2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
4. W IMIĘ BOGA
Karen Armstrong
POLSKA DO WYMIANY. PÓŹNA NOWOCZESNOŚĆ I NASZE WIELKIE NARRACJE
Przemysław Czapliński
ENCYKLOPEDIA GŁUPOTY
Matthijs van Boxsel
ODURZENI. HISTORIA NARKOTYKÓW 1500–2000
Richard Davenport-Hines
CZYTAJĄC POLSKĘ
Kinga Dunin
DZIEŁO OTWARTE
Umberto Eco
IMPERIUM
Michael Hardt, Antonio Negri
HISTORIA POWSZECHNA CYFR
Georges Ifrah
GENDER DLA ŚREDNIO ZAAWANSOWANYCH
Inga Iwasiów
BOHATER, SPISEK, ŚMIERĆ. WYKŁADY ŻYDOWSKIE
Maria Janion
ŻYJĄC TRACIMY ŻYCIE
Maria Janion
KSIĘGA KSIĄG UTRACONYCH
Stuart Kelly
DZIENNIK GALERNIKA
Imre Kertész
JĘZYK NA WYGNANIU
Imre Kertész
CZAS. PRZEWODNIK UŻYTKOWNIKA
Stefan Klein
CZERWONA KSIĘGA. STALIN I ŻYDZI
Arno Lustiger
TWARZ TUWIMA
Piotr Matywiecki
ŻYWOTY ŚWIĘTYCH POPRAWIONE
Zbigniew Mikołejko
GOODBYE MR SOCIALISM
Antonio Negri
PRZYGODNOŚĆ, IRONIA I SOLIDARNOŚĆ
Richard Rorty
MORALNA I NIEMORALNA HISTORIA PIENIĄDZA
René Sédillot
MAPY DUCHOWE WSPÓŁCZESNOŚCI. CO NAM ZOSTAŁO Z NOWEJ ERY?
Anna Sobolewska
CHCIEĆ I MIEĆ
Małgorzata Szpakowska
OBYCZAJE POLSKIE. WIEK XX W KRÓTKICH HASŁACH
pod redakcją Małgorzaty Szpakowskiej
LEGENDY O KRWI. ANTROPOLOGIA PRZESĄDU
Joanna Tokarska-Bakir
HISTORIA STROJU
Maguelonne Toussaint-Samat
HISTORIA NATURALNA I MORALNA JEDZENIA
Maguelonne Toussaint-Samat
5. ZBIGNIEW MIKOŁEJKO
W ŚWIECIE
WSZECHMOGĄCYM
O PRZEMOCY, ŚMIERCI I BOGU
WARSZAWA
7. Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia
zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad
powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się
nad wodami.
(Rdz 1,1–2)1
Został tylko nikły, wiotki
cień, zaledwie dostrzegalny...
Niechaj zewsząd wszyscy ludzie
przyjdą teraz nań popatrzeć.
Po Songling2
8.
9. Od autora
No cóż, to nie jest – to nie może być – ostateczny obrachunek ze
światem. Nigdy go zresztą nie dokonam. I nie chcę dokonywać.
Nie jest to tym bardziej metafizyczny traktat – gęsty od speku-
lacji, spiętrzonych struktur, meandrycznych wywodów, poddany
filozoficznym rygorom.
To tylko trochę tekstów wybranych z tego, co zdarzyło mi się
po drodze ku przedostatniemu już skrzyżowaniu – starości. Czę-
sto, niestety, powstających z myślą, że za chwilę pochwyci mnie
brudna ciemność i zaleje usta wiekuistym gipsem.
Rzeczy te zatem są „przygodne” w dwóch przynajmniej zna-
czeniach. Dlatego że przytrafiły mi się właśnie „po drodze”, przy-
godnie, i dlatego że nie starają się dotrzeć do „istoty”, do „sedna
spraw”, że są najzupełniej okazjonalne, najzupełniej – jakby po-
wiedzieli Arystoteles i święty Tomasz – „przypadłościowe”.
Nie układają się one tym samym w jakąś zestrojoną i gład-
ką całość. Ale mimo wszystko odczuwam w nich pewną jedność
i dostrzegam też kilka oczywistych wątków. Takich, o których
wspominam w podtytule (przemoc, śmierć i Bóg). I takich, o któ-
rych nie wspominam (przerażenie czy kozioł ofiarny, ból, bunt
czy zło). Takich, które pozwalają mi swobodnie „przeskakiwać”
od greckiej i żydowskiej starożytności ku sprawom najzupełniej
współczesnym, od średniowiecza czy XVII wieku ku stuleciu
dziewiętnastemu, dwudziestemu albo i obecnemu. Wszystkie
one, jak łatwo się zorientować, dotykają dojmującej i ciemnej
strony świata, w którego władaniu się znajdujemy. Ale – para-
doksalnie – dotykają dlatego, że (co wiem doskonale) dźwięczą
7
10. w nim również czyste i jasne struny. Struny, których głosu zdarza
nam się często nie słyszeć w egzystencjalnej szamotaninie, w tro-
sce i trwodze zgrzebnej codzienności. O których zdarza nam się
nie pamiętać pod szarym brzemieniem losu. A jeszcze – i to jest
najgorsze – w strasznej nierzadko orkiestracji życia, gdy dopa-
da nas drapieżna myśl o nikczemnym naszym przeznaczeniu,
przemijaniu i śmierci, owe czyste i jasne struny, których wdzię-
ku, urody i harmonii nie chcielibyśmy utracić, zaczynają grać
z przejmującą do szpiku boleścią.
I tyle może.
Dodam tylko, że zapewne błąkam się w tej książce, nigdy się
przy nich nie zatrzymując na dłużej i nie przyznając się do żad-
nej wiary czy też niewiary, gdzieś pomiędzy bolesnym agnosty-
cyzmem a równie bolesnym gnostycyzmem. Rzeczy ostateczne,
ta éschata, mają bowiem dla mnie wszelkie znamiona widm –
tyleż przerażających i żarłocznych, co podszytych nicością. Nie
chcę tu jednak drwić bezbożnie ani z nich, ani z tego świata
wszechmogącego, do którego one należą i na który jesteśmy ska-
zani. Ale, najzwyczajniej, nie znoszę wszelkich ortodoksji, także
tych ateistycznych: zawsze zalatuje od nich smołą, kańczugiem
i wędzidłem – i bije w niebo smętny, zjełczały dym skandowa-
nych zbiorowo aklamacji. Co nie znaczy, że sam także, przyznaję
to bez osłonek, nie błąkam się od jednej ortodoksji do drugiej,
najczęściej obijając się o twarde ściany ich pewności i koczując
gdzieś w głuchym i nieuporządkowanym polu między nimi. Na
rozłogach, jak to się kiedyś mówiło. Z tej właśnie racji wśród
gorliwych wyznawców najchętniej bywam niedowiarkiem, wśród
niedowiarków – człowiekiem wiary. Jakiejś wiary.
Dodam też, że książka ta zrodziła się z rozmowy telefonicz-
nej, którą miałem w końcu maja 2008 roku z panią Beatą Sta-
sińską. I że bez tej rozmowy nie ujrzałaby ona chyba, jak to się
powiada, światła dziennego.
Warszawa, maj–lipiec 2008 roku
13. Początek, jego zgubny fenomen
Wojna jest czynem lub dramatem interesowności istoty.
Żaden byt nie może spokojnie doczekać swojej godziny.
Emmanuel Lévinas1
Wchodzę właśnie w ten okres, kiedy materią przeżyć stają się
przede wszystkim wspomnienia. Kiedy pamięć, a z nią i życie,
zaczyna zataczać koło, aby któregoś dnia domknąć się w pustce.
Kiedy oto – zgodnie z przejmującą myślą Norwida – zbliżający
się finał coraz mocniej naszeptywać zaczyna do początku, coraz
mocniej zaczyna go uwydatniać, coraz mocniej obnażać.
I coraz bardziej czuję się też więźniem upiornej mechani-
ki unicestwienia, wydobytej już u zarania naszych intelektual-
nych dziejów przez Anaksymandra z Miletu: „Gdzie rzeczom
dane było się narodzić, tam również muszą przepaść; zgodnie
z koniecznością”2.
Próbuję jednak – to skłonność najzupełniej naturalna – ja-
koś zaludnić rysujący się tu krajobraz spustoszenia, gdzie gęściej
wciąż i gęściej od wyblakłych fantomów z dawnych lat, próbuję
go jakoś „zagospodarować” obrazami, sensami, słowami. Dobie-
ram je i smakuję, trochę z masochistyczną goryczą, trochę z trze-
potliwym, dziecinnym niepokojem, jakbym miał wyruszyć z tym
bagażem widoków i znaczeń w romantyczną podróż przez mgłę,
w wędrówkę „pod latyńskich żagli cieniem”, która skończy się
gdzieś u kresu świata, na jakiejś wyspie zacisznej, nie arkadyj-
skiej wprawdzie, lecz żyjącej w sennym uspokojeniu, daleko od
zgiełku, trwogi i destrukcji.
Odkrywam zatem, z jednej strony, że skwapliwie wracam do
dziecinnych oraz młodzieńczych lektur, do Stevensona choćby
11
14. czy Dumasa. Z drugiej zaś pociągają mnie prawie narkotycznie
wielkie i rozlewne powieści dziewiętnastego wieku albo klasyka
grecka, a Biblia – najbardziej dotąd dramatyczna z książek świa-
ta – traci często swój wiekuisty blask i swoją moc rażenia, traci
swoje tremendum i swoje fascinans, tak niedawno jeszcze porusza-
jące mnie najgłębiej, do żywego, do szpiku kości. I zaczyna z jej
kart parować jakiś niepojęty, jakiś niedający się opanować mróz.
Coraz częściej tym samym buntuję się przeciw jej czytaniu, co-
raz częściej odganiam od siebie jej obrazy i frazy – niczym do-
kuczliwe owady nasłane na mnie przez utajonego w jej słowach
„władcę much”.
A jeśli już, wracam do niej tak, jak wracała – wszystko wska-
zuje, że w starości – Denise Levertov w wierszu, który nie był, nie
mógł być (i dla niej samej, i dla przeżywającego jej gorzki kłopot
czytelnika) „nitką słoneczną na ścianie i fotografią wszystkich
wiosen”:
Starzejąc się idzie człowiek
W dół ciemnych schodów.
Mówi o Duszy
Wytatuowanej Prawem.
O snach zwęglonych w kościach.
Spogląda w górę
Na przyjaciół, którzy wychylają się
Nad studnią schodów
Ze światła i wina.
Proszą, by im wybaczył
Ciemność, której nie mogą zapobiec.
Napełniony gwiazdami Babilon
Drży w jego żyłach starożytnym
Tętnem. Rzeki
Uciekają z Edenu.
Przed Adamem
Adam płonie.
12
15. „Wszystko w porządku” odpowiada
człowiek idąc w dół,
„wszystko w porządku – jest wiele
alei, wiele korytarzy duszy,
które są równie ciemne.
Shalom”.3
Tak, nie ma tu, na ostatnim rozdrożu, platońskiego obrazu ulot-
nej, podniosłej duszy z jej słonecznym rydwanem. Tak, jest tu
tylko „ciemna dolina” (Ps 23,4), którą pójść trzeba – ale bez pa-
sterza albo, najwyżej, przy jego smutno-ironicznej obecności/nie-
obecności. I wreszcie jest widzenie jak z Marka Aureliusza albo
z Koheleta: że „marność nad marnościami – wszystko marność”
(Koh 1,2):
Los bowiem synów ludzkich jest ten sam.
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego,
i oddech życia ten sam.
[...]
Wszystko idzie do jednego miejsca:
powstało wszystko z prochu
i wszystko do prochu znów wraca.
Któż pozna, czy tchnienie synów ludzkich idzie w górę,
A tchnienie zwierząt zstępuje w dół, do ziemi? (Koh 3,19–21)
Kohelet nie łudzi się więc standardowym judejskim obrazem cza-
su liniowego: od narodzin do śmierci, od stworzenia do sądu.
Los człowieka, los świata – jak u Marka Aureliusza, jak wcześniej
u Heraklita – zaklęty dlań został w mechanice koła, beznamięt-
nie spełniającego swą powinność w wiekuistym przeciągu:
Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.
Słońce wschodzi i zachodzi,
i na miejsce swoje spieszy z powrotem,
13
16. i znowu tam wschodzi.
Ku południowi ciągnąc
i ku północy zawracając,
kolistą drogą wieje wiatr
i znowu wraca na drogę swego krążenia.
[...]
To, co było, jest tym, co będzie,
a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.
[...]
Nie ma pamięci o tych, co żyli dawniej,
ani też o tych, co będą kiedyś żyli,
nie pozostanie wspomnienie u tych, co będą potem.
(Koh 1,4–6,9,11)
Doznaję – z czasem mocniej i mocniej – tego właśnie poczucia.
Poczucia obrotu wszystkich rzeczy, który kończy się w prochu,
w nicości. Poczucia obrotu rzeczy, który nie zostaje zwieńczony
apokatastazą, odrodzeniem wszystkich bytów w Bogu czy Logo-
sie. I poczucia kołobiegu, które ma za nic nietzscheańskie nadzie-
je – mimo wszystko nadzieje – „wiecznego wrotu” z jego nadczło-
wieczą radością i nadczłowieczym tragizmem.
I niekiedy wzrok mój goni wówczas, także ten wzrok we-
wnętrzny, za pewnymi obrazami, które ucieleśniają i zarazem
estetyzują to poczucie, odejmując też cokolwiek z bolesnego pa-
raliżu znamiennego dla owych przeżyć: pustka przecież, z samej
swej natury, łaknie widoku, łaknie kształtu – co dobrze wiedzieli
już Leukippos i Demokryt, twierdząc, wbrew eleatom, że niebyt
istnieje, że próżnia jest przestrzenią myślowo, teoretycznie po-
żądaną, aby atomy miały gdzie się poruszać i tworzyć byty. Tak
zatem wzrok mój sięga najpierw z chęcią – na przykład – ku Vani-
tas Tycjana (1515), gdzie na planie pierwszym króluje pełna życia
i urody kobiecość, a w tle otwiera się mrok i panują przemijanie
oraz blichtr z ich alegoriami i symbolami. Ale ten obraz jest zbyt
piękny, zbyt estetyczny, zatem zbyt przywiązany do materialne-
go, do cielesnego ładu, który się za chwilę rozprzęgnie. Chętniej
14
17. więc przechodzę gdzie indziej, choćby do niewielkiej, lecz na
barokową już modłę tłocznej Alegorii ludzkiego życia Alessandra
Alloriego z lat 1570–1590, bo – jakkolwiek stereotypowa i typo-
wa – niesie ona w sobie i szaleństwo metafizycznego przeciągu,
i obraz koła, o który mi teraz szczególnie chodzi. Który teraz
najboleśniej ze wszystkich przemawia do mnie.
Ten widok koła pojawia się wprawdzie jakoś – w wężowym
splocie, w materii warkocza – i w Vanitas Tycjana. Tyle tylko, że
skojarzenie i z Koheletem, i mym własnym odczuciem bardzo
staje się w przypadku tego wczesnego dzieła mgliste i enigmatycz-
ne, mało dosłowne. Znacznie więcej dosłowności i kształtów bar-
dziej wyrazistych – a tego mi potrzeba – jest natomiast w innym
jego dziele, w Alegorii roztropności z lat (mniej więcej) 1565–1570,
z doby późnej artysty. Tycjan umieścił w tym obrazie trzy obli-
cza ludzkie – młodzieńca, dojrzałego mężczyzny oraz starca –
na symbolicznej podstawie-hybrydzie, stworzonej z trzech głów
zwierzęcych: wilczej, lwiej i psiej. Sam artysta uosabia tu starość,
której władzą jest pamięć, czerpiąca już tylko z minionych do-
świadczeń (mężczyzna dojrzały personifikuje inteligencję zdolną
do oceny teraźniejszości, młodzieniec zaś – przezorność, która
ma uprzedzać o dobru i złu). Kolisty układ głów formalnie nie
zostaje w tej alegorii domknięty jak u Światowida ze Zbrucza.
Nie dziwota, w istocie bowiem dopełnieniem kręgu życia staje
się w ikonie Tycjana głęboka ciemność, wyzuta z jakiejkolwiek
dekoracji.
Tak się zatem zamyka koło. Ale można je w ikonografii
zamknąć inaczej, z całą jaskrawą dosłownością. Tak dzieje się
zwłaszcza w emblematycznych podobiznach Uroborosa, mitycz-
nego węża, symbolu czasu, który zżera swój własny ogon, choć
niekiedy narusza brutalną, prostą wymowę – jak w przypadku
emblematu LXXXIII z Emblematum liber Andrei Alciattiego – in-
telektualna mrzonka wyrażona w opisie, że nieśmiertelność zdo-
być można poprzez studia literackie.
Czemuż jednak opowiadam to wszystko? Czemu mnożę cyta-
ty, czemu zwierzam się z typowych doznań mojego wieku, czemu
15
18. włóczę się po starych obrazach? Czy, najzwyczajniej pod słońcem,
nie prowadzi mnie banalny w takich razach horror vacui – prosty
lęk przed pustacią, co nadciąga „jak złodziej w nocy” (1 Tes 5,2)?
A może jedynie po to, aby – trochę zakosami, trochę pokręt-
nie i na literacką właśnie modłę – w paradoksalnej zgodności/
niezgodności z renesansowymi mrzonkami Alciattiego – „do-
brać się” do początku?
Początek budzi bowiem we mnie większą grozę niż koniec,
większe poczucie nicości. Nie mówię tego bez namysłu, nie mó-
wię bez zastanowienia. Przeciwnie: zawsze chciałem zrozumieć
taki stan rzeczy, zawsze – odkąd sięgnę pamięcią – chciałem po-
jąć ów lęk, zwykle dziki i paraliżujący, gdy przychodzi myśleć
i mówić o początku. O czasie, gdy mnie nie było jeszcze, więc nie
było także niczego.
Zdawałoby się wprawdzie, że należy tu uwierzyć starożytnym
mistrzom i przyjąć, że pomiędzy początkiem i końcem – także
w sprawach nicości – nie ma żadnej różnicy. Mówił to chociażby
cytowany już Anaksymander, mówił to Heraklit, zarzekając się,
że „ta sama droga [wiedzie] w górę i w dół”4, że „jest w nas jed-
nocześnie życie i śmierć, jawa i sen, młodość i starość – wzajem-
nie się zmieniają”5, że początek i koniec stykają się w obwodzie
koła6.
Ale chyba trochę niedobrze czytamy tych greckich nauczy-
cieli. Czytamy chyba trochę niedobrze, bo nie dostrzegamy w ich
myśleniu – tak jak należałoby, z całą jaskrawością – tej tragicznej,
nicującej jednorodności początku i końca. Ani tego zwłaszcza, że
bez początku – takiego początku, jaki został nam dany (niczym
zgubny prezent Danaów) – nie byłoby drogi nocy, jaką iść musi-
my. Nie byłoby drogi ku śmierci, ku wyziębłej otchłani bez dna.
Myślę też, choć może tu się mylę, że nieobca im była taka
wizja, która – na przykład wbrew mitycznemu myśleniu, także
myśleniu Nietzschego, a na podobieństwo Koheleta – łączy, ze
świadomością absolutnej grozy i absolutnej nicości, kołowe i li-
nearne rozumienie czasu w jedną zwartą strukturę. W tej struktu-
rze dzieje wszelkiego bytu biegłyby rzeczywiście w obwodzie, od
16
19. nicości do nicości, od prochu do prochu, ale nic dwa razy nie mo-
głoby się zdarzyć, nic powtórzyć. I nie byłoby wcale – jak pragnął
Marek Aureliusz w swoim, także upiornym, obrazie wiekuistej
apokatastazy – wielu Sokratesów przed Sokratesem ani wielu So-
kratesów po Sokratesie, a tylko jeden jedyny, nigdy niewracający
do istnienia, do bytu, mistrz z Aten.
Tak czy siak, początek zasługuje na taką samą odrazę jak ko-
niec, na taki sam bunt. A nawet na coś bardziej radykalnego.
Tymczasem księgi święte i nieświęte – niczym pijany płotu
– trzymają się początku i szukają w nim oparcia. I przywiązują
doń, jakby było do czego, jakąś szczególną wagę. Ich słowa są
przy tym odmierzone, stanowcze, patetyczne, prowokacyjne, nie
znoszące sprzeciwu:
„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1);
Na początku był wodór*;
„Na początku było Słowo” (J 1,1);
„Na początku była chuć”**.
I tylko Paul Valéry, jedyna znana mi osoba pióra, lekceważył
początek i nie zamierzał poddać się jego zgubnemu dyktatowi,
nie chcąc z tego względu napisać powieści, gdyż nieodwołalnie
musiałaby się ona zaczynać od potwornego banału („Markiza
wyszła z domu o dziewiątej”), od razu unicestwiającego wszel-
ki sens, wszelką wartość. Wielu jednak nie miało jego heroizmu
i przybierało w swoich koronnych dziełach patetyczny ton De-
miurga, jego apokaliptyczny timbre: „Rok 1647 był to dziwny rok,
w którym rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowały jako-
weś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.
Jedni zatem autorzy ksiąg świętych i nieświętych ustanawiają
„od początku” całe światy i zaświaty, inni tylko swoje – mniejsze
albo większe, ale zawsze mityczne – ojczyzny. Pierwiastkowe jed-
nak dla takiego kultu początku jest tak naprawdę przywiązanie
* Tytuł głośnej swego czasu książki Hoimara von Ditfurtha (przeł. Anna
Danuta Tauszyńska, Warszawa 1989).
** Pierwsze zdanie Requiem aeternam Stanisława Przybyszewskiego.
17
20. nie do mitu, ale do Logosu, do Rozumu i Słowa – zawsze wiel-
kimi literami – które tak naprawdę kamuflują zaledwie ukryty
w idei początku plan destrukcji.
Ale nie da się ostatecznie tym sposobem ukryć, że początek
– taki początek, jaki został nam pisany – niesie w sobie nasz ko-
niec. Nie da się też usprawiedliwić tego albo innego jego sprawcy.
Nie ma on bowiem – poza Słowem, poza Logosem – żadnego
usprawiedliwienia, żadnego alibi. Śmierć wszystkiego, co żyje,
podważa wszak zawsze jego natchnione słowa, jego wieszczy ton,
jego obietnice.
Tak naprawdę – wiedział to chociażby Bułhakow – wszystko
przecież, czyli życie, zaczęło się zapewne dlatego, że to „nasza
Annuszka rozlała olej”. Albo jakoś podobnie. Szczegóły nie są
zresztą ważne, ważny jest plan ogólny, ważny zamiar.
Zawsze to czułem, zawsze przeczuwałem. Od dziecka. Od
pierwszej chwili bólu. A teraz, po upływie tak wielu ciemnych lat
życia, już wiem. Wiem – i kwita. I umiem sobie odpowiedzieć,
skąd ten taniec, taniec życia i śmierci – w jednym ciele, w jed-
nej duszy, w świecie dokoła. Skąd labirynt, który kończy się tępą
i czarną ścianą, do której wreszcie docieramy w naszych pląsach
świętego Wita.
To zatem dar czartowski, prezent jednocześnie podły, nie-
chlujny i nieporadny, bo u początku zawsze jest któryś pośledniej-
szy „władca much”, któryś diabolus minor. I nie musi się on wcale
pochylać nad kolebką, nie musi – niczym zła czarownica z baśni
o śpiącej pannie – manipulować spektakularnie wrzecionem czy
też szydłem, które i tak wyjdzie z worka. Ukąszenie żmii, ukąsze-
nie heglowskie, kopniaki losu, rany i razy nieprzytomne życia –
wszystko to tylko bowiem rekwizyty z dawna już dane i zadane,
zrządzone u początku właśnie, u początku, ku któremu nie chce
wcale – uporczywie i upiornie – sięgać nasz wzrok otumaniony
przez mistrzów z rozmaitych kazalnic i uczonych w Pismach.
Ale czasem ostatecznie sięga. Sięga w przerażeniu, buncie
i w głodzie prawdy – jakakolwiek by ona była. A jest wiekuista
i bolesna.
18
21. Wiekuista i bolesna jak – niestety – jej dawca i włodarz,
jak Demiurg. Jak ów posępny animator Annuszki, która rozla-
ła olej. Jak jej rzekomo niebiański, rzekomo dobry i rzekomo
sprawiedliwy „macher”. I dawca początku z jego zawsze złym
zakończeniem.
Kiedy więc czytam jego programowy manifest – zwany Księ-
gą Rodzaju, czyli Księgą Zrodzenia (świata i ludzi) – burzy się
moja krew, burzy się moja dusza, do której Demiurg rości sobie
pretensje, choć nie jego to dzieło i nie jego to sprawa. Amen.
22. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .