2. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.1 – Myśląca pustka?
Znacie? To posłuchajcie.
Dawno, dawno temu, za leśnymi mirażami, za górami pustosłowia, żył
niejaki P., jegomość silny bicepsem i pomyślunkiem (tak, również i
tacy bywają). I chadzał sobie tam i siam tenże osobnik, zaczepiał
tego i owego, i wypytywał o co się tylko dało. A nawet owe dialogi
był nabazgrał w księgach.
No i - słuchajcie ludkowie mili - zanotował on, że są gdzieś tam, w
oddaleniu niebagatelnym od tego wszystkiego tutaj, stworki, które
co to nie orzą i nie sieją, a bytują bezproblemowo i znakomicie, i
chwalą to sobie niebiańsko na przeróżne tonacje. Polatują tu i tam
owe metafizyczne konstrukcje, szarogęszą się nie wiedzieć w jakim
celu w wiecznej nieskończoności – i w ogólności to dziwne pokazują
zachowania.
Ale to już nie nasze sprawy, my są tutejsi.
Tylko bywa niekiedy i tak, ludki wy moje, że coś się lokalnie zatnie
w onym kosmicznym bezkresie, czy z innego niepojętego na rozumność
przymusu poplącze tak bardzo w owych szlakach, że dzieje się tak,
że owe duszne stworki spadną w otchłań głęboką; coś je przyciągnie
w te rejony (a może wciśnie) - i jest problem. Bo, słuchajcie, one
byty, co to bezcieleśnie się obnosiły, teraz w materię różnoraką i
pospolitą są odziane, rzucone są wówczas w rejony oznaczone nauką
i opisane tabelkami atomowymi, a to boli. To wyciska z nich pot, a
bywa i łzy, to krwawi lub inne ekskrementy z siebie wyrzuca – i w
ogóle przykrość wielka, bo trza w jaskini fizycznej siedzieć i na
ścianę z utęsknieniem spoglądać (bo cienie tam swój filmowy taniec
uprawiają). Aż żal się robi, ludkowie, serce rozdziera ta niedola
bytów swobodnych i wszędy doznawana niesprawiedliwość.
A dodać muszę, że takie poplątania dróg bytowych owych stworków są
częste, w ichniej bezczasowej zmienności to przypadłość nagminna, z
tworzywa atomowego kajdany to dla nich doświadczenie częste, więc
przemijające. Acz bardzo niechciane. ...
Takie to dziwne dziwy opowiadał dawno temu onże P. - i tak to już
poszło poprzez całe stulecia oraz większe tysiąclecia. I zerkali w
niebo kolejni podglądacze wszystkiego, gwiazdy nad sobą widzieli i
praw w sobie się doszukiwali, nawet księgi wielgachne pisali; albo i
wzory wywiedzione z matematyki podbudowanej fizycznym doznaniem i
eksperymentem. Co więcej - słuchajcie, ludkowie, słuchajcie - mimo
mnogich doświadczeń onych, mimo latających machin, które dalekie i
bliskie okolice penetrują – mimo zaglądania w otwory codzienności
i przeszłości aż po horyzont (a nawet dalej) – mimo obmacania tego
wszystkiego (a może właśnie dlatego), bajania opitych filozofiją i
innymi przypowieściami o stworkach zbudowanych z niczego, o takich
bytach, co to je matematyka z niebytu wydobywa, o czymś takowym (i
podobnym) się rozpowiada. - Nawet, ech, dyskutuje, nawet takie tam
2
3. pozatutejsze lokalizacje pokazuje. Bo one, tak się mówi, ten świat
i jego reguły warunkują – raz fizyką i materialnym szyfrem to się
zapisuje, a raz pozamaterialnym. I toczy się to tak bez początku i
bez końca, w celu jakowymś, to jedni gadacze podkreślają – lub bez
celu, to drudzy, inaczej usposobieni do idei.
Ech...
Dlatego, ludkowie mili, zerknijcie wy w siebie i świat naokolny i
zastanówcie się, i głęboko pomyślcie przez dłuższą chwilę – i coś
o sprawie rzeczonej, czyli stworków bez fizycznego szkieletu, bez
atomowego fundamentu, coś w temacie rzeknijcie. Prawda li to, czy
jeno bajanie, które może i odkrywa jakoweś tajniki rzeczywistości,
ale zarazem prawdę prawdziwą o tym wszystkim przykrywa mnogością
słownych osadów oraz zasłoną abstrakcyjnych pojęć? Czy mogą-muszą
istnieć odmaterlializowane byty? Rzeknijcie na logikę swoją, czy
tutejsze fakty materialnie namacalne potrzebują do zaistnienia tak
nietutejszego i dziwacznego elementu podtrzymującego? - Czy fizyka
jest konstruowana meta-fizycznie?
Bo to jest tak, słuchajcie. Siedzi sobie w mieszkaniowej kazamacie
jakiś matematyk czy inszy filozof (a bywa że i fizyk z ambicjami
zerkania w zakres pozaaktualny) – i kombinuje. Coś mu wpadnie do
ręki, więc kawałkiem materii obraca, drugi przykłada – i wyciąga
wnioski. Że to takie a takie, że kamyk do kamyka i jest kupka dwa.
I zaczyna podskakiwać w radości taki ktoś, chwalić się, że znalazł
i odkrył, i że w ogóle to dziw, bo z niczego – czyli z głowy – na
tym padole, w niepokalany sposób, zaistniała liczba. Liczba albo i
inna abstrakcja dowolnego gatunku.
Liczba, czyli co? Zauważcie, ludkowie, że naocznie liczby - jako i
owych ideowych stworków - nikt nie doświadczył, dwa kawałki czegoś
i owszem, ale liczby nie. I jest problem. Bo gdzie owa bezcielesna
liczbowość się gnieździ, a zwłaszcza, dlaczego i jak tutaj objawia
się człekowi obracającemu pojęciami? Pytanie nie jest głupawe: czy
abstrakcjonista owe niefizyczne konstrukty odkrywa, czy tworzy? I
co z tego wynika?
Więc tak, filozoficzni i matematyczni (i podobni), to do was mówię
- słuchajcie. Jest NIC. I jest COŚ. Przyznacie sami, że dalej opis
i logika nie sięga, dalej w analizie tą drogą się nie pójdzie. COŚ
to wiadomo co, banał energetycznie pospolity, codzienność obeznana
i doznawana. Ale NIC to nic – taka nicość nicościowa, pustka pusta
pustką absolutnie absolutną, ni kwantu czegoś, ni żadnego badziewia
materialnego, NIC to NIC.
I teraz ważne pytanie: jak wy, filozoficzni mądrale, możecie w tej
całkowicie pustej nicości lokować byty, konstrukcje skomplikowane,
a nawet myślące (bo i takie legendy się głosi)? Czy, powiedzcie to
głośno i szczerze, czy NIC, pustka logicznie pojęta, zapisuje na/w
sobie jakiś stan? Czy próżnia, abstrakcja skrajna i dopełnienie do
"czegoś" (energii), posiada właściwości, zmienia się i oddziałuje
na otoczenie? Jako to być może – jako to się dokonywa?
Tak, sprawa dla was ważna a istotna, wytężajcie swoje pomyślunki,
dawajcie głos i świadectwa – może w niczym coś się zadziać? Może
pustota wyzerowana do matematycznego zera przeobrażać się, swoje
3
4. wnętrze (czy zewnętrze) odkształcać? ... Itd., itp.
Myślcie, ludkowie fizyczni, mędrkujcie – tematyka poważna, głęboka
i fundamentalnie podstawowa.
Zaprawdę powiadacie ludkowie - mają rację fizykanci zgłębiający w
codziennym eksperymencie podszewkę rzeczywistości (na czym wielce
korzystają matematyczni oraz filozoficzni) - po wieki wieków mają
rację. Tak, w drobieniu świata jest granica, której nigdy i żaden
eksperyment nie pokona – to fakt. Jest jakiś foton czy podobny, a
reszta nieoznaczona - i nie do poznania. Fakt.
Ale z takiego schematu nie wynika – zauważcie - że dalsze wyłącznie
już losowość obsadza i że to poplątana zwiewność niematerialnego
meta-świata.
Bo, weźcie to pod uwagę ludkowie - czy przerzucający w znoju różne
abstrakcje matematyk działa w pustce? Nie. Siedzi lub spaceruje (a
bywa, że i popija), ale uboczne produkty jego aktywności, które na
karteczkach zapisuje, to – po pierwsze – fakty odnotowane realnie,
fizycznie i namacalnie, ale – to po drugie i ważniejsze – tworzą
się w głowie owego bytu, co to jest myślącą trzciną. - A jak się w
głowie tworzą i kotłują, to również (i zawsze) są "zanotowane" na
fizycznym nośniku. Materialnie tym/takim samym, bo atomowym. I nie
ma znaczenia, zauważcie ludkowie, że matematyk nie sięga w swojej
pracy tego podprogowego (skrytego, ciemnego) poziomu – korzysta z
przekształceń energetycznych bez wiedzy, że one zachodzą. I efekt
musi mu się przez to wydać niespodzianką; obrabia abstrakcję, a w
rezultacie jeden plus jeden musi mu dać (liczbę) dwa.
Mówiąc inaczej, żeby zaistniała w głowie matematyka niematerialna
abstrakcja czegoś, musi owa głowa, jak najbardziej fizyczna, oblec
się w materię, a zachodzące w niej reakcje takoż muszą się dokonać
realnie i być uporządkowane. Że matematyk lub filozof (dowolny już
abstrakcjonista) otrzymany wynik procesu poznaje-doznaje nagle i
że ma przy tym odlotowe dreszcze? Cóż, to przypadłość dziecięcego
wieku, z tego się wyrasta. - Zazwyczaj się wyrasta.
Ale, ludkowie, powtarzam, fizykanci mają rację: bariera jest. Czy
z tego wynika, że matematyczne problematy lokują się poza naszą i
codzienną realnością - że są byty swobodne od materialnych trosk?
Nie - z tego nic takiego nie wynika.
Bo to jest tak, może fizyk zasadnie rozprawiać, że dalej w materię
żadnego swojego organu nie wetknie, bo tego "dalej" w laboratorium
już nie ma (i w ogóle nie ma). Ale może na to równie zasadnie rzec
filozof (wsparty logiką), że tego "dalej", i owszem, nie ma – ale
nie ma dla fizyka. - I rzec na to jeszcze, że granica fizyczna nie
jest granicą absolutną.
A dlaczego tak może rzeknąć? Bo wywiedziona z postrzeganego świata
reguła (czyli logika zmiany) to głosi: że są różne stany skupienia
energetycznych jednostek i że materialne fakty przekształcają się.
Czyli, można powiedzieć, że fizyka zaczyna swoje eksperymenty (lub
kończy) od pewnego poziomu-zbioru tychże jednostek – ale że dalsze
również istnieją i warunkują tutejsze procesy. Tylko że nie są już
poznawalne. - Czyli jest stopniowalność w schodzeniu w głąb, jest
4
5. próg fizycznie osiągalny - ale to dalece nie wszystko. A co więcej,
to "głębsze-dalsze" jest poznawalne. Logicznie poznawalne.
Ale jest jeszcze jeden ważki z tego wniosek, ludkowie mili: nic i
nigdzie nie może być niefizyczne. Owszem, nie da się tego dotknąć,
nie zmierzy tego żaden laborant w najbardziej wymyślnym badaniu –
to na zawsze obszar podprogowy, ciemny, fizycznie nieoznaczony, z
losowością, jako element niezbędny, w opisie. Ale to zawsze jest i
zawsze będzie obszar Fizyczny. To nie jest pustka!
NIC "otacza", dopełnia COŚ, to zrozumiałe i logiczne. Ale jeżeli w
zapale analizowania tego wszystkiego ktoś twierdzi, że są byty bez
materialnego nośnika – jeżeli inny ktoś dowodzi, że są konstrukty
matematycznie bezcielesne – jeżeli ktoś dalszy ogłasza, że takowe
odrealnione i metafizyczne byty zmieniają się, coś odczuwają, albo
i prowadzą wewnętrznie ze sobą (i między sobą) dialogi i że wpływa
to na tutejsze atomowe gruzowisko – jeżeli ktoś wygaduje, że takie
abstrakty odwiecznie i poza czasem i przestrzenią uprawiają swoje
harce - to tacy ktosie dają świadectwo co najwyżej w sprawie stanu
osobistego i mało ciekawego umysłowego funkcjonowania. Żeby ich!
Ludkowie, weźcie to na logikę, jeżeli nawet ktoś i kiedyś wyrzuca
z siebie pogląd, że był postrzegł ducha lub inną zwidzianą w jakiś
nieobyczajnie fizycznych warunkach zjawę – że często miewa takowe
złudzenia i że on w te bezcielesne konstrukcje bezgranicznie i na
zawsze wierzy, to przecie można mu podsunąć pod rozwagę nieodparte
w logiczności stwierdzenie: pustka absolutna, zero matematyczne, w
sobie lub na sobie niczego nie koduje. Może być złudzenie, a co, w
fizycznym bycie mnogość stanów ułudnych i głupio złudnych, ale nie
ma złudzenia bez fundamentu, na którym zachodzi. Nie ma i być nie
może "omamów" bez podstawy, materialnej opoki, na/w której takowy
dziwaczny fakt zachodzi. - To, przyznacie, może dokonywać się jeno
w czerepie z jakowyś powodów źle funkcjonującym, to może być (też
się zdarza) w nauką i regułami naszpikowanym obiekcie – ale to nie
jest "fakt niematerialny", to zawsze jest fakt.
Więcej, ludkowie, jeżeli wam będzie jakiś rozentuzjazmowany swoimi
abstrakcjami osobnik dowodził, że wspomniane zjawy i zjawiska są i
działają, dla własnego dobra, nie tylko umysłowego, omijajcie owe
dziwadło szerokim łukiem (matematycznym). Rękoczyny, jako argument
na poparcie abstrakcji, to fizycznie mało ciekawe doznanie.
Myśląca pustka? Pustka myślenia!
5
6. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.2 – Bezkres.
Człowiekowaty to jednak dziwne zwierze.
Żyje otóż sobie taki ludzki byt, z wody i marzeń się składa, bo go
matka natura tak utkała – no i myśli. Fakt i prawda, nie każdy on
myślący, osobnicy się trafiają, co to z myśleniem nigdy w bliskie
kontakty nie weszli, ale jest i margines, który procesy umysłowe w
łepetynie uskutecznia. Tak zawsze było.
Zerknie więc taki jajogłowiec jeden na ten przykład w górę, tak go
coś skusi. I zobaczy na swoje zmysłowe patrzałki migające punkty –
i się zadziwi. I dalej szare komórki wytęża, i główkuje ostro, aż
kult(urę) i inne normy z tego w realności do istnienia powołuje; i
się nimi więzi, niekiedy aż do zatraty. - Co to takiego? - pyta i
popatruje w gwiazdy – czy są tam mi podobni? a co dalej? czy widać
wszystko, czy jeno kawałek? Itp. Lata mijają, tysiąclecia odchodzą
w zapomnienie, a człowiecza poczwara ciągle zerka naokoło i różne
do tego narzędzia oraz wzory wykorzystuje – i zastanawia się: czy
kończy się, czy nie kończy? ...
Przyjdzie na ten padół łez w kolejnym rozdaniu pokoleń taki jeden,
co to krzyknie: wszystko płynie i się kończy – pojawi się następny,
który zobaczy spadające jabłko – i zakrzyknie po analizie rachunku
kabałą podszytego: jest czas absolutny i przestrzeń absolutna - no
i są zawsze. A w jeszcze dalszym ułożeniu cywilizacyjnym inny się
gościu z tego zaśmieje i będzie dowodził, że każdy osobnik czas i
przestrzeń na swojej grzędzie doznaje oddzielnie i indywidualnie;
a, co więcej, czas i przestrzeń to jedność, i nawet pokrzywiona. I
w ogóle to możliwe do obserwowania w dowolny sposób zajmuje jeno 4
procent z całości, a reszta ciemna i niewiadoma.
Więc jak to jest, kto ma rację – kończy się czy nie?
Kiedy tak rozglądać się wszechkierunkowo, kiedy głębokiej analizie
poddawać wszystko widoczne i niewidoczne, to człeczyna dochodzi do
nieodpartego wniosku, że świat to jeden wielki wir energii, który
się ciągle zmienia. Narodzi się ktoś lub inna cząstka, przybiera w
gabarytach i na wadze – osiąga wiek męski (później klęski) – aż w
pozycji siedzącej lub horyzontalnej osiada na kanapie i kapcanieje
- i ogląda seriale bez końca. A następnie się definitywnie wypala.
I wszystko tak ma.
Wszystko? Jak okiem albo zmyślnym teleskopem sięgnąć, wszystko tak
się kształtuje. Czyli pojawia się, stabilizuje na poziomie, kiedy
nabierze sił – i zanika, rozprasza się w tle jednorodnym, kończąc
ten życiowy kołowrót; krążenie i kołowanie energii jest zachowane
zawsze i wszędzie.
Jest początek zdarzenia, jego środek stabilny oraz rozbudowany – i
koniec.
Ech. Ale człeczyna, tak on ma, kombinuje – zerka i kombinuje. No i
wychodzi mu tak, że wsio po horyzont obserwowalny nieustannie się
6
7. przepoczwarza, jedno w inne przemienia, energetyczne elementy się
łączą lub rozpadają – i wszędzie ewolucja swoje reguły pozostawia
na widoku. I wszystko się w analizowaniu zgadza.
Tylko że, ech, na ostatnim etapie takiej kombinatoryki pojęciowej,
i to zawsze, i to w każdym przypadku analitycznym wyłazi (a nawet
matematycznie logicznymi wzorkami domaga się prawa do istnienia),
byt nieskończony a wieczny. Byt czy podobny Kosmos, to już uboczna
i marginalna tematyka.
Wychodzi rozum z chwili teraźniejszej i miejsca lokalnego w takiej
analizie, a po żonglerce pojęciami ma na końcu brak końca - świat
się w nieskończoną wieczność rozciąga (albo kurczy, to w innej już
lokalizacji). - Wszystko się kończy, tako rzecze z drugiej strony
doświadczenie, co to je każdego dnia rozum prowadzi, i nie chce to
inaczej być (oj, nie chce). - Ale z trzeciej strony logika - co to
w świecie otaczającym nieskończoną zmienność ustala – podpowiada,
że końcem tego wnioskowania jest jedność-stałość, że tutejszy stan
przemijający i niestabilny, koniecznie musi być dopełniony "czymś"
nieodmiennym-wiecznym i (najpewniej) logicznym. - Wszak logiczność
tutejszej zmiany musi być w czymś zamocowana.
Ale na tym nie koniec argumentacji za wiecznością, jest również i
taka, którą solidnie wyprowadzone wzory podbudowują. Różni tacy od
matematycznych krzaczków, tacy macherzy fizyczni, ogłaszają wszem i
wobec skończoność rzeczywistości; konieczny finał wszelkiej zmiany
to pewnik. A ogłaszają to wpatrując się w owe wzorki swoje - acz po
zmyślnej procedurze renormalizacji. Bo one wzorki, trzeba to dodać
i mocno podkreślić, uparte są, same z siebie wiecznego bezkresu nie
odrzucają, a nawet go promują. Fizyczni wyrzucają owe wszelakie a
niezbędne logicznie znaczki z nieskończonym procesem w tle, zgadza
im się wszystko w dalszym podliczaniu – ale czemu tak jest i co to
znaczy, nie wiedzą. Tak to się ma.
Więc jak to jest, zapytanie się ciśnie: kończy się toto widziane i
niewidziane, jako wszystko wokół, kończy po kres i na zawsze? Czy,
tak na drugą możliwość, inaczej to w bezkresie się dzieje; w onym
bezkresie, który jest i to wszystko warunkuje. Czyli, rozciąga się
to w wiecznej a nieskończonej przemianie (i tak samo w niezmiennej
rytmice swojej), czy nie? Jest koniec tego wszystkiego czy nie ma?
Jak sobie z tym wszystkim poradzić, jak żyć w tak nierozpoznanym i
nieoznaczonym?
Z nieskończonością - trzeba przyznać - problem jest. Liczne zastępy
wielce odważnych umysłów analizowało poprzez historię bezkres oraz
jego aktualność - a nawet potencjalność bytu bez początku i końca
rozpatrywało. I wielu zestrachało się widokami, które z ciemności
wówczas się wyłoniły – i wielu poniechało dalszej drogi. Bo ciągi
nieskończone to zdradliwe rejony.
Ale byli i tacy, co w logicznie tworzonym konstrukcie bez granic i
ograniczeń upychali wszystko, a nawet więcej; i to po wielokroć. -
Skutek takiego hokus-pokus? Ech, buduje się wówczas przeogromne, a
nawet nieskończone bestiarium, dziwy wielokrotnego zapętlenia bytu
7
8. i zamieszkiwanie tego samego kawałka podłogi (hotelowej) - to tylko
niewielki procent owych nieskończonych niezwykłości. A wszystko na
poważnie się roztrząsa, naukowo maluczkich straszy, dowody wzorami
podbudowanymi pokazuje, że nieskończony bezkres dodany do takiegoż
samego bezkresu to zawsze bezkres – i w ogóle w wieczności miejsca
na wszystko dużo, nieprzeliczalnie i bezkreśnie dużo. I że tego w
umyśle normalnie się nie ogarnie.
I co na to powiedzieć, jak rozedrgane nieskończoną logiką szare a
ciekawe świata otaczającego komórki uspokoić - co z ową konieczną i
tak dziwaczną wieczystą bezkresnością począć?
Jedno i najważniejsze trzeba na wstępnie prześwietlania Kosmicznej
strefy rzeknąć: nieskończoność to nie jest brak granic, bezkres to
nie "stan", w którym wszystko może się zdarzyć, i to po wielekroć,
i nieskończenie wielekroć. Nic z tych rzeczy. Analitycy od siedmiu
boleści (czy inni amatorzy zgłębiania świata), przyjmijcie sobie i
do ogólnej wiadomości, że "nieskończoność" to abstrakcja, która ma
w sobie nie tylko wartość graniczną – ale, co więcej, że jest to w
logiczności swojej granica maksymalnie ostro ustanowiona. Nie ma w
Kosmosie innej tak jednoznacznej wartości, każda inna jest rozmyta
i nieostra, każda inna granica jest zakresem, przedziałem i strefą
pośrednią. Ale nie nieskończoność.
Nieskończoność – to tylko-i-wyłącznie-i-zawsze bezkres. I nie może
być inaczej. To jedność, bezkresna jedność. - Nieskończoność jest
maksymalnie i jednoznacznie, i na wieczność w kosmicznym obszarze
ustaloną "wartością": jest nieskończona. Ale nie większa – ale nie
mniejsza!
Przyjmijcie to do wiadomości, filozoficzni i fizyczni, i stosujcie
w analizowaniu bytu i niebytu. Nieskończoności nie można zwiększyć
o jednostkę (dowolnie pojęty element), ale również nie można odjąć
i pomniejszyć – nieskończoność jest "jedynką", fundamentem każdego
działania. A dopełnia ją "zero", NIC, nicość. Stan zero-jedynkowy
to podstawa postrzegania Kosmosu oraz jego zrozumienia. - Z takim
w tym analizowaniu istotnym dodatkiem, że o ile "jedynka" ("coś",
fizycznie "energia") może rozpadać się na jednostki składowe, to
"zero" ("nic") jest zawsze i tylko jednością. Acz nieskończoną. I
jest "połówką" Kosmosu.
Dobrze, niech tam sobie będzie energetyczny bezkres jedynką, która
z bezkresnym zerem pospołu to wszystko współtworzy w nieskończonej
gonitwie, ale pojawia się pytanie, które swoje uzasadnienie ma we
wzorach i głęboko w logice się lokuje: co z dodawaniem różnorakich
nieskończoności - co z innymi działaniami na/w takiej abstrakcji?
Czy owe wszelakie, w popularnych ujęciach prezentowane dziwy rodem
z nieskończoności (i podświadomości autorów), to wszystko jedynie
błądzenie w pustce? umysłu zwidzenia, który bezradnie szamoce się
w sieci pojęciowej?
Kolejny raz trzeba powiedzieć, że sprawa do banalnych nie należy -
oraz że to nie błąd. Nie mylą się otóż analitycy nieskończoności,
z etykietek i logicznych symboli, którymi znakują świat, wyciągają
prawidłowe wnioski. Nieskończoność dodana do nieskończoności, fakt
oczywisty, musi nieskończonością zaskutkować. I w niczym to się z
8
9. wnioskiem, że jest jedna nieskończoność, nie kłóci. Problem w tym,
że takiego działania (sumującego) nie postrzega się w poprawny, a
zarazem jedynie logicznie możliwy do akceptacji sposób. I to mimo,
że rozwiązanie jest znane od dawna (od zawsze) i jest dostępne dla
każdego.
Co będzie rezultatem dodania nieskończoności do nieskończoności? -
Jedynie możliwa odpowiedź jest taka: wieczność.
To warto, ku ogólnemu pożytkowi filozoficzno-fizycznych, zanotować
w sposób szczególny: zwielokrotniona nieskończoność buduje, tworzy
"czas absolutny" – czyli wieczność. O ile "nieskończoność" Kosmosu
(aktualna nieskończoność) jest jedna i bezkresna, o tyle zmiana w
takim zakresie, czyli ruch "czegoś" – przemieszczenie się o zakres
jednostkowy kwantu energii, to tworzy "wieczność". Czyli, w innym
nazwaniu, "nieskończoność potencjalną".
W takim ujęciu "nieskończoność" to synonim "przestrzeni", ale już
w maksymalnym, skrajnym znaczeniu – a "wieczność", odpowiednio, to
synonim "czasu", również w skrajnej interpretacji. - "Przestrzeń
absolutna" to nieskończoność, "czas absolutny" to wieczność.
Przy czym, co istotne w tym ciągu rozumowania, zachodzi gradacja,
stopniowalność: "przestrzeń" i "czas" przynależą do Wszechświata,
a "przestrzeń absolutna" i "czas absolutny" do Kosmosu ("struktury"
nadrzędnej wobec wszechświata).
I to dlatego wspomniani wcześniej macherzy od analizowania zakresu
bezkresnego mogą te swoje różne dziwadła produkować - zresztą jak
najbardziej poprawnie. Wystarczy przemieścić jednostkę (czegoś) o
jednostkę położenia, a już tworzy się kolejna "warstwa" zdarzeń w
Kosmosie – i w nieskończoności. W takim rozumieniu rzeczywiście na
to samo miejsce "w hotelu" można zameldować następnego (i innych)
gości. A to dlatego, że pierwszy (za takiego uznany), już znajduje
się "o krok dalej", a poprzednio okupowany kawałek podłogi okazuje
się wolnym. I tak dalej – w nieskończoność.
Każdy punkt w nieskończoności zajmowany jest nieskończenie wiele
razy – ale nie jednocześnie!; przez dowolny punkt bezkresu można
przeprowadzić nieskończenie wiele prostych – ale nie w tym samym
"czasie"!
My człowiek, od kiedy spoglądamy w niebo i widzę gwiazdy, znam(y)
prawdę.
9
10. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.3 – Wielki wybuch?
Wybuchło. Tak mówią.
Ale jeżeli wybuchło, to znaczy, że miało co wybuchnąć. Jeżeli miało
co wybuchnąć, to znaczy, że było "spakowane", zbiegnięte (nawet do
"punktu"). Jeżeli było zbiegnięte i zgęszczone, to znaczy, że się
wcześniej gromadziło. Jeżeli się gromadziło, to znaczy, że proces
wiodący do takiego stanu musiał trwać "jakiś czas". - To mógł być
nieskończenie wielki odcinek czasu, to mógł być nieskończenie mały
odcinek czasu – ale to nie mogło być zero czasu!
Jeżeli to nie było zero czasu, to powstaje pytanie - po pierwsze –
jaki to był czas (w stosunku do mojego), a po drugie, jak wiele (w
jednostkach czasu) trwało zbieganie się "w punkt"?
Z tym wybuchem, tak po prawdzie, to jest spory problem. Fakt, się
zgadza, tak "na oko" się zgadza. Wszystko wokół się rusza - nawet
w tempie przyspieszającym w miarę lat - i w dal nieskończoną, i w
czasową wieczność się oddala. A to coś oznacza.
Przyjdzie taki jeden, co to powie, że dlatego się to tak obrazowo
i analitycznie ma, że był początek i wszystko się w nim zawierało
punktowo, no i wybuchło. A na potwierdzenie tych rewelacji podsuwa
do zastanowienia swoje zbiory danych, w których różnorakie cieplne
i widowiskowe elementy się znajdują. Że, na ten przykład, wszystko
w okolicy podobnie się zachowuje, że ogromniaste przerwy pomiędzy
wysepkami rozkodowanej naukowo atomowej materii uzupełnia "fałszywa
pustka", w której – taka dziwność – coś się w wirtualnym kotłowaniu
poczyna (ponoć z niczego). - A jeszcze onże obserwator dodaje do
tego, że takowa pustka nie jest dziś trupio zimna i że ma w każdym
swoim kierunku podobną wartość drgania. I poza tym wszystko zgadza
się, jak ten początek w określonym oddaleniu czasowym umieścić i z
niego wyprowadzać kolejne pokolenia gwiazdowych mas i innych bytów,
co to z prochu powstają.
Ale objawi się inny ktoś, co to oficjalnego i popartego różnymi i
poważnymi konferencjami poglądu na okolice nie akceptuje, no i się
domaga głosu w sprawie. Że i owszem, wszystko się od wszystkiego w
pędzie sporym (i narastającym) oddala, ale to nie musi być tak, że
początek był i że wybuchło. I dodaje, że nawet owe cieplne resztki
to nie ślady sprzed miliardów lat z okładem, ale uboczny efekt się
dziś i tutaj dziejących energetycznych zawirowań. Słowem, ów ktoś
gardłuje za ciągłością w zjawiskach, a lokalny wszechświat dlań to
tylko jednostka w zbiorze możliwych rozwiązań, która owym losowym
rozdaniem taka szczególna i wspaniała się wydaje (co poniektórych
aż do składania rączek przed zaśnięciem przymusza). - Dla takiego
kogoś nic w tym cudacznego, wszędzie pospolitość widzi i regułę w
ewoluowaniu energetycznym postrzega, jedną a nieodmienną w czasie
i poprzez nieskończoną wieczność regułę kosmiczną.
Itd.
10
11. Więc jako to jest? Wybuchło czy nie wybuchło?
Zapytanie skierowane do świata o "czas poprzedzający", o rytmikę i
schemat zmian, to pytanie, jak logicznie przebiegała energetyczna
ewolucja, w wyniku której tutejsze po horyzont się wyprodukowało –
czyli, jak to się ma do aktualnie tykającego zegara dziejów?
Dlatego pojawia się oczywista na owo dylematyczne pytanko odpowiedź:
musi się tak samo zmieniać. Nie ma logicznie innej możliwości. Nie
ma - po prostu nie ma. Trzeba się z tym pogodzić i do takowej myśli
na zawsze i sposobnie przyzwyczaić.
Nie ma innego odmienia się, nigdzie nie ma logicznej nienormalności.
Dlaczego gdzieś tam, w zakamarkach wiecznego bezkresu, w którymś i
nie do końca zrozumiałym matematycznym wymiarze, dlaczego tam nie
może się inny, lokalny i nietypowy w zachowaniu i dziwaczny (w tym
tu rozumieniu) czas, czyli rytm zmiany objawić? Dlatego, że logika
każdej zmiany - od zawsze do zawsze - jest taka sama. Więcej: musi
być taka sama. Nigdy inna. - I nie jest to gardłowanie jeno po to,
żeby w opisywaniu wszystkiego sprawę sobie ułatwić, czy postulować
dla uspokojenia swego jestestwa taką zgodność. Dlatego tak paść to
musi, ponieważ tutejsze to wzór dla wszelakich konstruktów, które
mogą powstać, wzór po nieskończoność - nie ma odstępstwa od tego.
Tak to wynika z samej procedury zmiany.
Mówiąc inaczej i bez owijania w zbędne wymiary: żeby tutejsze się
w całości nieskończonego Kosmosu mogło wykluć, zdobyć samodzielny
kształt jako taki, a następnie (po wielokrotnych zapętleniach) się
w onym bezkresnym żywiole kwantowym rozpuścić – to musi być zgodne
w każdym calu z tamtejszym; żeby tutejsze zaistniało w większym a
nadrzędnym zdarzeniu, nie może być sprzeczne z mechaniką tamże się
dziejącą. Nie ma odwołania, albo zgodność, albo wypad z istnienia.
- Tu obserwowana i jedynie dostępna procedura zmiany, to pochodna
rytmu generalnego, to lokalnie zaistniała ewolucja energetyczna, w
której ten rytm się objawia. I trzeba z tego wyciągnąć odpowiednie
wnioski.
Po drugie, czas tamtejszy, czyli "minusowy" względem obecnego się
dokonującego tykania zegarów - to logicznie dla mnie, bytu w tutaj
się dziejącym rytmie, zawsze ten sam czas. Dlaczego? Bo tak się to
składa, że innego nie zrozumiem (nie "poczuję"). Tak to jest.
Na logikę, niechby nawet było i tak, że się jakiś naukowiec z onym
czasem w swoim laboratoryjnym zakątku zmierzył i wyprodukował coś
nowego w tematyce zmiany (inny rytm mu się objawił w analizowaniu
i odmienna reguła). Czy onże badacz zrozumie ten inny czas i go w
dalszym procesowaniu prześwietli? Warto się nad zagadnieniem mocno
pochylić i je zgłębić, bo istotne. Nie zrozumie, na końcu swojego
wmyślania się w ów odmienny proceder i tak musi się do otoczenia
tutejszego odwołać, odnieść to do swojego oraz codziennego tempa
odmieniania, czyli do czasu mu zrozumiałego; na końcu i tak, czy
się chce czy nie, jest czas stąd i teraz. Dlaczego? Żeby procesy
zrozumieć. - Trzeba, to konieczność!, na dowolny przedział-zakres
nieskończonego bytu nanieść, nałożyć rytm stąd i teraz, żeby swoim
lokalnym rozumkiem to ogarnąć. I to mimo tego, że nieskończony ów
proceder zupełnie nic nie wie, że obserwator tak to nazywa, że tak
to znakuje abstrakcyjnie. - I zawsze tak jest.
11
12. Po trzecie, kiedy na fundamencie odnotowanych w otoczeniu zjawisk w
formule rozbiegania się (przyspieszającego uciekania materialnych
kawałków od siebie) opiszę to jako zdarzenie z "chwilą zero" albo
podobnie (tak się to będzie postrzegać) - to jedynie sensowna, więc
logicznie zborna myślowa konstrukcja jest taka, że ów mityczny i w
przeszłości umiejscowiony punkt ewolucyjny, to była jedność, jakby
jedna komórka życiodajna, z której (w kosmicznym akcie – no, tego
tam, "zapłodnienia") coś się zaczęło wykluwać na wyprzódki, a też
inflacyjnie (lub inaczej). - Że było zbiegnięte i wybuchło, bo dziś
się właśnie porusza w każdą stronę.
Tylko że z tego wynika, że zbieganie w ów punktowy stan kwantowy,
to musiało być stronnie analogicznie (więc symetrycznie) rozłożone
wobec tutejszego wybuchania, musiało się na zasadzie lustrzanego
odbicia dopełnić do postrzeganego. - Przecież, to na logikę trzeba
brać, żadna bytująca konstrukcja nie jest tylko lewa czy prawa lub
w inny sposób połowiczna, wszystko ma dwie strony. - Czyli tam się
zbiegało, tu wybuchło, ale w całościowym oglądzie zjawiska wyłania
się symetria, nie inaczej. Nie może być inaczej.
Dlaczego nie, zapyta ten lub ów? Czy logika, a nawet wzory na taką
okoliczność wyprodukowane, zabraniają dziwacznego, więc jakiegoś
niesymetrycznego rozłożenia stron? Nie zabraniają w ogólności, acz
zabraniają w tymże wszechświatowym ułożeniu. - Bo tenże świat, co to
go nauka pospołu z filozofią (a i innymi kultami takoż) objaśnia w
wiekowym trudzie pokoleń, to przypadłość wielce szczególna, która
w zbiorze podobnych zajmuje wybrane miejsce. I nie jest to żaden
tam cud mniemany, czy inne hołubce górali, ale fizycznie konieczna
a stronnie symetryczna ewolucja. - Tak to się lokalnie w bezkresie
zadziało, że na ileś tam nieskończonych realizacji energetycznych
procedur, tutejsze dwie strony zjawiska mają taki sam rytm i taką
samą zajętość - w wieczności to pospolitość, musi jakiś świat taką
rytmikę wylosować.
I wniosek z tego oczywisty: strony są sobie równe; do i od "zera"
biegnie to tymi samymi kroczkami, a zegary po każdej stronie tykają
miarowo i tak samo. I jest jasność ogólna w temacie.
Jeżeli wybuchło - jeżeli było zbiegnięta, to inaczej nie może się
dziać. To symetria, supersymetria. - Koniec i kropka.
A jak nie wybuchło? - A jak nie było zera czy innego początku - to
co?
To samo. Dokładnie to samo. Żadnych różnic w postrzeganiu świata,
w każdą obserwowaną stronę ucieczka elementów, stabilne ciśnienie
w układzie analizowanym, osobliwości we wzorach i w fizycznie na/w
niebie rejestrowanym zdarzeniu – słowem, po horyzont wszechświat w
trakcie ewolucji i detalicznie się zgadza.
Tylko - tama mała różnica (niech żyje!): pomyślunek inaczej sobie
to układa w całość. Zaprawdę to drobiazg wobec nieskończoności i
fakt marginalnie marginalny.
Tak na logikę absolutnie podstawową trzeba to ująć, z myśli bardzo
oczywistej wyjść: że jedno wielkie kosmiczne bum, to niezwykłość w
12
13. zbiorze i dziw nad dziwy, w bezkresnym odmienianiu się wyjątek od
zasadny, który w sposób niezwykły zaistniał i nie wiedzieć po co -
i nie wiedzieć dlaczego tak właśnie się przepoczwarza. Jeden wybuch
to wyjątek w regule, domaga się solidnego uzasadnienia dowodowego,
sięgania po tłumaczenia rodem z mitologii oraz innych naleciałości
kulturowych; i w ogóle wyzwanie ogromne dla szarych komórek, co to
wszędzie przyczynową konstrukcję postrzegają i na takiej podstawie
skutek odległy w czaso-przestrzeni potrafią podać.
Dlatego, właśnie na logiczności się zasadzając, trzeba rzeknąć - i
to głośno - że nie jeden niezwykły w swojej formule "początek" się
tutaj zrealizował i kolejnymi krokami ciągle realizuje, ale że się
wielość podobnych faktów dokonywała, dokonuje i będzie jeszcze się
czas jakiś dokonywać, ku pożytkowi obserwacyjnemu. - Jeden i słabo
w naukowym ciągu wytłumaczalny egzemplarz, to odstępstwo od zasady
i zagwozdka rozumowo trudna do oceny – wielość takowych zjawisk, co
to się w jeden układ składają, to banał logicznie uzasadniony, nic
szczególnego w zbiorowisku bezkresnym a wiecznym. Prostota.
Jeżeli nie wybuchło "z punktu", to identyczne zjawisko światowe w
jego postrzeganej zmianie można pozyskać "z wielości punktów"; nie
jeden i niebywale niezwykły fakt, który "coś innego" uruchomiło w
odpowiednim rytmie, ale zbiorowisko lokalnych faktów, które dzieją
się stronnie ("przed" i teraz) – i razem, razem składają się na to
wszystko obserwowane. - Nie początek kiedyś tam-gdzieś, ale ciągle
się dziejący wielostronny ewolucyjny proceder. - Nie wybuchło, ale
wybucha. - Nie wybuchło, ale zapada się i wybucha – zapada się i
wybucha ... zapada się ... wybucha ...
Ale, co trzeba podkreślić z silnością maksymalną: zapada się oraz
wybucha w jednym i lokalnym, i chwilowym wszechświecie, który w
ramach Kosmosu się ukształtował; w jednym z mnogich podobnych, co
to w całości takiego zachodzącego po wielokroć rytmu się pojawiają
we wzajemnym powiązaniu. - Wzmiankowana symetryczność stron odnosi
się do tego jednego świata; wybuchanie-zapadanie zaczęło się kiedyś
dziać, dzieje aktualnie i będzie się działo. Ale do czasu. Rytm się
począł i czas się pojawił (a przestrzeń pokrzywiła wielokrotnie),
jednak po skończonej i obliczalnej ilości tyknięć to się skończy -
definitywnie i dla wszystkiego tutaj się skończy. Bo wyczerpie się
"zapas" tyknięć, zabraknie energii na łatanie dziur w niebie (wszak
ono coraz szybciej się oddala w rozszerzaniu swoim). - I rozproszy
się bańka mydlana... Ech...
Coś się kończy, aby coś się mogło ("gdzieś i kiedyś") zacząć...
13
14. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.4 – Kot w pudełku.
Uspokajam obrońców zwierząt i podobnego badziewia, nie zamierzam
analizować stanów życiowo-umarłych kota w kartonie, w końcu jest
21. wiek, świadomość ekologiczna rośnie w siłę (włazi na drzewa i
inne konstrukcje), dlatego do badań wezmę osobnika zza ściany (w
tym przypadku okres ochronny nie obowiązuje). - Zaraz - zakrzyknie
ten i ów kolega fizyk - sąsiad to 180 cm żywej masy, napakowany po
brzegi zlepkami komórkowymi, to byt gabarytowo wielkoskalowy (który
widać, słychać - i czuć), więc jego dziwy losowości oraz przeskoki
po orbitach nie obowiązują, to coś innego niż kwantowa podatomowa
drobnica.
Czyżby, kolego fizyku, czy na pewno inny? - Czy "sąsiad" za ścianą
to coś innego niż "elektron" gdzieś tam "na/w dole"? Może warto
przyłożyć zmysł badawczy do "ściany" i zastanowić się – i głęboko
przemyśleć efekty eksperymentu.
Na początku była cisza.
A później do lokalu obok wprowadził się sąsiad. - I zaczęło się
"naukowe" i żmudne, bo codzienne, badanie zewnętrznego wobec mnie
świata. (W czym niebagatelną rolę odgrywała wielce wysublimowana
technologia budowlana, która takie działanie umożliwia; czyli
niewielka - w odniesieniu do nieskończoności - grubość materialnej
przegrody ściennej).
Po pierwsze i istotne, okazało się, że ktoś-coś za ścianą jest. - A
raczej, żeby zachować wszelkie rygory i metodologię badawczą, muszę
powiedzieć, że tak zinterpretowałem rejestrowane moimi wszelkimi
czujnikami-wtyczkami (zmysłami) podłączonymi do rzeczywistości
pozaścienne fakty fizyczne. Coś stukało lub wręcz waliło w cienką
materię odgradzającą mój świat od tego obok, czasami dla odmiany
wierciło bliżej nie zdefiniowaną przeze mnie powierzchnię poziomą
lub pionową, ale bywało również i tak, że wyrażało się (w języku
podobnym do naszych parlamentarzystów, żeby ich!). Cóż, przyznaję,
nie był to dla mnie łatwy okres życiowy, znosiłem go jednak mężnie,
z pokorą, żeby nie powiedzieć, że heroicznie, wiedziałem przecież,
że to dla dobra ogólnego.
Po drugie, kiedy czas naporu akustycznego zelżał i przeszedł był w
stadium akceptowalne, a drgania i podobne wibracje struktury nie
powodowały oczopląsu w trakcie czytania, postanowiłem zagadnienie
"sąsiada" zgłębić na gruncie i od strony literatury fachowej. I to
właśnie wówczas - z taką pewną nieśmiałością - skonstatowałem, że
moja wiedza na temat tak mi bliskiego istnienia (cóż to w końcu
jedna ściana) jest znikoma, a przy tym wielce powierzchowna. - A
nawet, można tak to ująć (za wspomnianą wiedzą książkową, z której
czerpałem już pełnymi zdaniami), że jest wyłącznie statystyczna.
Czyli, coś wiem, ale nic pewnego.
14
15. Ot, na ten przykład, sąsiad próbował zawiesić na ścianie realnie
niezidentyfikowany przedmiot (tak logicznie powiązałem w jeden
ciąg przyczynowo-skutkowy odgłos wiertła oraz kolejne efekty). Ale
przecież, tak po prawdzie, kolega fizyk to potwierdzi, to nie mogę
ani powiedzieć, że sąsiad podjął się takiego zadania - ani że w
ogóle coś próbował zrobić. Dla mnie, postronnego obserwatora, acz
poniekąd uczestnika życia za barierą (przez wspólnotę znajdowania
się w jednej konstrukcji czasoprzestrzennej), to zawsze jest fakt
niedookreślony i poza osobistym poznaniem – zawsze rejestruję stan
"po", nigdy stan przebiegający tu i teraz. Tylko z samego faktu
skończonej prędkości przenoszenia się sygnałów, już tylko z tego
powodu moja wiedza o tym, co dzieje się minimalnie obok, ta wiedza
zawsze jest wtórna, spóźniona – i niepewna. I fizycznie nigdy inna
nie będzie.
Ale, kombinowałem, warto by jednak wybadać, co tam się dzieje, co
też lokator obok wyprawia, jak sobie swoje cztery kąty urządził i
co z tego wynika dla tutejszego świata. Po co? Przede wszystkim
dlatego, żeby zaspokoić swoją ciekawość, w końcu człowiek - tak ma
z natury - to byt wielce ciekawski (nawet nie proszony wlezie w
każdą szczelinę rzeczywistości i teren oznaczy). Ale również z tej
przyczyny, że dobrze być przygotowanym na ekstra wydarzenie, kiedy
to (jeżeli się sąsiadowi coś "omsknie" w dziurawieniu granicznego
muru) nagle nad głową wybuchnie tynk i posypie się betonowy gruz.
Mogę osobiście żadnych szczegółów z życia osobnika obok nigdy nie
poznać, bo to inny poziom-orbita, ale mogę - na rozpoznanej bazie
ubocznych skutków jego podprogowych zachowań, które już zaszły -
wywnioskować potencjalnie przykre dla mnie zdarzenia w bliskiej
lub dalszej przyszłości. A to ma już swoją cenę.
Skoro sąsiad, analizowałem sytuację dalej, szaleje po tych swoich
uwłaszczonych metrach kwadratowych i realizuje plan neoliberałów
od siedmiu boleści ("wolność w domku"), to mój dylemat więźnia
czterech wymiarów jest zasadniczy: muszę starać się rozeznać w
sytuacji, mimo niepewności i nieoznaczoności. - I w tym momencie
pojawia się pytanie: jak? Jak to zrobić? - I więcej, czy mogę to
zrobić?
Pytanie jest fundamentalne: czy mogę jednoznacznie zdefiniować w
czasie i w przestrzeni położenie "sąsiada" za ścianą?
Pozornie zagadnienie jest trywialne, z gatunku, którym prawowierny
fizyk się nie zajmuje - nic tylko zaopatrzyć się w dobrą wymówkę
(lub "procenty") i zrobić wgląd badawczy w świat blisko-daleki – i
"wszystko jasne". - Ale pojawia się pytanie, czy mogę sąsiada tak
poznać, że wyznaczę jego życiowe ścieżki i chwilowe przesiadywanie
w okresach zwolnienia obrotów? Czy na bazie zewnętrznych i zawsze
spóźnionych "odgłosów" wywnioskuję, co się dzieje i dlaczego (i co
z tego wynika)? - Zgoda, kolega fizyk ma rację, słyszę "kroki" (a
przynajmniej tak to definiuję w posiadanym zbiorze abstrakcji),
coś trzaska, gra muzyka. To zjawiska (i fakty) dobrze mi znane, w
różny sposób opisane – to mój codzienny świat, oswojony i obmacany
wszelkimi przyrządami. Ale czy mogę mieć pewność? - Żadnej.
Przecież to nie musi być sąsiad, to może być kot, który wyskoczył
15
16. z pudełka i głodny wyczynia brewerie, skacze po meblach i hałasuje
- to może być dowolny czynnik, który zawiera się dla mnie w treści
pojęcia "sąsiad". Ale nie mam i nie mogę mieć pewności, że kryje
się za nim konkretny fakt (ten i tylko ten). Coś "hałasy" mówią o
stanie "tamtejszego" zakresu, ale to nigdy nie jest pewność.
Ta droga poznawcza jest jedynie i realnie dostępną, ale jest tylko
i zawsze przybliżeniem.
A może jednak zrobić zwiad bojem i "zerknąć" do sąsiada? Czy mój
wgląd w obiekt badany (tu: lokal obok) coś wyjaśni - czy względem
obywatela z tego samego poziomu, na którym i ja bytuję, jestem w
innej pozycji i z innymi możliwościami niż fizyk wobec elektronu?
Owszem, sąsiada znam, wiem, że to istota takich a takich rozmiarów
(zbieżnych do mojego tempa reakcji) i dlatego poznawalnych w całej
ich pełni, tak to oceniam zgrubnie. Ale, proszę kolegę fizyka o
uwagę, warto się zastanowić: czy to, co uznaję za "sąsiada", to
pełnia, jeden ostro wyznaczony w środowisku fakt? Czy włos, który
właśnie ląduje na podłodze, to jeszcze sąsiad, czy już nie? A to
tylko jeden z elementów opisu, są inne zakresy (promieniowania lub
atomowe). Gdzie postawić granicę tego, co uznaję za byt – i jak tu
zdefiniować granicę? Statystycznie, jako fakt "rozmyty na fali"
możliwych lokalizacji w czasie-i-przestrzeni? Czy mogę ewolucyjne
przebiegi tworzące wielkoskalowy zbiór opisać ściśle - czy to, co
mam na wyciągnięcie ręki (czy innego zmysłu), jest – w logicznym
sensie - różne od tego, co podobno kotłuje się na dole i zadziwia
fizyków poplątanym zachowaniem?
Odpowiedź na te pytania jest oczywista i jednoznaczna: to to samo,
ten sam i taki sam problem. Jednostki poddane analizie zasadniczo,
wręcz krańcowo inne, jednak zagadnienie poznawcze to samo. I takie
same dylematy.
Czyli, żebym mógł spać spokojnie i nie obawiał się inwazji obcego
zza ściany (czy z zakresu nieoznaczonego), muszę dokonać inspekcji
na miejscu – zajrzeć do "sąsiada". Ale są ograniczenia. Dlaczego?
Ponieważ otwarcie "puszki z lokatorem" jest zawsze chwilowe. Fakt,
pozwala mi stwierdzić, czy osobnik istnieje i czy nadal żyje (czy
też dynda pod sufitem, bowiem odechciało mu się z przypadłościami
losu walczyć). Więcej, moje zadziałanie, które polega na otwarciu
drzwi, zmienia stan energetyczny badanego obiektu (całego układu)
identycznie, jak to "mechanika elementów" wyprowadza ze wzorów dla
małych i bardzo małych bytów. Przecież moje zerknięcie do sąsiada
wytrąca go z rytmu i "unieruchamia" w jakiejś stabilnej dla mnie
pozycji (i lokalizacji). Wcześniej, "przez ścianę", miałem ogromny
zbiór możliwych położeń obiektu w mieszkaniu, teraz, kiedy poddaję
go obserwacji bezpośredniej, jest dla mnie w ściśle określonym i
zdefiniowanym parametrami punkcie. I tylko dla mnie. - Dlaczego?
Ponieważ dla kolejnego obserwatora jest to albo inny punkt świata
(żona widzi go inaczej, pod innym kątem i z innymi emocjami – i w
innym układzie odniesienia), albo ciągle i zawsze stan niepewności
poznawczej (bo ten inny obserwator jeszcze drzwi do stwierdzenia
faktu nie otworzył). Dla mnie i tylko dla mnie obiekt postrzegany
"znieruchomiał" i mogę go opisać w każdym dostępnym mi zakresie i
parametrze. Tylko że, kiedy ponownie przymknę szparę postrzegania,
16
17. wracam do sytuacji braku danych, znów dla mnie "elektron"-sąsiad
wędruje po szlakach, które układają się w bardzo nieostry i zawsze
rozmazany na fali prawdopodobieństwa zbiór potencji.
Kiedy "zerkam" do wnętrza, jestem fizykiem, wiem, co się dzieje –
kiedy zamykam drzwi, pozostaje niepewność i domysł. I filozoficzny
namysł (nad rzeczywistością).
Kolego fizyku, halo, obudź się.
Czy dostrzegasz podobieństwo między "elektronem" i jego wybrykami
w obszarze ciemnym a "sąsiadem" za ścianą? Widzisz podobieństwa w
opisie zachowania jednego i drugiego? Potrafisz dopasować swoje
wzory, z których wyłania się obraz przeskoków strzępków materii
między orbitami, do rwetesu w lokalu obok – czy poznanie rozkładu
elektronów w atomie jest czymś innym od poznania rozkładu "kroków"
sąsiada?
Nie, nie ma różnic. To nie jest inny czy jakoś szczególny poziom,
do którego tylko wtajemniczeni (fizyczno-matematyczni) mają wgląd,
to moje (czy dowolnego obserwatora) możliwości badawcze wyznaczają
granicę. To prawda, że jest strefa, do której fizycznie nie sięgnę
nigdy. To święta prawda, do bólu prawda – ale to tylko fizyczna
prawda. I można ją dopełnić ujęciem zewnętrznym, filozoficznym - a
więc niezależnym od układu badanego-poznawanego tu-i-teraz.
Czyli - w najszerszym rozumieniu – można na bazie fizyki zbudować
Fizykę (i zawsze-tylko-wyłącznie Fizykę!). Przecież na poziomie
fundamentalnym fizyka spotyka się z filozofią, ten obszar od dawna
był rozpoznawany i penetrowany, nawet z sukcesami. Że dziś kolega,
zerkając w swoje szkiełka, potyka się o odwieczne dylematy (oraz
sofizmaty), że rejestruje nieostrość oraz zadziwienia?...
Cóż, może już czas zajrzeć do sąsiada?
17
18. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.5 – Atom i okolice.
Atom, wiadomo, to takie cuś, co kotłuje się gdzieś tam na dole od
kilku tysięcy lat (a nawet dłużej), kotłuje różnopierwiastkowo i
według rubryk w tabelce. I jest niepodzielny.
Tak po prawdzie - stan na dziś – z ową niepodzielnością atomowych
jednostek to tak do końca nie jest, standardowo układa się toto w
konstelację drobnicy materialnej, numeruje i porządkuje – a nawet
konstruuje z tego wszystko tutejsze oraz okolicę po horyzont (aż
całe 4 % wszystkiego, żeby to!), ale kto by w to wierzył.
Bo czy ktoś widział atomowe dziwo na oczy, organoleptyczne zbadał
podszewkę codzienności? - Niech będzie, zgoda, ten i ów chwali się,
że intymny świat atomów z wypiekami na twarzy podgląda, nawet owe
bestyjki tunelując maca i modeluje w wybrane pozycje, jego sprawa.
Ale - jako przeciętnemu obywatelowi świata - cóż mi po tym, ja na
swoje patrzałki atomu nie sięgam, a chciałbym. Czy mogę zobaczyć i
uwierzyć? Do skomplikowanego sprzętu mnie nie dopuszczą, bo coś
złego z tego jeszcze wyniknie, żaden mikroskop tu nie pomoże (tego
też nie mam), to jak zobaczyć elektron i pozostałą rodzinę? Czyli
jestem bez szans, moja ciekawość sobie a muzom?
Czym dysponuję? Chęciami, to już jest punkt zaczepienia. Przecież,
literatura przedmiotu to potwierdza, byle poważny (czy domorosły)
eksperymentator od tego zaczyna (często w garażu lub na dachu). Po
drugie, mam (a przynajmniej mam takie wrażenie) kilka szarych
atomów do dyspozycji, które coś w okolicy potrafią zinterpretować.
Po trzecie, właśnie, mam tę okolicę. Bo z siebie, co zrozumiałe,
atomu nie wydłubię (integralność cielesna to niezły ewolucyjnie
wynalazek, warta zachowania). Dlatego atomu muszę szukać w okolicy
- okolica to jest to. Tylko dalekiej czy bliskiej okolicy? Oto
jest pytanie.
Wyglądam przez okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i łyknąć
nowych pomysłów. Wyglądam drugi raz – i już wiem, odkryłem, mam
atom na wyciągnięcie jednego spojrzenia! Oto zupełnie szczęśliwym
zbiegiem okoliczności, na skutek zawirowania w lokalnym światku i
jako zredukowanie się fali możliwych stanów kwantowo-społecznych,
w bliskości eksperymentalnej zebrał się (w życiowo ważnej sprawie)
uliczny tłumek. Czyli mam model atomu w pełnej krasie. Mam zdybany
na gorącym uczynku samotworzenia się w czasie rzeczywistym model
atomu - model ze wszelkimi orbitami (oraz orbitalami), przeskokami
tu i siam elektronów, z centrum i obrzeżami; no i w interakcji z
otoczeniem. Idealny model.
Że co, że to nie ten poziom? Że tłumek to nie atom, że znacznie i
wielokrotnie przerasta taki zbiór jednostkę atomową i jej elementy
elementarne? Kolega fizyk poważnie sprzeciw zgłasza?
A dostrzega kolega w tym tłumie jednostkę elementarną, konkretnego
18
19. "ludzia", inaczej byt człowieczy? Że człowiek to poplątany zbiór
atomów i pozostałego drobiazgu, to prawda, ma kolega rację. Ale,
zwracam koledze uwagę, ów całościowy ludzki konstrukt to jednostka
elementarna w ramach zbioru społecznego; to zbiór jednostek, które
go tworzą, ale także jednostka w zbiorze, który współtworzy. Atom,
jednostka obliczeniowa, jest elementem tworzącym zbiór w formule
pierwiastka (wyróżnione w tle i pokrewne sobie byty o tych samych
cechach) - człowiek jest elementem tworzącym grupę-zbiór w postaci
społeczeństwa. W obu przypadkach (i w każdym innym) mogę wyznaczyć
elementarną "jedynkę" budującą zbiór – czyli wyznaczyć kwant tego
zbioru. Prawda, kolego?
Że w odniesieniu do innego wyznaczonego poziomu (znajdującego się
wyżej lub niżej obserwowanego) jest to mocno rozbudowana struktura
w toku zmiany, to też prawda. Tylko że ja tu prowadzę eksperyment
na jednostkach, drogi kolego, a jednostka zawsze jest jednostką.
Przecież, kolega potwierdzi, każdy zbiór faluje korpuskularnie -
tylko tak i zawsze tak. Czy atom, czy tłum, nie ma różnicy. - Co
najwyżej wdrukowane w myślenie "twarde dowody" i przyswojone w
szkole abstrakcje sugerują inne podejście. Ale to już problem z
marginesu.
Czyli najlepszym modelem "atomu" jest tłum, dowolne zbiegowisko (i
zbiorowisko), które można detalicznie obserwować w przemianach i
wyciągać wnioski. Istotne, najważniejsze w tym modelu jest to, że
w "ulicznym atomie" wszystko widać w szczegółach i każdego dnia. I
że mogę to śledzić na bieżąco, bez wyrywanych podatnikom wątłych
zasobów na skomplikowane oprzyrządowanie. To nie jest punkt, czy
inna kropka kwantowa, ale energetyczna konstrukcja w chwili jej
powstawania – następnie w momencie, kiedy zajmuje maksymalny w
środowisku obszar – oraz w stadium końcowym: zamierania, zanikania
w jednorodnym tle; widzę początek, środek i koniec skomplikowanego
procesu, którego nigdy na poziomie atomowym nie poznam.
W tym konkretnym przypadku (poznawanie "atomu") moje działanie
badawcze polega na tym, że umieszczam się gdzieś wysoko, najlepiej
w proporcji (tego zapewne nie muszę podkreślać) do uczestniczących
w badaniu elementów. Z jednej więc strony jest eksperymentator, a
z drugiej atom-zbiór, który zaistniał na ulicy. Technicznie może
to być na przykład wysokościowiec i dziesiąte piętro, z którego
spoglądam.
Moje zadanie jest fundamentalnie proste: obserwuję "atom" i robię
zdjęcia. Ale ponieważ reakcje zachodzące na poziomie atomowym to
inne tempo, dlatego moje działania (czyli kolejne zdjęcia bytu "na
dole") rozdziela duży odstęp czasu; tam się kręci, wiem o tym, ale
znacznie szybciej.
Warto wypunktować, to dla niedowiarków, co to fizyczne hokus-pokus
wzięli sobie zbytnio do serca i atom traktują jako coś z nie tego
świata (pokręcone i statystycznie nieoznaczone). Otóż w takowym
"atomie-tłumie" mogę zaobserwować przeróżne składniki i zależności
między nimi, wielce interesujące. A to skondensowane centrum, a to
wolne elektrony na obrzeżu, a to wędrówki tam i z powrotem owych
jednostek tworzących (pod wpływem sił zewnętrznych). Ale i więcej,
19
20. na przykład rotację całego układu, bo to nigdy nie jest struktura
w zatrzymaniu, można wyróżnić falowania-drgawki, pozyskiwanie oraz
tracenie kwantów energii. - To może być również "kordon" policji,
który "dociska" i kształtuje z zewnątrz strukturę "atomu", to może
być słabe ogniwo tego kordonu, przez które wycieka strumień silnie
naładowanych emocjonalnie cząstek - itd. itp. Nic tylko wyobrażać
sobie, analizować i wyciągać wnioski. Prawda, że ciekawe?
Ale to dobre dla początkujących, ten poziom zgłębiania dziwów "na
dole" polecam na rozgrzewkę, ja stawiam sobie (nieco) ambitniejsze
zadanie: zamierzam przewidzieć, co się zdarzy w takim układzie w
trakcie jego przemian. Mówiąc inaczej, zamierzam wyprodukować opis
przyczynowo-skutkowy postrzeganych zmian: jest fakt i szukam jego
następstw. Czyli robię zdjęcia "atomu" i próbuję na ich podstawie
wyznaczyć, co zaistnieje w zbiorze (gdzie i kiedy). Lub jak będzie
się zachowywał wyróżniony element, tzw. "elektron".
Moje zadanie jest tylko pozornie banalne. - Ot, widzę na fotografii
osobę, której zachowanie mnie zaciekawiło (podobnej do znajomego
fizyka). Przemieszcza się w tłumie, przepycha do centrum (coś ją w
tę stronę wyraźnie "popycha", czy "przyciąga"), dlatego staram się
przewidzieć, gdzie znajdzie się na kolejnym zdjęciu, które będę
robił dopiero za kilka minut. - Zadanie wydawałoby się proste, ale
jego realizacja ograniczona. Konia z rzędem temu, kto skutecznie i
z detalami wytypuje położenie "elektronu-osobnika" i jego cechy w
kolejnym rozdaniu (a tym bardziej w dalszych). Przeprowadzając w
tak nakreślonej skali działanie badawcze szybko przekonuję się, że
jest to zadanie ponad moje siły, nie do wykonania. Ani teraz, ani
nigdy. Dlaczego? Ponieważ dysponując nawet super technologią, czy
oprzyrządowaniem w postaci "mechaniki elementów", nie mogę tego
zrobić; każde moje ustalenie obarczone jest wpisaną integralnie i
na zawsze w eksperyment niepewnością, pozwala wyznaczyć położenie
albo stan obiektu z przybliżeniem, zawsze jako zakres potencjalny
(i nigdy z jednoznacznie wyznaczonymi granicami). Nie ma znaczenia
wysiłek i zastosowana metoda, obserwowanego obiektu, który tam na
dole się przemieszcza, nie mogę zarejestrować w przemianach (jego
krokach po ulicy).
Kręci się, wiem o tym – ale poza moją obserwacją.
Wszystko pięknie, ale dlaczego tak jest? Dlaczego nie widzę mojego
"elektronu"? Uzyskuję, na co zwracam usilnie uwagę, dokładnie ten
sam efekt i ten sam dylemat, co fizyk badający drobnicę atomową w
ogromnych machinach. Za oknem kłębi się tłum, czyli pozornie jest
to mój poziom istnienia, ale jeżeli tak wyskaluję eksperyment, że
zachowane są proporcje pomiędzy mną a elektronem, cały obszar z
mojej obserwacji wypada - jego po prostu w tej obserwacji nie ma.
Dziw, szok, itd., fizycy z lubością tak opisują zachowanie świata
w zakresie podprogowym.
Ale przecież ja wiem – ja wiem, że wytypowana przez mnie jednostka
nigdzie nie znikła. Między kolejnymi "fotkami", na których pojawia
się w całości i w zdrowiu, przemieszczała się krokami od punktu do
punktu, wiem, że nie zapadła się w żaden rejon nieoznaczony i nie
znikła z istnienia. Wiem o tym, bo wystarczy tylko, że wychylę się
20
21. przez okno i na bieżąco zweryfikuję eksperyment.
Więcej, co także jest tu istotne, ów "obiekt" - z jego perspektywy
patrząc - nic nie wie o tym, że dla mnie przestał bytować pośród
fizycznych faktów i rozpadł się na chmurę prawdopodobieństwa, dla
niego ciągłość jest w całej pełni zachowana, a wpływ targających
nim sił zewnętrznych w znacznym stopniu poddany kontroli; świat w
jego ujęciu to dynamiczna jedność.
Wniosek: ten sam fakt fizyczny, ale opisywany z innego poziomu,
wygląda skrajnie odmiennie.
Czy kolega fizyk to widzi? Czy zamierza zaniechać głoszenia wszem,
że tutejsze to oznaczone i przewidywalne, a tamte przeciwnie? Czy
kolega nie pozyskuje z tego eksperymentu wiedzy, że ograniczenia w
obserwacji są nie w świecie, ale w bycie obserwującym? - Czy nie
można z zaprezentowanego wyciągnąć wniosku, że zakres nieoznaczony
jest powiązany nie tyle z obiektem wirującym "na dole" (co by nim
nie było), ale z możliwościami i z położeniem obserwatora względem
obserwowanego?
Zabawa w eksperymentatora dostarcza wielu pytań.
21
22. Kwantologia stosowana - kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.6 - Spojrzenie z wysoka.
Każdy domorosły znawca wszystkiego wie, że niejaki Einstein (ten od
"E") nie godził się na hazard z bytem pozafizycznym oraz nie dawał
przyzwolenia na splątany wewnątrz rzeczywistości stan elementów. Co
więcej, podobne uwagi wobec bliskiego i dalekiego świata mieli inni
fachmani dłubiący w kwantowym podatomowym drobiazgu - wyszło pół za,
pół przeciw. Czyli temat zdiagnozowany.
Ale sprawa, trzeba to przyznać kolego fizyku - mimo eksperymentów,
które owe dziwy działania na dystans potwierdzają - jednoznaczna i
do końca jasna nie jest. Dziś, to faktyczny fakt, dominuje i nawet
góruje "spojrzenie fizyka" - prawda, tak jest, wszystko piękniaste.
Losowość w fundamentach bytu (a zwłaszcza w jego opisywaniu) wydaje
się absolutną koniecznością.
Ale. - Ale pozostaje i domaga się usilnie swoich praw odwieczne i
od zawsze, i na co dzień, i w każdym osobniczym przypadku obecne
odczucie (i doświadczenie!), że fakt poprzedzony jest innym faktem
- i że ciągnie się to w nieskończoną wieczność.
Mówiąc inaczej - fizyka fizyką, eksperyment prowadzony na kawałkach
materii i przy pomocy machin wnosi wiele (i jest to istotne), jednak
negowanie i odrzucanie podejścia, w którym to eksperyment myślowy,
czyli filozoficzny, jest podstawą do wnioskowania o rzeczywistości,
to jest błędem.
A co najmniej działaniem jednostronnym. Więc tym samym niepełnym z
zasady (ułomnym, połowicznym).
Dlaczego? Ponieważ owe dziwy i dylematy, które z takim przejęciem są
aktualnie obserwowane w zachowaniu "porcji" czegoś na dnie, to jest
znane od zawsze, to było analizowane na wszelkie sposoby - a nawet
zostało jakoś oswojone i ponazywane. Że wspomniane analizy prowadzono
w innym narzeczu niż fizykalno-matematycznym, że było to gaworzenie
egzotyczne (niekiedy również ezoteryczne), to insza inszość i detal
wobec Kosmosu.
Pojawia się więc oczywiste w tym momencie pytanie: czy filozof (po
prostu gość od dłubaniny w abstrakcjach czy innych pojęciach) może
do skwantowanego opisu rzeczywistości coś nowego i interesującego
dorzucić - czy może, mówiąc wprost, "wychylić" się poza fizycznie
i jedynie dostępne czas-i-przestrzeń i spojrzeć "na to wszystko" z
daleka?
Może. I powinien. - I nie chodzi o żadne "byty niematerialne" (czy
podobne), ale o jak najbardziej konieczne. Chodzi o Fizykę. Chodzi
zawsze-tylko-wyłącznie o Fizykę.
Eksperyment.
Jednym z wielce skutecznych sposobów analizowania rzeczywistości
jest analogia - potężne narzędzie, które pozwala zobaczyć to, co w
22
23. inny sposób poznane być nie może. Dlatego, fizyczny kolego - żeby
podeprzeć wyżej wyartykułowane - chciałbym zaproponować prosty, ale
wymowny myślowy eksperyment, który wspomoże koleżkę w analizowaniu
tego i owego.
A co, korzystają fizycy z próbówek oraz zderzaczy, inni nie gorsi,
również swoje sposoby mają.
Spotyka się otóż w popularnych ujęciach (które starają się urobek
naukowy i "obraz tego wszystkiego" złaknionej gawiedzi przybliżyć, w
zbiorze dla niej dostępnych znaków-ujęć zakamarki świata bliskiego
i dalekiego pokazać) z różnymi sztuczkami. To te wszystkie modele z
małymi i dużymi kulkami coś tam symbolizującymi (elektron, planetę
lub dystans) - to te zobrazowania ze stadionami, po których osobnik
objaśniający się przechadza, gdzie składniki kręcą się, iskrzą albo
migoczą - itd. Znane, lubiane, robi wrażenie. A czyni się to po to,
żeby wykazać, jakie to wielkie, a moja-nasza pozycja to pyłek wobec
całości.
Fajne to, powtarzam, serce ściska i rozum pobudza, jednak można z
tego wycisnąć coś jeszcze - i to głęboko, zasadniczo ważniejszego.
Jednym z takich ujęć jest zobrazowanie oraz opisanie relacji między
mną a "faktem elementarnym", dalej zwanym "elektronem".
A mówiąc konkretnie, że ta relacja ma się tak, jak moje istnienie
względem macierzystej gwiazdy. Słowem, że elektron w proporcji do
mnie to to samo, co ja do Słońca. Ciekawe.
Ciekawe, ale też istotne. I to z logicznego, filozoficznego punktu
widzenia. Choć, co warto podkreślić, również liczby, które muszą w
tym momencie paść, one także mają swoją wagę.
Z grubsza biorąc (proszę nie przejmować się szczegółami, w analizie
tu prowadzonej chodzi o zasadę i zobrazowanie), lokalne słoneczko to
2 x 1030
kg, natomiast człowiek to 102
kg.
Czyli zachodzi proporcja: Człowiek 1 - Słońce 2 x 1028
.
Dalej - jeszcze dwa niezbędne elementy eksperymentu, bez tego się
nie obejdzie. 31 536 000 s, rok kalendarzowy. Oraz dodatkowo, jako
składnik zasadniczy działania i rozumowania, należy wprowadzić w
tym miejscu pojęcie "obserwatora hipotetycznego". Czyli kogoś, kto
jest umieszczony w stosunku do mnie w takiej proporcji, w jakiej
ja lokuję się wobec elektronu. To obserwator ulokowany "w górze",
swoje badania prowadzi na takim poziomie, na którym jedna sekunda
jego obserwacji oznacza na moim 2 x 1028
sekund odnotowanej zmiany.
(Zaznaczam, chodzi o eksperyment logiczny, bez żadnych odniesień.)
Ja postrzegam rytmikę zdarzeń, które definiuję jako "elektron", w
w proporcji 2 x 1028
, ale jednocześnie sam jestem postrzegany (jako
"elektron-człowiek") również w proporcji 2 x 1028
.
Efekt? W przeliczeniu jedna sekunda - podkreślam, kolego fizyku -
tylko jedna sekunda "obserwacji z wysoka" to w moim, tak pozornie
dobrze znanym świecie, 634 195 839 675 291 730 086,3 lat.
Ciekawostka? Zabawne podejście? Igraszka logiczna? Otóż nie.
Zwracam uwagę na podane wielkości: jedna sekunda tzw. "obserwatora
hipotetycznego" obejmuje w moim otoczeniu odcinek czasu o zakresie
23
24. 634 195 839 675 291 730 086,3 lat, a więc znacząco "wystaje" poza
najśmielsze ustalenia wieku Wszechświata.
Co to oznacza?
Że w opis - a raczej, żeby być precyzyjnym, że w próbę wyznaczenia
mojego położenia w tak zakreślonym (wyliczonym) zbiorze elementów
i ich lokalizacji, wprowadzić trzeba, po pierwsze, Kosmiczny ocean
możliwości (wszak "Wszechświat" może, ale nie musi zmaterializować
się, to może być ten lub inny układ planetarny, nawet bardzo wobec
tego odległy - to może być stan potencjalny, który nie "zredukuje
się falowo" do realności itp.; paleta rozwiązań równań opisujących
ten proces jest przeogromna) - a po drugie zawsze niepewność co do
stanu rzeczy, niepewność jako fakt integralny opisu.
Po trzecie, kiedy nawet maksymalnie zawęzić obserwacje (do granic
technicznych i fizycznych możliwości obserwatora), więc analizować
minimalny przedział "czasoprzestrzeni", to i tak rotacji elementu
(czy innych parametrów) nie sposób wyznaczyć łącznie. - Dlaczego?
Ponieważ najmniejsza, zarazem graniczna rozpiętość (rozdzielczość)
obserwacji "bytu hipotetycznego", jest dalece większa ponad to, co
oznacza moją sekundę; jedno "tyknięcie" na poziomie wysokim to dla
mnie wieczność.
Po czwarte, co wymaga szczególnego podkreślenia: w takiej obserwacji
z wysoka "fakt" analizowany ("elektron" czy podobne), to zbiór, nigdy
jednostka - to zawsze złożenie elementów tworzących. A te zbierają
się w postrzegany fakt długo - licznie i długo. Więc obserwator ma
w swoim obrazie - skutkiem odbioru wielkiego zakresu przestrzeni i
czasu - ogrom zdarzeń cząstkowych. Widzi jednostkę, a ta jednostka
rozciąga się daleko-szeroko-wysoko-i-długo. Efekt? Postrzegany fakt
zawiera w sobie (dla tego "wysokiego obserwatora") elementy, które
albo w nim już dawno się nie zawierają - zawierają się aktualnie -
albo jeszcze się nie zawierają, bo będą go budować za "tyknięcie",
"za jakiś czas"; zgrubność rozbudowanego spojrzenia łączy w jedność
coś, co takim (dla siebie samego) nigdy nie jest. Różnica w tempie
zmian, a w tym przypadku jest ogromna, powoduje, że obserwacja tego
samego bytu (tu: "elektronu") prezentuje się odmiennie - zależy od
położenia i struktury osobnika analizującego (jego budowy).
"Elektron" sam dla siebie jest bytem zbornym w "chwili wystawania"
ponad próg; kiedy jest zborny i całościowy (zbudowany z elementów),
to istnieje. Ale ten sam fakt dla obserwatora wysokiego, skutkiem
rejestracji znacznego spektrum zjawisk, zawiera w sobie etapy, które
wiodą do takiego stanu (elektron się buduje) - oraz te, które już
nim nie są (struktura się rozpada).
Powolność obserwacji z wysoka skutkuje sumowaniem tych zdarzeń - a
w efekcie błędnym (nieostrym, rozmytym na fali) ich rozumieniem. A
więc co najmniej niepełnym.
Inaczej, bo sprawa zasadnicza: jestem sam dla siebie strukturą jak
najbardziej zborną i bytem całościowym (i nie rejestruję żadnych w
tym procesie nieciągłości, przeskoków czy dziwów), ale w takiej, a
więc prowadzonej "z wysoka" rejestracji zmian wyróżnionego z tła i
całościowego obiektu, całe moje życie, wszystko od chwili zero aż
24
25. po ostatnie tchnienie - w tym ujęciu to mało, to prawie nic. - To
"mniej niż punkt" (kwantowy).
W takim zobrazowaniu zjawisk, które znam z codzienności i które są
dla mnie wszystkim, w taki sposób prowadzonym opisie (który można
przecież zmatematyzować) zapewne nawet nie zbliżę się do realnych,
faktycznych rozmiarów badanego obiektu, kiedy przyrównam stosowaną
metodę do próby wyznaczenia położenia człowieka w zbiorze rozmiaru
galaktyki - a może nawet i w gromadzie galaktyk (i to w rozkładzie
przestrzennym oraz historycznym). "Ja", w dowolny sposób rozumiane
"ja", w takim odniesieniu to nieprzeliczalny zbiór prawdopodobnych
lokalizacji. I co więcej, nigdy z ostro zaznaczoną strefą, którą
można zdefiniować jako granica badanego-obserwowanego istnienia. A
zarazem i jednocześnie, co również trzeba bardzo mocno podkreślić,
byt wielorako splątany z każdym innym stanem energetycznym, który
znajduje się w okolicy.
Mnie w tym ujęciu po prostu nie ma - "ja" to zawsze zbiór, wielki i
przeogromny, i "rozwleczony" w czasie-i-przestrzeni "fakt zbiorowy".
Warto w tym momencie wyobrazić sobie pole obserwacji wspomnianego
wyżej "bytu hipotetycznego" i odnieść to do zdeterminowania fizyka
w poszukiwaniu elektronu - wnioski są pouczające.
Jeżeli "obserwator hipotetyczny" będzie zdesperowany w wyznaczeniu
mojego obecnego położenia (czy innych parametrów, które opisują w
czasie i przestrzeni jednostkę) - jeżeli zapragnie "przyszpilić" i
poznać "elektron-człowieka", musi podjąć decyzję: sprawdzam. Czyli
musi wykonać pomiar - musi zdecydować się na zadziałanie (wskazać
"palcem" punkt). Ale, zwracam uwagę, z całości mojego zaistnienia
(obecnie i historycznie), w takiej skali dokładność badawcza sięga
nie pojedynczego bytu, ale obejmuje wielgachne przyległości (może
nawet całościowa linia ewolucji biologicznej w takim "mgnieniowym"
pomiarze się zawiera). Jak w takich okolicznościach wychwycić ten
jeden badany konkret? ...
Nie można. Jego w takiej obserwacji po prostu nie ma.
Na jednostkę "tyknięcia zmiany" z poziomu obserwatora ("w górze")
składa się to, co aktualnie mnie (lub elektron) tworzy, ale także
zdarzenie sprzed wielu lat, nawet milionów. Skutek? Rozmycie na/w
fali prawdopodobnych stanów, którą redukuje do jednego ciała-stanu
akt pomiaru (aktywny akt pomiaru). Przed tym zdarzeniem były fakty
wcześniej mnie budujące, ale już "zagasłe" - po nim są inne, które
jeszcze nie zaistniały w moim doznaniu, jednak one wszystkie razem
tworzą to, co mnie stanowi. Pomiar "odrzuca" brzegi i wybiera fakt
ze zbioru - natomiast obserwacja (dowolnego już obserwatora oraz
dowolnego już faktu) tylko-i-wyłącznie może rejestrować zbiór. Czyli
nieostry, rozmyty, złożony z wielu poziomów i mniejszych jednostek
stan energetyczny.
Taka obserwacja notuje, zalicza do faktu byłe, aktualne i przyszłe
- to zawsze suma zdarzeń, nigdy punkt.
Decydującą rolę w działaniu odkrywającym składniki rzeczywistości
(te wszelkie "fakty elementarne") ma techniczna zdolność dotarcia
do szczegółów. Historia poznania to "drobienie" drobiazgów - a też
szukania zależności między nimi (reguł ich zmiany). Tylko że, to
25
26. trzeba sobie powiedzieć szczerze i otwarcie kolego fizyku - w tym
dążeniu "w głąb" jest granica: nie można zbadać fizycznie niczego
mniejszego niż najmniejsze z najmniejszych dostępnych.
Co nie oznacza - kolego fizyku - że to koniec, że to rzeczywiście
logicznie najmniejsze z najmniejszych. Dalej-głębiej jest Fizyka.
Zwracam uwagę na tak powstały obraz mojego położenia - czy czegoś
to nie przypomina? - Czy "mechanika elementów", którą hipotetyczny
obserwator musi wyprodukować do zdefiniowania mojej lokalizacji,
nie jest analogiczną procedurą, którą jako fizyk muszę zastosować
wobec faktu nazywanego "elektronem"? Czy obrazy, tak odległe skalą
i ilością zaangażowanej energii, czymś się różnią? Czy "dół" jest
czymś innym od "góry"?
W tym eksperymencie (i wcześniejszych) centralnym elementem jest
to, że przy pomocy niezwykle prostego zabiegu logicznego uzyskuję
mozaikę ujęć, która przyprawia fizyków o fundamentalne zmieszanie,
a którą przypisują wyłącznie procesom na dnie. Jak widać, sprawa
ma znacznie głębsze odniesienia i nie ogranicza się do "zakresu
ciemnego" - dotyczy każdego poziomu i każdej obserwacji.
Co ważne i co podkreślam, w tym działaniu nie przekraczam w żadnym
punkcie intuicyjnego postrzegania faktów i relacji między nimi, tu
nic nie jest sprzeczne z tzw. zdrowym rozsądkiem - wszystko jest
stąd i teraz i dobrze opanowane. A przecież obraz, który wyłania
się z tego ujęcia, jest sprzeczny z codziennością, jest cudaczny,
dziwaczny, szalony, daleki, oszałamia (mógłbym tak długo, fizyka
dostarcza wielu podobnych określeń). Co więc jest tego przyczyną,
świat i jego cechy, ponoć głęboko ukryte, czy obserwator próbujący
rozpoznać te własności?
Dlaczego fizyka w fundamentach dostrzega dziwy, choć wokół w miarę
spokojnie?
Odpowiedź, która się nasuwa, jest wyraźna: to obserwator oraz jego
możliwości (i położenie w zbiorze) decydują o tym, co i jak widzi
(rejestruje) - to fizyczna budowa eksperymentatora wyznacza zakres
"obmacywania" otoczenia.
A także to, jakie na tej podstawie tworzy abstrakcje.
Prawda, kwanty odkryli fizycy (pełny szacun) - ale kwant to pojęcie
filozoficzne.
I warto z tego wyciągnąć wnioski.
26
27. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.7 – Ciężar abstrakcji; "grawitacja", prawda czy fałsz?
Tak, wiem, ogłoszenie było: "grawitacja" złapana i prześwietlona.
Jednak usilnie uprasza się wszelkich krytykantów o doczytanie co
najmniej do połowy tekstu, jako że wcześniejsze odłożenie zapisków
z uwagą, "co za idiota", może skutkować nieporozumieniami.
Po primo – poniższy zbiór słów ułożonych w ciąg zdań gramatycznie
ze sobą powiązanych nie odnosi się do codziennie doznawanego stanu
pomierzonego fizycznie, a nawet matematycznie obrobionego wzorami.
Tego nie tykam, w tych rejonach nic po mnie.
Po secundo – interesuje mnie tylko-i-wyłącznie interpretacja prawa
powszechnego "docisku" do gleby, matki naszej. - Interesuje mnie,
powtarzam, logiczna (pojęciowa) analiza tego, co powszechnie się
przyjęło nazywać "grawitacją" – liczą się tu jedynie zastosowane
abstrakcje, reszta jest faktem (o którym poważni "gendermeni" nie
dyskutują).
I to by było na tyle względem wstępu.
Rozwinięcie.
Krótki zestaw danych:
- grawitacja jest siłą podstawową,
- działa na odległość (dużą),
- działanie siły słabnie odwrotnie proporcjonalnie do kwadratu
oddalenia obiektów (tako rzeczą wzory),
- grawitacja jest siłą jednokierunkową (zawsze skierowaną do masy
i jej centrum),
- siły grawitacyjne zawsze mają charakter "przyciągający" i należą
do tzw. oddziaływań wzajemnych,
- źródłem (przyczyną) jest masa,
- grawitacja jest zjawiskiem falowym,
- jednostką, nośnikiem fali grawitacyjnej jest tzw. "grawiton",
- grawitacja deformuje otoczenie masy (zakrzywia okolicę),
- fala grawitacyjna rozchodzi się z prędkością światła.
Wystarczy, więcej danych nie pamiętam. Dla ciekawskich dostępne w
zbiorach bibliotecznych lub podobnych.
Rysunek.
M – masa, "g" – "grawiton", r – odległość fali grawitacyjnej wobec
masy, która jest powodem jej zaistnienia.
27
28. Inne szczegóły nie są tu istotne (np. druga masa, ruch - albo że
"grawitacja" jest formą istnienia energii), proszę się nie czepiać.
Kilka stwierdzeń ogólnych.
Zjawisko niewątpliwie istnieje - chodzę, jabłko spada, planeta się
kręci i marszczy otoczenie, rakiety latają tam i z powrotem, wzory
sprawdzają się do wielu miejsc po przecinku. Tylko jest problem:
brak namacalnego dowodu na realne, a nie hipotetyczne istnienie
nośnika grawitacji, czyli tzw. grawitonu. Że słabo oddziałuje, że
potrzeba oprzyrządowania w postaci obiektów o rozmiarze kilometrów
i miliardów dolarów, że być może nawet konstrukcja zajmująca część
orbity planetarnej nie wystarczy? Prawda.
Może więc wypadałoby na początek spytać, czego to konkretnie się w
stogu rzeczywistości szuka, a następnie spróbować owo coś namierzyć
i zdybać - prawda?
Pytanie.
Jeżeli - odwołuję się w tym momencie do rysunku powyżej – jeżeli
"grawitacja" jest siłą zawsze skierowaną do centrum masy i jest z
owa masą integralnie powiązana – jeżeli działa na odległość (nawet
w nieskończoność) – jeżeli jest falą – jeżeli nośnikiem tejże fali
i jednostką tworzącą jest coś w formule "grawitonu" i razem z falą
wyróżnioną przemieszcza się do/w kierunku masy – jeżeli uwzględnić
te wszystkie "jeżeli" i głęboko sprawę analizować, to pojawia się
fundamentalne, a przy tym mocno niepokojące szare komórki pytanie:
jak-którędy-dlaczego owo "coś" znalazło się w punkcie-miejscu, w
którym się znalazło?
Czyli, dlaczego tzw. "grawiton" objawia się w odległości r od masy
M i jakim sposobem tam się dostał?
Jeżeli przyczyną fali grawitacyjnej jest masa "na dole", jeżeli ta
fala jest jednokierunkowa i zawsze skierowana w dół (zawsze w dół
skierowana i zawsze jednokierunkowa!) – to jakim sposobem element
nośny tej fali znalazł się wysoko i podąża zwrotnie do masy, która
go "produkuje"?
Do stu tysięcy zapadłych gwiazd, przemieścił się w nadprzestrzeni,
a może wędruje podprzestrzenią? Jest faktem pozaczasowym, porusza
się nadświetlnie, tuneluje w niezbadanych naukowo rejonach – a
może coś-ktoś go tam detalicznie przenosi (apage!)?
Podkreślam, powtarzam.
Nie chodzi o zjawisko, jest i działa, i dobrze. Ale o wyjaśnienie,
interpretację, czym taki fizyczny proces jest. Zaburza i zakrzywia
otoczenie – zgoda, to widać, słychać (i czuć). Ale jeżeli wiążę to
z falą wytworzoną przez obiekt, jeżeli owa fala rozchodzi się po/w
tym otoczeniu, a zarazem jest zawsze skierowana do centrum masy,
to coś tu nie gra. I dlaczego tego nie daje się pomierzyć, złapać
w te różne wymyślne urządzenia? Nawet jeżeli zdefiniować zjawisko
na modłę nowoczesną, czyli jako oddziaływanie form energii i jej
gęstości, z pominięciem pojęcia siły (wszelkie dodatnie i ujemne
28
29. ciśnienia) – jeżeli opisywać to jako ruch po osobistej krzywiźnie
każdego masywnego ciała i w interakcji z innymi podobnymi, to i tak
w centrum dotychczasowego rozumowania o tym procesie znajduje się
fala i jej element nośny – więc i problem pozostaje.
Jest "grawitacja" – czy jej nie ma?
Możliwe kierunki wyjaśnienia.
Generalnie możliwe są dwa kierunki postępowania: wewnętrzny oraz
zewnętrzny. Czyli źródłem zaburzenia ("grawitacji") jest masa "na
dole", ale konsekwencją jest powyższe pytanie. I problem z próbą
odpowiedzi. Drugi trop, czyli ulokowanie przyczyny takiego procesu
na zewnątrz w stosunku do masy, to znów jest sprzeczne z ciążeniem
i przyciąganiem (nie ze zjawiskiem, ale takim jego opisywaniem -
że coś "przyciąga"; fakt, takie podejście to już historia, jednak
mocno się w opisach trzyma, dlatego trzeba się z nim zmierzyć).
A poza tym, niezależnie od podejścia tłumaczącego, pojawia się, i
to jako kłopotliwa zagwozdka - czym jest i skąd pochodzi nośnik tak
postrzeganego i odczuwanego zjawiska.
Tak źle i tak niedobrze.
Wniosek.
"Prawo powszechnego ciążenia" – prawda czy fałsz?
Wybór, Szanowny Czytelniku, należy do Ciebie.
29
30. Kwantologia stosowana - kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.8 - Zbiór skończony acz nieograniczony.
Że co, że nie ma takiego? - Hej, orły, sokoły, herosy pomyślunku i
podobni, rozejrzyjcie się, co rzuca się wam w kaprawe oczka? Czy
widzicie pleniące się w każdym zakamarku rzeczywistości materialne
badziewie, czyli życie? Dostrzegacie tę wyjątkową pospolitość, co
to się mnoży przez dzielenie i pączkuje odnóżami albo odwłokami?
Czy widzicie, jak jedno żyjątko zasysa z otoczenia kawałek czegoś,
a w kolejnym kroku, trawiąc tenże kęs, przebudowuje (od wewnątrz)
swoją cielesność? Czy rejestrujecie w swych wielce rozbudowanych
przyrządach, że ów strumień energii jest niebywale skromny ilością
elementów składowych (ich formą pierwiastkową), ale przeogromny (i
jeszcze raz ogromny) liczbą atomowych jednostek zaangażowanych w
tak wyróżniony z tła ciąg zdarzeń?
Widzicie? Dobrze. To przemyślcie, co widzicie.
To jest tak, żyjątko w każdej znanej tutaj postaci to kilka, albo
w maksymalnym liczeniu kilkanaście elementów tworzących (inaczej
zwanych pierwiastkiem). Zgadza się? Fajnie. Przyjrzyjcie się teraz
detalicznie stworkom. - Istnieje sobie takie coś, namierzy zmysłem
swoim w okolicy coś innego do skonsumowania, pochłonie to, strawi
- no i, sami rozumiecie, na drugim końcu resztek się pozbędzie. I
odpoczywa zadowolone. Tylko że, zauważcie fachmani, każdy kęsek to
to samo, żadnej odmiany kąsania. Nowa porcja ciało stworka buduje,
ale elementy użyte do wznoszenia muru komórek są w każdym momencie
jego istnienia takie same, nihil novi. Kumacie? - A co więcej, nie
mogą być inne, ponieważ stworek tego nie przetrawi.
Ale, weźcie i to po uwagę, każdy przeżuwany w życiu okruch to dużo
i niebywale dużo (i nieprzeliczalnie dużo) jednostek w ramach już
każdego pierwiastka.
Mówiąc inaczej, konsumuje się pierwiastek, czyli jednostkę, ale też
zarazem wielgachny zbiór atomów, które w taką chemiczno-fizyczną się
konstrukcję składają. - I tak każdorazowo, i tak w każdym zasilaniu
pokarmowym.
Czyli posiłek (i ciałko stworka w konsekwencji), to kilka owych - w
szczycie troszeczkę więcej pierwiastków, skromna reprezentacja. Ale,
kiedy to sumować w formie atomów poprzez dni i lata, to tworzy się
wielki zbiór elementów, w praktyce strumień energii, który tylko na
krótko gości konkretnym elementem w konkretnym organizmie. Żeby w
kolejnym rozdaniu, już oswobodzony z materialnej cielesnej celi i
"wyzerowany" informacyjnie z genetycznych naleciałości, móc się w
następne (i dalsze) stworkowate istnienie ponownie wprząc. Płynie
energetyczna kwantowa rzeczka, a brzegowo i w zakolach gromadzi się
komórkowa struktura żyjątka.
Itp.
Obserwujących otoczenie zadziwia mnogość elementów tworzących to
wszystko, a szczególnie wspomnianą życiową pospolitość. Tyle owych
30
31. składników, mieszanina życiotwórczej zupy skomplikowana, złożyć to
w samym zliczaniu kłopot - a o tym, żeby to jeszcze się zazębiało i
chodziło dwunożnie, o tym po prostu strach myśleć.
No bo jak to tak, stworek bytuje, niekiedy tam rozumnie, a przecież
jego konstrukcję zapełnia kosmiczna ilość elementów, i to kształtu
przeróżnego i pochodzenia. Jak to zebrać w funkcjonalną kupę, a już
szczególnie myślącą? Przecie to horrendum i pandemonium, w łepetynie
(i w ogóle) to się nie mieści - to poza normalną analizę świata się
wychyla, bo takie niezwyczajne.
Zbierze się stadko leniwych małpiatek lub innego żywego inwentarza,
usadowi się przed maszynką do wystukania literek oraz całych zdań -
ale czy z takiego coś logicznego i śliniącego się wykluje losowymi
kliknięciami - takie coś, co to wykrzyknie "eureka!", albo i zapyta
filozoficznie: "być albo nie być?"
Nie - niepodobna. To musiało się za przyczyną (pierwszą, a również
kolejnymi) zadziać - to, że ta biologiczna trzcinka myśli oraz się
po okolicy abstrakcyjnie rozgląda, to sprawka odgórnego zarządzenia;
żeby to!
Ale - jak to zawsze w takich okolicznościach bywa - trafi się druga
w przestrzeni i czasie osobowość, co to wyprowadzi owe zawirowania
myślące z reguły ewolucyjnego dobierania, a przy tym ściśle zmianą
losową warunkowanego. Osobnik do osobnika, a w kolejnym pokoleniu
się żywe i nawet logiką posługujące stworzenie zagnieździ w tymże
świecie - i to beż żadnego niepokalanego poczynania. I żadnego się
w tym dziwu nie da dopatrzyć, co najwyżej regułę, która obleka się
w cielesne konstrukcje pokoleniami. Że przy okazji zarazem wiele w
tym się dzieje krwią ociekającego horroru - że pokolenia i gatunki
odchodzą w niebyt, bo nie "wstrzeliły" się w dziejową i aktualnie
dominującą formułę? Cóż to wobec wieczności, ewolucja jednostkami,
pokoleniami i gatunkami się testuje - a losowość wyznacza zakres
ich żywota.
Tylko, żeby już prawdę zapodać, z tą losowością istnienia do końca
tak nie jest. Żeby do bólu być szczerym i nie kłamać, powiedzieć tu
trzeba, że obie strony mają rację.
Obie - tak pozornie odległe we wnioskowaniu strony - opisują stan
faktyczny.
Dlaczego? Ponieważ życie, każde życie, ale przede wszystkim takie,
z którym można wymienić poglądy (jak je posiada) - takie konstrukty
w świecie to wyjątek.
Życie jako takie w wszechświatowym zakresie pleni się wszędzie - to
pospolitość banalna swoją oczywistością. Jednak istnienie świadome
siebie i otoczenia - o, to fakt mocno, ale to mocno nietypowy (choć
w piramidzie dziejów konieczny). I nie ma w tym sprzeczności.
Fakt, życie jako takie musi się zbiec w grudkę genetyką zabudowaną,
ale czy z takowej w kolejnych przekształceniach wyłoni się coś, co
rozejrzy się i zobaczone w pamięci odnotuje (a po kolejne wyciągnie
z tego wnioski), to pewne już nie jest. Możliwość zaistnienia tak
definiowanego jest pewna, to się musi zdarzyć. Ale czy się zdarzy w
tym konkretnym (wszech)świecie - to uwarunkowane jest przeogromną
31
32. liczbą granicznych wielkości - tak znaczną, że od ich zliczania wir
niepewności rozum ogarnia (a zwłaszcza jak ustali, że fundamentem
tego jest wieczna nieskończoność). Bo tak to jest.
Dlatego nie dziwi - i dziwić nie może - że się człowiekowate byty
w tym dopatrują diabli wiedzą czego, raz interwencji kreacyjnej i
sprawstwa kierującego, raz hazardu typowego dla kasyna, w którym to
kilka razy przy wejściu obejrzą, zanim pętaka do środka dopuszczą.
I dlatego nie dziwi, że jak się już ów znajda po świecie rozejrzy
i do kasyna zajrzy, to się w ruletkę czy inne toto zapatrzy - i na
tej podstawie wyprodukuje, w celu wiadomym (wzbogacenia) teoryję o
losowości, zaetykietuje ją pod abstrakcją "prawdopodobieństwa" - i
zacznie na takiej podstawie byt i niebyt, i w ogóle wszystko liczyć
i opisywać.
I wyjdzie mu wówczas w tym zapale losowego porządkowania, że świat
wszelaki, a już szczególną szczególnością mikry w rozmiarach, taki
nano i mniejszy, że to chmura rozmytych lokalizacji na fali czegoś
tam oraz losowy hazard z logiką (logiką z poziomu tutejszego się
wywodzącą).
I wyciągnie z tego wniosek, że nie można tego zbadać czy przeniknąć,
bo tego - tam na dole - to tak na prawdę w realności nie ma. A też,
że trzeba się z tym pogodzić i żyć - liczyć i się nad tym zbytnio
nie zastanawiać. Bo inaczej się nie daje.
Powiem tak, specjaliści od chaosu fizycznego i liczb, co to się w
nieskończoność i prawdopodobieństwo wpatrujecie, a przy okazji też
o różnych skrytych, ciemnych i nieoznaczonych rejonach gadacie - w
przypadku życiowych rozkładów losowość wam ciekawego figla płata,
okazuje się trzecią drogą prawdopodobieństwa. Tak, weźcie to sobie
pod uwagę: życie i jego genowe odmienianie się to ani konieczność
zupełna, ani losowość absolutna - życie to trzecia w procedowaniu
droga.
Życie to trzecia droga.
Bo jak to jest z owym prawdopodobieństwem?
Zjawiska tak opisywane posiadają dwa generalne kierunki. Pierwszy,
że narasta ilość elementów tworzących zbiór, jednak zachowana jest
liczba pobieranych (losowanych) jednostek. Czyli np. pokolenia się
kolejne rodzą i przybywa egzemplarzy do karmienia, ale z nich się
stałą liczbę parlamentarnych krzykaczy wybiera i daje prawo, żeby
prawo stanowili (dziwne, ale tak się utarło w demokracjach; po co?
tego najstarsi grecy nie pamiętają). I powtarza się te losowanie, i
sumuje się to w zbiór.
Drugi kierunek, przeciwny do wyżej wzmiankowanego - to narastanie
liczby losowań, jednak zbiór pozostaje w tej samej postaci, ilość
elementów pozostaje stabilna. Czyli jest tak, że w kraju zachowana
jest liczba mieszkańców, ale poszerza się (przez kolejne wybuchy i
rewolucje) zbiorowość krzyczących o swoje i dla znajomych. I też to
się sumuje, rośnie w siłę zbiór.
Co się dzieje w tych dwu możliwych procedurach? Każdorazowo efektem
jest wzrastanie, przyrost ilości elementów występujących w zbiorze
32
33. - niezależnie od metody, skutek jest zauważalny: przyrasta "masa"
zaangażowana w proces. W takim "losowaniu" układ puchnie komórkowo
i gabarytowo, tak w konkretnej jednostce, tak w ramach zbiorowiska
- a taki rozrost substancji treściwej jest dla poniektórych cudowny,
mimo jego rozlazłej konsystencji; zaprawdę tak to definiują.
W pierwszym przypadku narasta w zbiorze ilość elementów, ale niczym
innym to nie skutkuje. W drugim, kiedy pozostaje zachowana liczba
jednostek, to prowadzi do powtórzeń, do pojawiania się tych samych
składników w procesie. Czyli również żadna nadrzędna struktura się
wyłonić sama z siebie nie może. - W pierwszym przypadku mam chaos
narastający, który tylko ingerencja z zewnątrz może uporządkować,
w drugim postrzegam porządek (ograniczony), który do wytworzenia
żadnej funkcjonalnej struktury nie wiedzie.
Samodzielnie żadna z tych dróg nie prowadzi do interesujących oraz
rozumnych efektów - ale łącznie już tak. I to jest ta wspomniana
wyżej i poszukiwana procedura.
Pytanie: ile elementów tworzy tutejsze życie? Odpowiedź: kilka. W
szczytowym zliczaniu kilkanaście. Mało.
Pytanie: ile elementów tworzy tutejsze życie? Odpowiedź: mnogość i
jeszcze więcej, nieprzeliczony zbiór. W szczytowym ujęciu wielkość
nieskończona wchodzi w grę. Czyli dużo.
Dziwne? Ależ skąd. Tak trzeba opisywać zjawisko życia. Zależenie od
tego, co umieszczam w centrum opisu, życie to zbiór mało liczny -
albo nieprzeliczalny.
Wydarzenia życiotwórcze nie są ani ruletką, ani determinacją. Nie
są ładem powstającym pod prąd ogólnej ewolucji, ale również nie są
wydarzeniem maksymalnego ładu - są takie i takie. Opis procedury
życia nie jest w lewo czy w prawo (a tym bardziej nie kieruje się
"w niebo" czy "poza"); nie jest wyłącznie przypadkowym narastaniem
ilości elementów, ale nie jest także narastaniem losowań w zbiorze
ograniczonym - życie jest "trzecią drogą".
Zbiorowość elementów, która jest potrzebna do opisania życia, nie
jest zbiorem nie-skończonym, ale jest ogromnym - to są te miliardy
komórek. A jednocześnie zbiór życia jest bardzo ograniczony (liczbą
w proces wprzęgniętych jednostek logicznych, tu: pierwiastków). Ale
to wystarczy do zaistnienia nawet mocno skomplikowanego układu (np.
"ja"). Wystarczy. I żadnych dziwów nie potrzebuje.
Jeżeli życie przeprowadza losowania z bardzo ograniczonego zbioru
pierwiastków (z sześciu głównych oraz kilku pobocznych) - to jest to
powtarzanie się losowania jako wzrastania ładu; losowanie dokonuje
się jako kolejne pobieranie elementów w ramach tego samego i, co tu
najważniejsze, skończonego zbioru pierwiastków. W tym przypadku sam
proces działa w stronę tworzenia ładu, bo nie zachodzi przyrastanie
ilości elementów do losowania. Zbiór jako taki jest skończony, ale
zarazem ograniczony w konkretnym losowaniu. - Jednak, zwracam na to
uwagę, w ciągu poszczególnych i dopełniających stanach chwilowych,
więc w kolejnych "ciągnieniach", są dokładnie takie same elementy;
zbiór powiększa się i zabudowuje ilością użytych atomów, ale zarazem
pozostaje ograniczony i stały ilością pierwiastków; zbiór fizycznych
jednostek jest ogromny, ale zbiór jednostek logicznych jest bardzo
33
34. nieliczny. Ale ponieważ odbywa się to w zakresie elementów o takiej
samej budowie, dlatego nie może ułożyć się dowolnie, zdeterminowane
jest samym toczącym się procesem - o ile, co zrozumiałe, w otoczeniu
w potrzebna energia występuje.
W każdym tworzącym się stanie chwilowym - w jednym "kadrze filmu" -
mam we wzajemnym powiązaniu niewielką ilość elementów w przeróżnej
konfiguracji oraz w funkcjonalnie bliskiej odległości. Skutek? Może
zaistnieć czterowymiarowy "film" w postaci zmieniającego się ciała
(czy cielska), bywa że myślącego. Taka konstrukcja zajmuje miejsce
w środowisku, reaguje na zmiany - jest namacalną realizacją zasady
dwukierunkowego losowania w zbiorze: poziomego i pionowego.
Czyli dobierania z niewielkiego zbioru ogromnej liczby konkretnych
już elementów, zawsze takich samych, ale nigdy tych samych. To zbiór
skończony liczbą pierwiastków, ale nieprzeliczalny liczbą atomów.
Fenomen życia polega na tym, że to trzecia droga prawdopodobieństwa
- działanie w ramach zbioru skończonego acz nieograniczonego.
W tym momencie trzeba zauważyć, że konkretne ułożenie się życiowej
konstrukcji, to posiada znaczną swobodę interpretacyjną - zawsze w
ewolucji złoży się "twarz", ale każdorazowo to będzie inna, nowa i
niepowtarzalna twarz osobnika. - Ale, co zrozumiałe, dowolności nie
ma i być nie może, wszak przeszłość warunkuje stan aktualny - a to
dzisiejsze jest fundamentem nadchodzącego; łańcuch pokoleń objawia
się chwilowym konkretem.
Nie ma dowolności, bo musi zaistnieć zbiór pierwiastków, w ramach
którego byt się tworzy - muszą powstać kolejne pokolenia gwiazd, a
temperatura ustabilizować - lokalizacja planety musi spełniać sporą
liczbę parametrów itd. To środowisko i jego cechy wyznacza złożoność
przeżywających swoje istnienie konstrukcji oraz ich osiągnięcia. To
zawsze jest logicznie identyczny do mnie byt - ale to zawsze jest w
fizycznym rozumieniu jednostkowy byt. Życie jest wieczne, ale tylko
jako zasada.
Kiedy więc rozpatruję "ciąg pokoleń" istot rozumnych, jednostkowy i
wyjątkowy przez fakt swojej złożoności byt w Kosmosie, to nie mogę
poprowadzić prostej w nieskończoność, fizycznie muszę w rozumowanie
wpisać koniec. Coś się zaczęło, dlatego się skończy.
Ale to zarazem oznacza, że na/w tej prostej za iks czasu, w jakimś
zakątku, znów pojawi się ktoś, kto spojrzy w niebo i w siebie.
Spoglądamy w niebo i widzę gwiazdy ...
34
35. Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 1.9 – Matematyka ucieleśniona.
I będzie tak,
że wyłoni się z odmętów niebytu wszystko, jasność i ciemność aż po
horyzont, i materia w każdym wydaniu; zaistnieje od największego
po najmniejsze, i będzie się objawiało namacalnie, w przyrządach i
wszelako.
I zaczną się konstrukcje materiałowe wypiętrzać z atomów albo i
większych pierwiastków, w cielska szkieletami oraz masą komórkową
poczną się oblekać różne stwory martwe i żywe (i nijakie), wyłoni
się wzorowy kształt i ład naturalny - a wszędy będzie się kwantowo
działo, liczbowo i według schematów matematycznie przewidywalnych.
I pocznie się gdzieś w zakamarku onego wszystkiego, gdzieś w ciszy
i oceanicznej głębinie planetarnej, gdzieś na krańcu widocznego w
najczulszych zbieraczach fotonów – pocznie się w takiej kosmicznej
głuszy byt, czyli obserwator otoczenia i wyciągacz wniosków z tego
podglądania. I zacznie się on rozglądać z ciekawości swojej, ten i
w ogóle padół łzami zalany analizować, zastanawiać się, kombinować
w zapamiętaniu – i pytać: jako to jest? co to jest? I dlaczego to
tak wygląda, jako wygląda? I będzie szukał odpowiedzi, pytania te
i inne mnożył, i w ogóle wszystko liczył, ale i w tabelki zmyślne
a pomocne zestawiał.
A wszystko w celu jedynym: żeby zrozumieć, żeby przeniknąć mrok w
okolicy i dalej – i żeby krok kolejny na drodze postawić, żeby się
przemieścić w energetycznej wszechświatowej sztafecie.
I dokona się tak, że poustawia sobie wszelakie stworzenia ów byt w
kolejności zaistnienia, materię zgrudkowaną w tablicę atomami oraz
własnościami zapakuje ku pożytkowi fizycznych i chemicznych – co
się tylko da dojrzeć zmysłami dowolnymi (lub przyrządami do ciała
dołączonymi) ponazywa abstrakcyjnymi pojęciami – i nic w zakresie
najdalszym a postrzeganym się z tego nie wyłamie, wszystko się ze
wszystkim zgadzać będzie (nawet jak się nie będzie zgadzać). I nic
mu straszne nie będzie, nawet myśl, co ją z eksperymentów dziwnych
a pewnych posiądzie, że okolica to czubek góry, jeno cztery fakty
procentowe z koniecznej pełni wszystkiego. Onże obserwator ponad
to się wzniesie, liczbą to pozna – i poza lokalność czasową oraz
przestrzeni się umiejscowi. I nic mu skryte nie będzie a mroczne,
a nieoznaczone w swoich przebiegach.
Bo będzie tak, że kiedy już genetycznie obciążony rozumem byt się
obezna w okolicznym jestestwie, kiedy rozpozna mechanikę elementów
i zastosuje ją do swoich prognoz materiałowych, to ustali, że się
wszystko tutejsze (i zapewne nieskończenie wszystko) tak samo i w
każdej chwili wiecznej odmienia – że wszystko to liczba i harmonia
sferyczna, bezkresną melodią się dziejąca; że każdy z materialnego
przestworza wystający chwilowy konstrukt, to jeno realność reguły
liczbowej i ideowa bytowość matematyczna.
35