SlideShare a Scribd company logo
1 of 2
Bielefeld macht Spass!
Cóż to była za eskapada! Niejednokrotnie nadzwyczaj ekstremalna. Przygód nie
zabrakło już od pierwszych godzin podróży do Bielefeldu. Niektórzy twierdzą, że to fatum,
ale... bez tych wszystkich zdarzeń nie byłby to najlepszy wyjazd w życiu!
Studenci wyłowieni z różnych kierunków i roczników Uniwersytetu Rzeszowskiego
(mówi się, że najlepsi) stworzyli doskonały team pogromców przygód i przeciwności losu.
Jest to tym bardziej niewiarygodne, że ich specjalności skrajnie się różnią. Począwszy od
matematyka-romantyka, przez zakręcone prawniczki, niepoprawnych historyków,
pielęgniarkę - oazę spokoju, anglistkę - lingwistkę, waleczną panią pedagog, prężnego
germanistę, śmieszkę turystkę i rekreantkę, a skończywszy na rozbrajających i uroczych
chłopcach z wuefu i mnie... Wszyscy się dogadali. Z tego wszystkiego byłyby nici, gdyby nie
odpowiedzialne, zrównoważone, trzymające na wodzy, asertywne, bojowe, przyjazne
opiekunki w osobach Pani Agnieszki Czech - Rogoyskiej i Pani Kasi. Thomas. Mam nadzieję,
że ilość łechtających ego epitetów jest wystarczająca. Nie żebym pisała pod presją...
Niewiele brakowało, aby jeden z elektronów naszego atomu nie dotarł. A raczej jedna.
Paluszyńska miała dosiąść się w Krakowie, który jednak ominęliśmy nie wiedząc o tym.
Miała jedno wyjście - jakimś cudem dogonić nas w Gliwicach, miejscu przesiadki. W jednej
minucie wuefiści zupełnie jej nie znający chwycili za telefon i wezwali na pomoc kolegę,
który jak rycerz w mechanicznym rumaku porwał nieszczęśniczkę z dworca i popędził
autostradą co koni pod maską. My w Gliwicach niecierpliwie czekaliśmy, przeciągaliśmy
postój. Zaciekle pertraktowaliśmy z kierowcą autokaru, jednakże był on nieprzejednany.
Męska część naszego składu gotowa była kłaść się pod koła. Kasię dzieliło od nas zaledwie
20 minut drogi. Wtem ktoś poruszył serce pana kierowcy i obudził w nim uczucia
(prawdopodobnie ojcowskie), przez co zgodził się poczekać na następnym postoju. Gdy
dotarła do nas stargana niepewnością, nie wstrzymywała łez radości. A może te łzy były
skutkiem spontanicznego uścisku całej grupy... Dopiero wtedy byliśmy kompletni.
Czas w Bielefeldyie spędzaliśmy różnie. Doznaliśmy kultury wysokiej podczas wizyt w
Miejskim Teatrze oraz Alarm! Teatrze. Przekaz przedstawienia tej drugiej sceny był nieraz tak
dosadny, że niektórzy widzowie pierwszych rzędów nieprzyzwyczajeni do takiej śmiałości i
dzikości uczuć aktorów wbijani byli w krzesło. Nie fotel, krzesło.
Zwiedzaliśmy partnerską szkołę Oberstufen-Kolleg. Braliśmy udział w pouczającym
kursie socjologii, nawiązywaliśmy znajomości bliskie i bliższe. Dziwiliśmy się
ekstrawagancją wyglądu i ubioru uczniów. Uniwersytet Bielefeldzki robił na nas wrażenie,
niekiedy chwytaliśmy się za głowy z niedowierzania wobec zastosowanych rozwiązań i
pomysłowości użytkowania tak ogromnej przestrzeni. Spotkaliśmy się z Polakami tam
studiującymi, pracującymi, którzy zachęcali nas do przenosin. Wygraliśmy mecz piłki nożnej!
Polscy reprezentanci prężyli się, wylewali siódme poty, obdzierali swe członki. Wynik do
ostatnich minut nie był przesądzony. Jednakże dzięki wytrwałemu, szalonemu, niosącemu i
iście profesjonalnemu dopingowi nas - damskich ozdób grupy, szala słodkiego zwycięstwa
przechyliła się na stronę biało - czerwoną. Celebrowaliśmy to wieczorem w Theodor-Hürth-
Haus, w którym mieszkaliśmy, wraz z jego fantastycznym dyrektorem Panem Andrzejem
Chmieleckim i zaproszonymi przegranymi gośćmi.
Spontanicznie podbijaliśmy Kolonię, Dortmund i Düsseldorf. Tego dnia towarzyszyła
nam piękna pogoda i gorejące słońce. Zachód nad Renem w Düsseldorf romantycznie
komponował się z melodią wygrywaną na pianinie przez ulicznego artystę. Chcieliśmy tam
trwać...
Spacer wieczorową porą wzdłuż opustoszałych dortmundzkich ulic wzbudził w nas
chwilowe poczucie potęgi istoty człowieka... Nogi same zaprowadziły nas do miejsca
bytowania klubu Borusii Polonii Dortmund. Niestety spóźniliśmy się kilka godzin i pozostało
nam tylko podziwianie zewnętrznej fasady Signal Iduna Park. Mimo tego, dla będących w
grupie piłkarzy, doświadczenie to było niczym katharsis.
Jestem pewna, że na miano najefektowniejszego wydarzenia zasługuje przejażdżka całej
grupy czterema taksówkami. Jechaliśmy z Hamm do Bielefeld (około 80 km). Średnia
prędkość wynosiła nie mniej niż 200 km/h. Uczestniczyliśmy w rywalizacji rajdowej między
taksówkarzami. Tak to odczułam siedząc na przednim fotelu pasażera. Pod koniec licznik
wskazywał ponad 130€, czyli w sumie ponad 500€. A to wszystko (cudowne słowo)
kostenlos! Darmowo. Deutsche Bahn uregulowała rachunek. Mam nadzieję.
Pod przewodnictwem polskiej fizjoterapeutki Pani Jadwigi obejrzeliśmy kilka
ośrodków położonych w Bethel - dzielnicy Bielefeldu przystosowanej do potrzeb ludzi
niepełnosprawnych.
Wieczorem wzięliśmy udział w małym pożegnaniu zorganizowanym przez niemiecką
stronę w ekskluzywnej restauracji. Lecz nasze słowiańskie dusze nieprzyzwyczajone do
uroczystości tak pompatycznych, po części oficjalnej dyskretnie opuściły lokal. Świętowanie
w THH w swobodnej i wesołej atmosferze pozornie zmyło świadomość rychłego wyjazdu.
Lecz przerażająco szybko nadszedł. Okazało się, że bilety zabukowane są na... dzień
następny. Targały nami skrajne emocje. Jedni cieszyli się z podarowanej przez los dodatkowej
doby, inni podlegli zdenerwowaniu. Wybraliśmy osoby, które priorytetowo muszą wracać i
ruszyli oni z nadzieją w sercach, że znajdzie się dla nich miejsce w jakimś autokarze, a
jednocześnie z żalem rozstania z resztą grupy. Jednakże opanowanie i bystrość umysłu Pana
Andrzeja, który poruszył ziemię i pół nieba, pozwoliły zorganizować podróż dla wszystkich.
Trudno było rozstać się z tak przyjaznym miejscem jak THH, jego mieszkańcami i
dyrektorem-przyjacielem. Pożegnaniom nie było końca. Odjechaliśmy, "do kraju tego,
gdzie kruszynę chleba..."
Każdego dnia miewaliśmy przygody małe i duże, dobre i nieprzyjemne. Jednakże
najważniejszym był fakt, że zawsze byliśmy wszyscy razem. Wspieraliśmy się otuchą,
dowcipem, odwagą, pomysłowością. Dziękuję wszystkim, najszczególniej
Pani Rogoyskiej, która nas stworzyła.
A podróże... Tak, kształcą. Zarówno intelektualnie, językowo, ale przede wszystkim
uczłowieczają.
Redagowała:
Nie bardzo poważna członkini BK ;)

More Related Content

More from Towarzystwo Polsko-Niemieckie w Rzeszowie

More from Towarzystwo Polsko-Niemieckie w Rzeszowie (20)

Programm Delegation_aktuell[1].pdf
Programm Delegation_aktuell[1].pdfProgramm Delegation_aktuell[1].pdf
Programm Delegation_aktuell[1].pdf
 
2202
22022202
2202
 
Kongres 1999
Kongres 1999Kongres 1999
Kongres 1999
 
2201
22012201
2201
 
Programm Berlin Gollwitz 2022
Programm Berlin Gollwitz 2022Programm Berlin Gollwitz 2022
Programm Berlin Gollwitz 2022
 
Yuliia Bublyk Brief report
Yuliia Bublyk   Brief reportYuliia Bublyk   Brief report
Yuliia Bublyk Brief report
 
Yuliia Bublyk, ARMA
Yuliia Bublyk, ARMAYuliia Bublyk, ARMA
Yuliia Bublyk, ARMA
 
1901
19011901
1901
 
Kondolenzschreiben Hans-Jochen Golle
Kondolenzschreiben Hans-Jochen GolleKondolenzschreiben Hans-Jochen Golle
Kondolenzschreiben Hans-Jochen Golle
 
Kondolencje
KondolencjeKondolencje
Kondolencje
 
Kondolenzschreiben
KondolenzschreibenKondolenzschreiben
Kondolenzschreiben
 
Traueranzeige Jan Dolny
Traueranzeige  Jan DolnyTraueranzeige  Jan Dolny
Traueranzeige Jan Dolny
 
1802
18021802
1802
 
1801
18011801
1801
 
1702
17021702
1702
 
Druga polsko-niemiecka szkoła letnia
Druga polsko-niemiecka szkoła letniaDruga polsko-niemiecka szkoła letnia
Druga polsko-niemiecka szkoła letnia
 
1701
17011701
1701
 
1602
16021602
1602
 
Szkoła letnia
Szkoła letniaSzkoła letnia
Szkoła letnia
 
Program
Program Program
Program
 

Bielefeld macht spass

  • 1. Bielefeld macht Spass! Cóż to była za eskapada! Niejednokrotnie nadzwyczaj ekstremalna. Przygód nie zabrakło już od pierwszych godzin podróży do Bielefeldu. Niektórzy twierdzą, że to fatum, ale... bez tych wszystkich zdarzeń nie byłby to najlepszy wyjazd w życiu! Studenci wyłowieni z różnych kierunków i roczników Uniwersytetu Rzeszowskiego (mówi się, że najlepsi) stworzyli doskonały team pogromców przygód i przeciwności losu. Jest to tym bardziej niewiarygodne, że ich specjalności skrajnie się różnią. Począwszy od matematyka-romantyka, przez zakręcone prawniczki, niepoprawnych historyków, pielęgniarkę - oazę spokoju, anglistkę - lingwistkę, waleczną panią pedagog, prężnego germanistę, śmieszkę turystkę i rekreantkę, a skończywszy na rozbrajających i uroczych chłopcach z wuefu i mnie... Wszyscy się dogadali. Z tego wszystkiego byłyby nici, gdyby nie odpowiedzialne, zrównoważone, trzymające na wodzy, asertywne, bojowe, przyjazne opiekunki w osobach Pani Agnieszki Czech - Rogoyskiej i Pani Kasi. Thomas. Mam nadzieję, że ilość łechtających ego epitetów jest wystarczająca. Nie żebym pisała pod presją... Niewiele brakowało, aby jeden z elektronów naszego atomu nie dotarł. A raczej jedna. Paluszyńska miała dosiąść się w Krakowie, który jednak ominęliśmy nie wiedząc o tym. Miała jedno wyjście - jakimś cudem dogonić nas w Gliwicach, miejscu przesiadki. W jednej minucie wuefiści zupełnie jej nie znający chwycili za telefon i wezwali na pomoc kolegę, który jak rycerz w mechanicznym rumaku porwał nieszczęśniczkę z dworca i popędził autostradą co koni pod maską. My w Gliwicach niecierpliwie czekaliśmy, przeciągaliśmy postój. Zaciekle pertraktowaliśmy z kierowcą autokaru, jednakże był on nieprzejednany. Męska część naszego składu gotowa była kłaść się pod koła. Kasię dzieliło od nas zaledwie 20 minut drogi. Wtem ktoś poruszył serce pana kierowcy i obudził w nim uczucia (prawdopodobnie ojcowskie), przez co zgodził się poczekać na następnym postoju. Gdy dotarła do nas stargana niepewnością, nie wstrzymywała łez radości. A może te łzy były skutkiem spontanicznego uścisku całej grupy... Dopiero wtedy byliśmy kompletni. Czas w Bielefeldyie spędzaliśmy różnie. Doznaliśmy kultury wysokiej podczas wizyt w Miejskim Teatrze oraz Alarm! Teatrze. Przekaz przedstawienia tej drugiej sceny był nieraz tak dosadny, że niektórzy widzowie pierwszych rzędów nieprzyzwyczajeni do takiej śmiałości i dzikości uczuć aktorów wbijani byli w krzesło. Nie fotel, krzesło. Zwiedzaliśmy partnerską szkołę Oberstufen-Kolleg. Braliśmy udział w pouczającym kursie socjologii, nawiązywaliśmy znajomości bliskie i bliższe. Dziwiliśmy się ekstrawagancją wyglądu i ubioru uczniów. Uniwersytet Bielefeldzki robił na nas wrażenie, niekiedy chwytaliśmy się za głowy z niedowierzania wobec zastosowanych rozwiązań i pomysłowości użytkowania tak ogromnej przestrzeni. Spotkaliśmy się z Polakami tam studiującymi, pracującymi, którzy zachęcali nas do przenosin. Wygraliśmy mecz piłki nożnej! Polscy reprezentanci prężyli się, wylewali siódme poty, obdzierali swe członki. Wynik do ostatnich minut nie był przesądzony. Jednakże dzięki wytrwałemu, szalonemu, niosącemu i iście profesjonalnemu dopingowi nas - damskich ozdób grupy, szala słodkiego zwycięstwa przechyliła się na stronę biało - czerwoną. Celebrowaliśmy to wieczorem w Theodor-Hürth- Haus, w którym mieszkaliśmy, wraz z jego fantastycznym dyrektorem Panem Andrzejem Chmieleckim i zaproszonymi przegranymi gośćmi. Spontanicznie podbijaliśmy Kolonię, Dortmund i Düsseldorf. Tego dnia towarzyszyła nam piękna pogoda i gorejące słońce. Zachód nad Renem w Düsseldorf romantycznie
  • 2. komponował się z melodią wygrywaną na pianinie przez ulicznego artystę. Chcieliśmy tam trwać... Spacer wieczorową porą wzdłuż opustoszałych dortmundzkich ulic wzbudził w nas chwilowe poczucie potęgi istoty człowieka... Nogi same zaprowadziły nas do miejsca bytowania klubu Borusii Polonii Dortmund. Niestety spóźniliśmy się kilka godzin i pozostało nam tylko podziwianie zewnętrznej fasady Signal Iduna Park. Mimo tego, dla będących w grupie piłkarzy, doświadczenie to było niczym katharsis. Jestem pewna, że na miano najefektowniejszego wydarzenia zasługuje przejażdżka całej grupy czterema taksówkami. Jechaliśmy z Hamm do Bielefeld (około 80 km). Średnia prędkość wynosiła nie mniej niż 200 km/h. Uczestniczyliśmy w rywalizacji rajdowej między taksówkarzami. Tak to odczułam siedząc na przednim fotelu pasażera. Pod koniec licznik wskazywał ponad 130€, czyli w sumie ponad 500€. A to wszystko (cudowne słowo) kostenlos! Darmowo. Deutsche Bahn uregulowała rachunek. Mam nadzieję. Pod przewodnictwem polskiej fizjoterapeutki Pani Jadwigi obejrzeliśmy kilka ośrodków położonych w Bethel - dzielnicy Bielefeldu przystosowanej do potrzeb ludzi niepełnosprawnych. Wieczorem wzięliśmy udział w małym pożegnaniu zorganizowanym przez niemiecką stronę w ekskluzywnej restauracji. Lecz nasze słowiańskie dusze nieprzyzwyczajone do uroczystości tak pompatycznych, po części oficjalnej dyskretnie opuściły lokal. Świętowanie w THH w swobodnej i wesołej atmosferze pozornie zmyło świadomość rychłego wyjazdu. Lecz przerażająco szybko nadszedł. Okazało się, że bilety zabukowane są na... dzień następny. Targały nami skrajne emocje. Jedni cieszyli się z podarowanej przez los dodatkowej doby, inni podlegli zdenerwowaniu. Wybraliśmy osoby, które priorytetowo muszą wracać i ruszyli oni z nadzieją w sercach, że znajdzie się dla nich miejsce w jakimś autokarze, a jednocześnie z żalem rozstania z resztą grupy. Jednakże opanowanie i bystrość umysłu Pana Andrzeja, który poruszył ziemię i pół nieba, pozwoliły zorganizować podróż dla wszystkich. Trudno było rozstać się z tak przyjaznym miejscem jak THH, jego mieszkańcami i dyrektorem-przyjacielem. Pożegnaniom nie było końca. Odjechaliśmy, "do kraju tego, gdzie kruszynę chleba..." Każdego dnia miewaliśmy przygody małe i duże, dobre i nieprzyjemne. Jednakże najważniejszym był fakt, że zawsze byliśmy wszyscy razem. Wspieraliśmy się otuchą, dowcipem, odwagą, pomysłowością. Dziękuję wszystkim, najszczególniej Pani Rogoyskiej, która nas stworzyła. A podróże... Tak, kształcą. Zarówno intelektualnie, językowo, ale przede wszystkim uczłowieczają. Redagowała: Nie bardzo poważna członkini BK ;)