SlideShare a Scribd company logo
1 of 610
Download to read offline
Jacek HugoBader
Biała gorączka
Seria reportaż
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie
Mariusz Szczygieł Gottland
Włodzimierz Nowak Obwód głowy
Maciej Zaremba Polski hydraulik i inne
opowieści ze Szwecji
Renata Radłowska Nowohucka telenowela
Martin Pollack Dlaczego rozstrzelali
Stanisławów
Klaus Brinkbaumer Afrykańska odyseja
W serii ukażą się m.in.:
Jean Hatzfeld Strategia antylop
Włodzimierz Nowak Serce narodu, koło
przystanku
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród
zielska
Riccardo Orizio Zaginione białe plemiona.
Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości
Peter Fróberg Idling Uśmiech Pol Pota
Chloe Hooper Wysoki
Cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z: M.
Wasiljew, S.Guszczew, Reportaż z xxi wieku, przeł.
W. Kulicki, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1960
Zamiast wstępu
Pojechałem do zsrr kilka razy w 1991 i 1992
roku i więcej nie chciałem. Fantastyczni ludzie i
obraza rozumu. Wielka sztuka i poniżające
poszukiwania z opuszczonymi spodniami choć
kawałka papieru toaletowego. Wspaniała architektura
i okno wychodzące na górę śmieci na wysokość
drugiego piętra. Zabrakło mi wtedy reporterskiego
zrozumienia, zabrakło determinacji. I oto Jacek
HugoBader wchodzi w imperium dla mnie. Bo kiedy
czytam jego reportaże, mam wrażenie, że specjalnie
dla mnie, czytelnika przeżywa te wszystkie przygody.
Przeżywa je niejako w moim imieniu. Wiem, że inni
też mają takie wrażenie: czytają i czują, że to jest ich
człowiek tam. I włazi, gdzie ja bym się bał wleźć.
Ryszard Kapuściński opisywał imperium z lotu
ptaka; uchwycił mechanizmy myślenia, zachowań,
procesów.
HugoBader opisuje imperium z perspektywy
wałęsającego się psa; chwyta mechanizmy myślenia,
zachowań, procesów i na dodatek szczura za ogon.
Mariusz Szczygieł
CZĘŚĆ I
ZNIKAJĄCY PUNKT
Czin Li. Wędrowny Chińczyk gdzieś pod
Nowosybirskiem
Maską w stronę wiatru
Modliłem się tylko, żeby nie nawalił mi w nocy
w tajdze i żebym nie spotkał bandytów. Na pierwsze
z tych nieszczęść byłem przygotowany, na drugie —
nie. Byłem chyba jedynym wariatem, który przez ten
straszny ocean lądu podróżował bez broni, do tego
samotnie.
Ulubionym sportem miejscowych jest
strzelectwo. Jadą normalnie, po prawej stronie drogi,
ale kierownicę też mają z prawej, bo to samochody z
Japonii. Trzymają ją w lewej ręce, więc prawą mogą
bardzo łatwo wystawić przez okno i walić w biegu z
tego, w co są uzbrojeni, do tablic informacyjnych,
znaków drogowych i reklam.
Na wschodzie Syberii nie widziałem jednego
drogowskazu, żeby nie był podziurawiony jak
durszlak. Małe i duże kalibry, ogień pojedynczy,
serie, a czasem ogromne wyrwy po śrutowej
„armacie".
A co kilkadziesiąt kilometrów wrak spalonego
samochodu. Na pewno zepsuły się w zimie, i to nocą,
a ich zrozpaczeni właściciele podpalali je, żeby się
ogrzać.
Jest mała szansa, że dzięki temu przeżyli.
Noc
Partacze.
Przed wyjazdem powinni się byli dowiedzieć,
jak przetrwać zimową noc w tajdze.
Zawsze stawiam samochód maską w stronę
wiatru. Na wszelki wypadek. Jeśli wieje z innej
strony, może tłoczyć trujące spaliny do środka.
Zostawiam samochód na wolnych obrotach,
żeby grzał. Paliwa nie zabraknie, bo zużywa tylko
około jednego litra na godzinę, a mam przecież co
najmniej pół zbiornika.
To najświętsza zasada podróżowania w zimie
samochodem po Syberii. Tankować tak często, żeby
zawsze było co najmniej pół zbiornika. Jednak przed
ułożeniem się do snu zawsze wyłączam silnik. Za
duże ryzyko. Wiatr zmieni w nocy kierunek, i już się
nie obudzę. Ale włączam budzik w telefonie. Co dwie
godziny zrywam się i odpalam samochód, żeby
popracował dziesięć, piętnaście minut. Nie chodzi
nawet o to, żeby podgrzać kabinę, tylko silnik i miskę
olejową. I podładować akumulator. Już przy
trzydziestu stopniach mrozu nie ma szans, żeby bez
tych manewrów auto rano odpaliło, bo olej silnikowy
robi się gęsty jak plastelina. Raz przy takiej
temperaturze dolewałem go do silnika i przy okazji
uzupełniałem płyn hamulcowy i do wspomagania.
Wszystkie były tak gęste, że nie chciały wylecieć z
butelki.
Ale załóżmy, że rozładował się telefon i nie
obudziłem się aż do rana. Trzeba rozpalić ognisko.
Oczywiście nikt rozsądny nie podróżuje przez
Syberię bez siekiery. Rąbiesz drewno i ustawiasz
stos, ale nie podpalisz go nawet benzyną, bo jest
straszny mróz, wiatr i wszystko uwalane w śniegu.
Woziłem ze sobą w bańce gotową mieszankę
benzyny z olejem silnikowym w proporcjach jeden do
jednego. Od tego zajmie się nawet mokre drewno.
Ale załóżmy, że utknąłem na zabajkalskich
stepach, a nie w tajdze. Nie ma opału. Ale ja mam go
ze sobą. Z Europy wiozę na Sybir karton drewna.
Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby pogrzać ręce.
Trzeba wziąć ognisko na łopatę (jest tak samo ważna
jak siekiera) i wsunąć je pod samochód, ogrzać silnik,
a przede wszystkim miskę olejową. Równie dobrze
mogę to zrobić palnikiem benzynowym. To bardzo
proste urządzenie podobne do małego miotacza
płomieni, które kupiłem w sklepie z żelastwem za
sześćset rubli (sześćdziesiąt złotych).
Ale załóżmy, że mróz jest tak straszny, a ty
spałeś tak długo, że akumulator rozładował się do
zera. Ja mam drugi. W kabinie, gdzie jest znacznie
cieplej. Nie muszę go nawet przenosić, bo połączony
jest z pierwszym kablami. Wystarczy przestawić
przełącznik.
Ale załóżmy, że zepsuł się silnik, który cię
grzeje. Musisz przetrwać co najmniej do rana.
Wprawdzie Sybiracy mają powiedzenie, że u nich
nawet wroga nie zostawia się samego w tajdze, ale
nie dotyczy to sytuacji drogowej i nocy. Ruch wtedy
bardzo maleje, choć nie zamiera, lecz nie ma takiej
siły, która zmusiłaby rosyjskiego kierowcę, żeby
zatrzymał się po zachodzie słońca. Boją się
bandytów.
Najlepszym rozwiązaniem jest webasto,
autonomiczne ogrzewanie napędzane małym
silnikiem spalinowym, które grzeje niezależnie od
pracy samochodu. Kosztuje tysiąc euro, więc
poskąpiłem sobie, ale mam małą maszynkę
turystyczną do gotowania, którą rozpalam w kabinie,
a przed pójściem spać gaszę, żeby oszczędzać gaz. W
nocy grzeje mnie jedna albo dwie świece, które
ustawiam na podłodze. Najniższa temperatura, przy
której spędziłem noc w samochodzie, nad ranem
spadła do minus trzydziestu sześciu stopni, a w
kabinie było tylko piętnaście stopni mrozu.
Oczywiście mam wspaniały puchowy śpiwór i
puchową kurtkę, i zawsze zapas picia i jedzenia na
kilka dni.
Marzenie
W marcu 1957 roku, być może dziewiątego o
godzinie trzynastej, w sobotę, bo w soboty odbywały
się cotygodniowe zebrania działu nauki
„Komsomolskiej Prawdy", dwóch reporterów dostało
od redaktora naczelnego niezwykłe polecenie. (Tego
dnia i o tej godzinie na podłodze z pastowanych
desek między kuchnią a sypialnią w mieszkaniu
mojej babci przy ulicy Warszawskiej 62 w
Sochaczewie niespodziewanie przyszedłem na świat).
— Trzeba opowiedzieć naszym czytelnikom o
przyszłości — mówił naczelny „Prawdy". —
Opiszcie, jak będzie się żyło w Związku Radzieckim
za jakieś pięćdziesiąt lat, powiedzmy w
dziewięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej
Rewolucji Październikowej.
To znaczy w 2007 roku.
Książka Michaiła Wasiljewa i Siergieja
Guszczewa, dziennikarzy „Komsomołki" nosi tytuł
Reportaż z xxi wieku. Autorzy pisali, że na co dzień
będziemy używali mózgów elektronowych
(nazywamy je dzisiaj komputerami), miniaturowych
stacji nadawczoodbiorczych (komórek),
bibliotransmisji (czyli internetu), samochody
będziemy otwierali na odległość (a więc pilotem),
zdjęcia robili aparatem elektrycznym (cyfrowym) i
oglądali telewizję satelitarną na płaskich ekranach.
Pisali o tym w czasie, kiedy w domu, w którym
przyszedłem na świat, nie było nawet czarnobiałego
telewizora, toalety i telefonu, żeby zadzwonić po
lekarza.
Wasiljew i Guszczew najwięcej czasu spędzili
w moskiewskich pracowniach Akademii Nauk zsrr, a
potem myślami przenieśli się w przyszłość i
wspaniałym odrzutowcem ruszyli w podróż na
Syberię 2007 roku.
Postanowiłem zrobić sobie prezent na
pięćdziesiąte urodziny i ruszyć z tą książką przez całą
Rosję, z Moskwy do Władywostoku. Ale nie polecę
przecież samolotem tak jak autorzy Reportażu z xxi
wieku. Pociągiem z kolei jeździłem tam już kilka
razy.
Boże kochany! Toż nadarza się jedyna okazja,
żeby powtórzyć wyczyn Kowalskiego!
Amerykańskiego mechanicznego wojownika,
półboga, samotnego jeźdźcy, ostatniej na tej planecie
bohaterskiej duszy, dla której prędkość oznaczała
wolność. Tak o nim mówili w Znikającym punkcie,
głośnym amerykańskim filmie, który w latach
siedemdziesiątych stał się buntowniczym manifestem
mojego pokolenia. Wreszcie jest okazja, żeby
zrealizować młodzieńcze marzenie i tak jak on
samotnie przeskoczyć samochodem cały kontynent,
tylko że mój jest dwa i pół razy większy od Ameryki,
a ja uparłem się, że pojadę zimą. Koniecznie chciałem
posmakować jej na Syberii.
— Ziiiimąąąąą?! Jeśli nie wrócisz na Boże
Narodzenie, możesz w ogóle nie wracać —
powiedziała żona i wiem, że nie żartowała.
Cholera! To znaczy, że muszę się spieszyć. Tak
jak Kowalski! Tylko że ja na święta, a on, bo założył
się o działkę speeda. I miał dodge'a challengera
rocznik siedemdziesiąty z silnikiem cztery i cztery
dziesiąte litra, który wyciągał do dwustu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Problemy mieli z nimi wszyscy podróżnicy, nie
wyłączając Kolumba, Amundsena, Livingstone'a czy
Nansena.
Szef działu reportażu powiedział, że nie ma
mowy, żeby wysłał mnie za granicę na kilka
miesięcy, bo pożarłbym budżet na delegacje dla
całego działu.
Osobiście więc zadzwoniłem i wysłałem
pisemną propozycję współpracy do szefów
marketingu polskich przedstawicieli koncernów
samochodowych, których znalazłem w książce
telefonicznej. Potrzebowałem pieniędzy i samochodu,
argumentując, że nie będzie dla niego lepszej
reklamy, niż jeśli przetrwa ze mną drogę na drugi
koniec euroazjatyckiego kontynentu, zimą, przez całą
Rosję — z Warszawy do Władywostoku.
Toyota, Nissan, Honda, Hyundai, Suzuki,
Subaru, Mitsubishi, kia, wszystkie azjatyckie marki, a
także Volvo nawet nie odpowiedziały na moje
zaproszenie. Do Francuzów, Fiata i Forda nie
dzwoniłem, bo mój brat, który zna się na
samochodach, powiedział, że autem na literę „f" mnie
nie puści, bmw, Mercedes i Land Rover nie miały
„wolnych mocy samochodowych". Jeep gotów był
dać samochód, ale bez pieniędzy. Na wszystkie
warunki przystała tylko firma Kulczyk Tradex,
importer audi, volkswagenów i porsche.
Zaproponowali potężną, luksusową terenówkę
Audi Q7. Napęd na cztery koła, benzynowy silnik
cztery i dwie dziesiąte litra, trzysta pięćdziesiąt koni
mechanicznych, do setki w siedem sekund,
maksymalna prędkość dwieście czterdzieści
kilometrów na godzinę — dwie i pół tony burżujstwa
za trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. Oczyma
wyobraźni zobaczyłem siebie, jak podjeżdżam na
piwo pod sklep w zrujnowanym kołchozie Mieczta
Ilicza i gadam z miejscowymi chłopakami o życiu.
Zima się zbliża, a ja ciągle odwlekam
podpisanie umowy ze sponsorem. Całą filozofię
mojej pracy dziennikarskiej mogę streścić w dwóch
słowach — wtopić się. Zlać z tłem, nie wyróżniać, nie
rzucać w oczy, przemykać niepostrzeżenie, a w
kołchozie Mieczta Ilicza biłbym moim Q7 po oczach
jak kosmita. Poza tym mój system pracy jest bardzo
bezpieczny, bo nie przyciąga uwagi złych ludzi.
Zadzwoniłem do sponsora i oznajmiłem, że
wezmę pieniądze, a samochód nie będzie mi
potrzebny.
Tak się rozstaliśmy.
Zdesperowany poszedłem do naczelnych.
Rzuciłem mapę na stół, opowiedziałem o moich
marzeniach, że jestem po rozwodzie z doktorem
Kulczykiem i jak nie dadzą mi pieniędzy, wezmę od
żony (bo ona trzyma kasę), ale to wstyd, żeby biedna
kobieta sponsorowała „Wyborczą". I dali. Ale na
samochód nie starczyło, więc dwadzieścia pięć
tysięcy złotych musiała wyłożyć żona.
Postanowiłem, że kupię w Moskwie rosyjski
samochód na miejscowych numerach, i w ten sposób,
nie rzucając się w oczy, spokojnie dotrę nad Ocean
Spokojny. Z ruskich aut napęd na cztery koła mają
tylko łady niwy, ale miejscowi fachowcy mówią, że
za Uralem nie potrafią ich porządnie naprawiać, i
łaziki, które w każdym kołchozie nawet traktorzysta
zreperuje mi młotkiem, bo to podobno najmniej
skomplikowane auta na świecie.
uaz469 (Ulianowskij Awtomobilnyj Zawód),
którego dla siebie szukałem, nazywany jest
sowieckim jeepem albo ruskim kruzakiem, bo tak od
japońskiego land cruisera mówią tutaj o wszystkich
samochodach terenowych. Najczęściej mówi się
krótko „ułaz" albo „łazik", bo wszędzie wejdzie. Ten
model produkowany jest w niezmienionej formie od
1972 roku, a z taśmy ciągle schodzi także terenowy
mikrobus zwany, z racji kształtu, buchanką, czyli
bochenkiem. Za Uralem nazywają go tabletką. Nie
zmienił się ani na jotę od 1958 roku. Oba modele
ważą po dwie i pół tony, mają benzynowe silniki o
pojemności dwa i cztery dziesiąte litra,
czterostopniowe skrzynie biegów i moc zaledwie
siedemdziesięciu dwóch koni mechanicznych.
Ułazy były sprzedawane do osiemdziesięciu
krajów, przeważnie Trzeciego Świata. Do dzisiaj w
Polsce zarejestrowanych jest siedemnaście tysięcy
łazików pamiętających rwpg i Układ Warszawski. W
latach siedemdziesiątych Rosjanie pokonali na tych
samochodach Saharę i po lodowcu wspięli się na
Elbrus do wysokości czterech tysięcy dwustu metrów.
Po rosyjskich drogach jeżdżą dwa miliony łazików.
— Lubisz majsterkować? — zapytał Grisza,
kiedy poprosiłem, żeby mi pomógł kupić jednego z
nich.
— Nienawidzę — odpowiedziałem szczerze.
— To polubisz.
Griszę znalazłem w internecie. Jest członkiem
klubu miłośników ułazów. Czterech jego kolegów
przypłaciło tę namiętność życiem, bo próbowali spać
w swoich autach przy włączonym silniku. Na
peryferiach Moskwy Grisza prowadzi maleńki
warsztacik dla członków klubu.
Bardzo trudno znaleźć w Moskwie porządnego
łazika, bo to samochody tylko dla wojska, do pracy w
lesie i dla rolnictwa, na szczęście w trakcie
poszukiwań okazało się, że jeden z członków klubu
chce sprzedać swoje auto. Nie było tanie. Jak dla
mnie sto siedemdziesiąt tysięcy rubli (siedemnaście
tysięcy złotych), ale Grisza wie, że jest w dobrym
stanie. To samochód z 1995 roku na archaicznych
resorach jak w konnej bryczce, ale trzy lata temu
Grisza wymienił w nim całe nadwozie wraz z
karoserią na fabrycznie nowe, dał większe koła,
kierownicę z eleganckiej wołgi, zamienił hamulce na
tarczowe i dołożył luksus niespotykany w tych
topornych jak taczki samochodach — wspomaganie
kierownicy.
Najważniejsze, że Andriej, właściciel łazika,
zgodził się sprzedać mi go na notarialne
pełnomocnictwo, a więc przez trzy lata będę mógł
jeździć na jego numerach. Gdybym chciał
przerejestrować samochód na swoje nazwisko, w
różnych urzędach spędziłbym w kolejkach co
najmniej dwa tygodnie.
Urwałem Andriejowi jeszcze dziesięć tysięcy
rubli, wypiliśmy po kielichu i przewiozłem samochód
do warsztatu Griszy, żeby go przygotował do
warunków arktycznych. Osiem tysięcy rubli
kosztował mnie notariusz, przegląd techniczny i nowe
ubezpieczenie oc. Dwadzieścia cztery tysiące (dwa
tysiące czterysta złotych) dałem Griszy na zapasowe
części i potrzebne materiały.
Mój ułaz nie miał pasów bezpieczeństwa, więc
kazałem je założyć. W europejskiej części Rosji nikt,
z milicją włącznie, nie przestrzega obowiązku jazdy
w pasach, podobnie jak jazdy na światłach przez całą
dobę.
Chciałem też mieć radio z odtwarzaczem cd,
skoro planowałem spędzić za kierownicą kilka
tygodni, a zamiast tylnej kanapy miejsce do spania.
Trzeba było zainstalować drugi akumulator,
dodatkowy grzejnik (wzięliśmy z wołgi), wyłożyć
blaszaną podłogę ciepłą pianką, ocieplić maskę i
zasłonić nawiew zimnego powietrza od spodu silnika.
Grisza zastosował też patent z łady, dzięki któremu
silnik mojego samochodu miał oddychać ciepłym
powietrzem, i założył nowy rozrusznik, bo psują się
na potęgę. Stary wziąłem na zapas. I dodatkową
pompę paliwową.
Samochód miałem odebrać w środę, ale nawet
nie zaczęli go robić, a gdy pojechałem do warsztatu w
piątek, z podwórka wygonił mnie kolos o rozmiarach
filara mostowego i z bandycką mordą, który
wygramolił się z małej, czerwonej wyścigówki.
Dzwonię do Griszy, a ten płacze, że jest tragedia i nie
może ze mną rozmawiać. Tłumaczy, że zalega
gangsterom z haraczem, a teraz jeździ po mieście i
próbuje pożyczyć pieniądze.
Samochód odebrałem w niedzielę w nocy.
Grisza wziął za robotę dziewięć tysięcy rubli
(dziewięćset złotych), więc gotowe do drogi auto
kosztowało mnie dwieście jeden tysięcy (dwadzieścia
tysięcy i sto złotych).
Na koniec udzielił mi instrukcji obsługi łazika.
Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia poziomu
oleju, płynu hamulcowego i chłodzącego. Codziennie
jadę na innym akumulatorze, żeby się na przemian
ładowały, i nie zwracam uwagi na to, że nie można
wyłączyć ogrzewania („Przecież jest zima"), nie
działają wskaźniki paliwa („Trzeba poświecić latarką
do zbiornika"), koło zapasowe jest dużo mniejsze od
pozostałych („Do wulkanizacji jakoś dojedziesz"),
bardzo źle wchodzi trzeci bieg przy redukcji z
czwórki i nie działa klakson, bez którego czuję się jak
ułomny.
Wiecie co to jest mikrosekunda?
Odcinek czasu między pojawieniem się żółtego
światła a klaksonem za plecami. Tak cudzoziemcy
żartują z rosyjskich kierowców, którzy trąbią jak
opętani.
Łyżwy
I nie włączają świateł, dopóki cokolwiek widać,
a długich nie wyłączają, nawet kiedy ty to zrobisz.
Pierwszeństwo ma większy. A jak zmieniają koło,
rozerwaną oponę lubią podpalić. Śmierdzące ognisko
zamiast trójkąta. Bardzo często nie rozbierają się w
samochodzie i cały dzień jadą w palcie i futrzanej
czapce.
Rosjanie giną na drogach jak muchy. W 2007
roku życie straciło ponad trzydzieści trzy tysiące
osób, tyle co w całej Unii Europejskiej, która ma trzy
i pół razy więcej mieszkańców i sześć razy więcej
samochodów. Na poboczu co parę kilometrów
symboliczne nagrobki. To najczęściej żelazny cokolik
z gwiazdą na szczycie albo zespawany z drutu
zbrojeniowego ażurowy postument podobny do
stojaka na kwiaty z lat sześćdziesiątych. Rosyjskim
zwyczajem przy wielu nagrobkach stoi ławeczka i
stolik z przyśrubowanym wazonem. W wazonie
sztuczne kwiaty. Czasami zatrzyma się tam jakiś
szoferak, zostawi koledze zapalonego papierosa, dwa,
trzy na zapas i zapałki, a bywa, że małą buteleczkę z
resztówką wódki, od której chłopak zapewne zginął.
Z Moskwy wyruszyłem dwudziestego
czwartego listopada. Już pierwszego dnia zepsuł się
odtwarzacz cd. Nie wytrzymał potwornych
wstrząsów, bo im dalej na wschód, tym droga gorsza.
Potem był Kazań, Ufa, a na Uralu zaczęła się Azja i
radykalnie zmienił się klimat. Temperatura spadła o
kilkanaście stopni. Objechałem Czelabińsk,
przeciąłem Omsk, Nowosybirsk i stanąłem w
Krasnojarsku. Skręciłem prosto na południe do
Chakasji i Tuwy. Po dwóch tygodniach wróciłem tą
samą drogą do Krasnojarska i pomknąłem na
południowy wschód do Irkucka.
Przejechałem już siedem tysięcy siedemset
kilometrów. Za kilka dni święta, więc łazika
zostawiam na parkingu, akumulatory u Loszy,
mojego irkuckiego przyjaciela, i lecę do kraju.
Wróciłem po miesiącu. Przede mną
najtrudniejszy, najbardziej lodowaty fragment drogi,
a raczej bezdroży. I luty — najzimniejszy miesiąc.
Jadąc wokół Bajkału, dotarłem do Ułan Ude.
Chciałem to święte morze Syberii, w którym jest
więcej wody niż w Bałtyku, przeskoczyć po lodzie,
ale zamarza dopiero w połowie stycznia. Ja dotarłem
tam drugiego lutego. Miejscowi stanowczo odradzili
przeprawę przez Bajkał, ale za to założyłem łyżwy,
które wiozłem przez pół świata, i z chłopakami ze
Sludianki pograłem w hokeja. A na tafli zobaczyłem
najbardziej niezwykłego łazika na świecie. W
podłodze miał wyciętą dziurę do łowienia ryb spod
lodu, a z dachu wystawała dymiąca rura od
węglowego piecyka. Sybirskie webasto, można
powiedzieć.
Z Ułan Ude pojechałem do Czyty, za którą
kończy się normalna droga, asfalt, ludzkie siedziby i
cywilizacja. Ponad dwa tysiące kilometrów do
Chabarowska tylko góry, bagna, śnieg i tajga.
W 2007 roku na blogu „Dark Roasted Blend"
internauci z całego świata wybierali najbardziej
niebezpieczne i pochłaniające najwięcej ofiar drogi na
naszej planecie. Z sześciu wytypowanych trzy
znajdują się w Rosji. Jedna na kaukaskiej granicy
między Gruzją a Rosją, natomiast dwóch pozostałych
miałem okazję posmakować. Najpierw w Moskwie,
bo to czteroipółkilometrowy tunel Lefortowo, który
przebiega pod rzeką i przecieka, a gdy przychodzą
mrozy, robi się ślisko jak na lodowisku do hokeja na
Łużnikach.
Druga droga śmierci, którą jechałem, odłącza
się od mojej trasy, ale urodą niczym się od niej nie
różni. To biegnąca na północ autostrada do Jakucka.
„Autostrada" to stanowczo za dużo powiedziane. To
wąski, kręty, w lecie błotnisty, a w zimie zawalony
śniegiem trakt biegnący po wiecznej zmarzlinie bez
odrobiny asfaltu. Dotarłem nim do miasta Tynda,
skąd dalej, przez tajgę, wędrowałem do
zaprzyjaźnionych pasterzy reniferów.
Wiosną 2006 roku w środkowym odcinku drogi
do Jakucka roztopy uwięziły kilkaset samochodów.
W straszliwym błocie ugrzęzły nawet gąsienicowe
pojazdy wysłane na ratunek. Po kilku tygodniach
zdesperowani ludzie z bronią w ręku zaczęli walczyć
między sobą o żywność.
Do Chabarowska dotarłem pod koniec lutego,
stamtąd miałem już tylko siedemset siedemdziesiąt
kilometrów niezłej drogi do Władywostoku, gdzie
kończyłem podróż.
Śnieg
Zjeść po drodze można w barze albo w
kawiarni, ale słowo to nie znaczy, że są tam ciastka,
likiery, kawa i herbata — raczej kotlety, barszcz,
śledzie i wódka. Słowo „blinnaja" na szyldzie nie
znaczy, że podają tam bliny, „bułocznaja" że bułki, a
„szaszłycznaja", że szaszłyki, ale jest to możliwe.
W zakusocznej z zakąskami może być problem,
ale zupę i drugie podadzą.
To najczęściej obskurne budy, baraki, większe
kioski. Im dalej na wschód, tym bardziej paskudne.
Brudna cerata, tłuste widelce, nie ma gdzie umyć rąk,
a za potrzebą trzeba wyjść na zewnątrz.
Ot, choćby zakusocznaja koło miasteczka
Jerofiej Pawłowicz na Syberii. Z tyłu budynku
ogromny, kipiący śmietnik i beczka przecięta na pół.
W obu połówkach bez przerwy tlą się śmieci. Obok
kibel, z którego nikt nie korzysta. Z dwojga złego
wolą obok śmietnika.
Kto tutaj nie przystanął! Ten mało dzisiaj pił, bo
zostawił w śniegu bardzo żółtą dziurę. Pewnie
pieriegonszczik, który we Władywostoku kupił
japoński, używany samochód i teraz gna nim na
zachód, do domu. Zawsze bardzo się spieszą, rzadko
stają, żeby coś zjeść i wypić, śpią w samochodach.
Ten z kolei długo jechał i długo nie sikał, bo jego
dziura jest wielka i głęboka. Pewnie dalnobojszczik,
człowiek dalekiego boju, długiej trasy, po naszemu
— tirowiec. To zawodowcy, jedzą i piją w biegu i też
nie lubią stawać.
Ten był tu w czasie wiatru albo artysta, bo lubi
zrobić wzorek. Najpewniej jednak był na bani i
chwiał się na nogach. Prawie każdy kierowca lubi
tutaj wypić do obiadu. W dziczy między Czyta a
Chabarowskiem na sto procent nie spotka się
milicjanta na służbie. Chyba że jedzie prywatnie. To
jest jego ślad. Równy, zdyscyplinowany, a jeśli z
zakrętem, to pod kątem prostym.
Nikt przez Syberię nie podróżuje samotnie.
Pieriegończycy jadą grupami po kilka samochodów,
żeby sobie pomagać w razie awarii. Często, jeśli
któryś ma znajomego żołnierza albo milicjanta,
opłacają go, żeby jechał z nimi pod bronią i w
mundurze. Chroni ich przed bandytami i milicją, bo
mundurowi, wiadomo, zawsze się dogadają.
A tutaj z pewnością przykucnęła kobieta, bo
dziura zrobiona pod dużym kątem. Kobieta tutaj to
rzadkość. Czasami towarzyszy mężowi, żeby nie
usnął w trasie. Pieriegończycy, szczególnie ci
zawodowi, którzy kupują samochody na handel, to
przeważnie bardzo młodzi, nieżonaci mężczyźni. To
jego ślad. Swoją dziurę zrobił ze dwa i pół metra od
miejsca, gdzie stał.
A ten odwrotnie. Ma problem z prostatą i
jeszcze nasikał sobie na buty. Pewnie ma siedzącą
pracę albo niemłody już człowiek. Może zawodowy
kierowca albo reporter.
Wszyscy ludzie drogi wożą ze sobą żelazną
rację żywnościową. Ja od lat stosuję kiełbasę
myśliwską, ale wysuszoną do przesady. Jest twarda
jak patyk, nie da się jej normalnie ugryźć, ale można
wolno żuć. Rosjanie przepadają za suszoną rybą,
która nadaje się do jedzenia przez kilka lat.
Widziałem na Syberii kierowców ciężarówek, którzy
zapas kalorii i białka wozili w postaci struganiny.
Przechowują ją w schowku z narzędziami albo kołem
zapasowym, bo to wielka, surowa, zamrożona ryba,
którą w miarę potrzeby struga się dużym nożem jak
klocek drewna, a wióry macza w soli z pieprzem i
szybko zjada. Rozmrożona struganina jest nie do
przełknięcia, a bez wódki żrą ją tylko psy.
Wyrko
Każdy dzień starałem się kończyć w większym
mieście, gdzie mogłem znaleźć hotel. Jeśli noc
zastawała mnie na odludziu, spałem w samochodzie
albo jechałem do najbliżej wioski, szukałem domu, w
którego oknach były kwiaty, i prosiłem o nocleg.
Rosjanie lubią pomagać, jeśli się ich o to poprosi.
Sami z siebie prawie nigdy tego nie robią.
Na wschód od Uralu nie ma przyzwoitych
przydrożnych moteli. Byłem w trzech. Wynajmują
łóżka w dwu— lub czteroosobowych pokojach na
godziny. Jedna kosztuje czterdzieści rubli (cztery
złote), ale trzeba zapłacić z góry co najmniej za sześć.
Jeśli śpisz więcej, dopłacasz później. Swoje
bagaże i akumulator samochodowy chowasz do
kanapy, na której leżysz, więc jesteś spokojny, że we
śnie cię nie okradną.
Łazik w tym czasie stoi na parkingu. Trzy
miesiące był w podróży i tylko jedną noc spędził na
ulicy bez ochrony, nie licząc tych kilku, kiedy ja w
nim spałem. Zawsze ktoś go pilnował.
Tak jak większości samochodów w Rosji. Jaka
to armia ludzi jest potrzebna, żeby pilnować
wszystkich, wszystkiego i wszędzie! Bo nie tylko
samochodów. Pilnują domów, ludzi, ogrodów, upraw,
lasów, zwierząt leśnych, hodowlanych... Dziesiątki,
setki tysięcy, miliony mężczyzn nie robi nic, tylko
dogląda, ma baczenie, pilnuje, strzeże i czuwa, by
inni mężczyźni nie ukradli tego, czego oni pilnują.
Miliony ochroniarzy, cieciów, stróżów, pilnowaczy,
goryli — urodzonych, wychowanych,
wykształconych tylko po to, żeby pilnować
przedmiotów.
Kiedy zapytam pięciu rosyjskich mężczyzn,
czym się zajmują, prawie na pewno jeden odpowie,
że jest kierowcą, a dwóch, że pracuje w ochronie.
Nie licząc milicjantów.
Mienty
To półtoramilionowa armia ludzi. Statystycznie
na stu obywateli Rosyjskiej Federacji przypada jeden
milicjant. Cztery razy więcej niż w Polsce.
A gaisznicy (gai — Gosudarstwiennaja
Awtomobilnaja Inspiekcja), czyli drogówka, to
profesja bardziej znienawidzona i pogardzana niż
biblijni celnicy w państwie żydowskim.
Prokuratura generalna obliczyła, że dochody
urzędników państwowych z korupcji równają się
trzeciej części budżetu Rosji. Oznacza to, że wysysają
ze społeczeństwa około stu dwudziestu pięciu
miliardów dolarów w ciągu roku. Ogromny w tym
udział ma milicja, zwłaszcza drogowa. O jej
niewiarygodnej bezkarności, pazerności i korupcji
krążą legendy.
W mieście albo poza nim, na skrzyżowaniu,
rondzie albo na prostej drodze bardzo często można
spotkać samotnego milicjanta, który podjechał
prywatnym samochodem, nierzadko po godzinach
pracy, żeby kontrolować kierowcom dokumenty.
Zwykle jest jegomościem w podeszłym wieku,
oficerem, nawet pułkownikiem, ale wydaje córkę za
mąż, zmienia samochód lub kupuje mieszkanie i
gwałtownie potrzebuje pieniędzy.
Nie ma takiej siły na świecie, która pozwoliłaby
wyrwać się z jego łap. Jeśli mient postanowi, że
zabulisz — jesteś bez szans. (Mient to gliniarz i w
języku rosyjskim znaczy mniej więcej to samo co
polskie „męty"). Możesz być trzeźwy, mieć sprawny
samochód, porządek w dokumentach i nie popełnić
żadnego wykroczenia, ale zapłacisz za nieschludnie
wyglądający samochód albo brudną rejestrację.
Jeśli właśnie wyjechałeś z myjni, milicjant
bierze twoje dokumenty, każe czekać w samochodzie
i idzie kontrolować inne auta. Po kwadransie diabli
cię biorą, więc interweniujesz, a on, że przecież
miałeś siedzieć w samochodzie. Na poboczu czeka
już kilku takich. Po kolejnym kwadransie wyjmujesz
z portfela pięćset rubli i dajesz w łapę „na
pożegnanie".
Bardziej finezyjne sposoby trzeba zaaranżować.
Przed policyjnym posterunkiem stoi znak stop, żeby
zatrzymać się do kontroli dokumentów. Kontrolujący
milicjant stoi dziesięć metrów dalej. Posłusznie przy
nim stajesz.
— Dlaczego naruszyliście? — pyta zawsze,
mając na myśli przepisy.
— Broń Boże! Niczego nie naruszyłem —
tłumaczysz się.
— Nie stanęliście przy znaku stop.
— Przecież stoję.
— Ale znak był wcześniej — pokazuje palcem.
Łapówka za takie wykroczenia kosztuje tysiąc
rubli (sto złotych). Nie wiem, ile wynosiłby oficjalny
mandat, ale nikt ich w Rosji nie płaci. Kiedy się temu
dziwię, nawet kierowcy, ofiary milicjantów, mówią,
że tak być musi, bo oni bardzo mało zarabiają. To
prawda. Władza utrzymuje ich płace na najniższym
poziomie, bo wie, że sobie radzą.
Między Czelabińskiem a Omskiem spotkałem
Marata, Kazacha z Pietropawłowska. W przydrożnym
barze pił wodę z kranu. Był śmiertelnie zmęczony,
zrozpaczony i głodny, bo nie jadł od dwóch dni.
Kupił w Hamburgu samochód i na niemieckich
numerach jechał do domu, a z każdym kilometrem
topniał zapas pieniędzy na drogę. Oszczędzał na
jedzeniu, aż wreszcie przestał jeść. Przed
Czelabińskiem po raz ostatni zatankował samochód.
— A przed Kurganem uklęknąłem przed
milicjantem i błagałem, żeby się zlitował —
opowiada zapłakany Kazach. — Przecież nic już nie
mam. Pokazałem mu portfel, puste kieszenie... Nie
było litości. Wziął moją kurtkę i ten pusty portfel. Na
następnych posterunkach oddałem zapasowe koło,
lewar, rzeczy osobiste, a przy ostatniej kontroli
odkręciłem boczne lusterka, żeby mnie przepuścili.
Nakarmiłem Marata i dolałem mu benzyny, ale
sam na rosyjskich milicjantów nie mogę narzekać.
Zawsze mi pomagali, pokazali drogę, dobrze
poradzili. Cztery razy łapali mnie na wykroczeniach,
na przykład na zawracaniu na moście, ale zawsze
udawało mi się wykręcić. Musiałem tylko dokładnie
opowiadać, kim jestem, dlaczego sam, co to za auto,
skąd i dokąd jadę. To robiło tak piorunujące
wrażenie, że pozwalali mi przenocować w
samochodzie na swoim poście, czyli stałym
posterunku milicji drogowej, ustawianym przy
rogatkach i skrzyżowaniach dróg. Innym razem w
honorowej asyście odwieźli mnie do hotelu w mieście
i sami odstawili mój pojazd na ciepły parking pod
dachem.
Tak jak kierowcy ciężarówek lubiłem
zatrzymywać się na noc przy postach, bo tam jest
bezpiecznie. Bardzo często to małe drogowe fortece z
zasiekami z drutu, kolczatkami, betonowymi
zaporami, workami z piaskiem i karabinami
maszynowymi w okienkach strzelniczych. Czasami
stoją wewnątrz ronda, przez które samochody mają
obowiązek przejechać w jednym rzędzie z prędkością
pięciu kilometrów na godzinę, zachowując między
sobą odstęp dwudziestu metrów. Oczywiście
funkcjonariusze są w kamizelkach kuloodpornych i z
długą bronią.
W Kuzbasie, wielkim okręgu przemysłowym
znanym ze straszliwego bandytyzmu, na wielu
posterunkach drogowych stoją samochody pancerne.
Tylko jeden raz musiałem zapłacić, chociaż
ślubowałem sobie, że nigdy ani policjantowi, ani
milicjantowi nie dam łapówki. Wolę płacić mandaty.
To było na ruchliwej drodze m7, na wielkich i
równych stepach między Kazaniem a Ufą. Jeśli
zdarzy się tam podjazd, nie jest stromy, ale może
mieć dwa, trzy kilometry, i tak samo długa jest linia
ciągła, na której nie wolno wyprzedzać. Wzdłuż niej
na holu ciągnęły się dwa samochody ciężarowe. Koła
ledwo się kręciły. Na pewno jechały wolniej, niż stary
człowiek idzie o kulach.
Razem z innymi samochodami wyprzedziłem
ten konwój, a po przejechaniu kilkuset metrów
zobaczyłem milicjanta z lornetką.
Jego kolega zatrzymywał wszystkich, którzy
zrobili to co ja. Na poboczu stało kilkadziesiąt aut.
Wszyscy bez protestu dawali w łapę po tysiąc rubli,
bo w Rosji za wyprzedzanie na ciągłej można odebrać
prawo jazdy na pół roku.
Zapłaciłem i odjechałem. Ale po kilkuset
metrach stanąłem. Konwój z zepsutą ciężarówką
właśnie wtoczył się na wzniesienie. Szybko zawrócił,
zjechał, znowu zawrócił i co chwila wyprzedzany
przez inne samochody, rozpoczął mozolną
wspinaczkę pod górkę.
Koń
Polowy mundur, pod spodem marynarka, a do
tego buciory, które ledwo mieszczą się w
strzemionach. Z tyłu po bokach rowerowe sakwy, za
plecami śpiwór, plecak, a z przodu na kulbace
materac. Twarz prawie czarna, brudna i ogorzała od
słońca, sucha i wynędzniała. Rzadka, ale długa broda
i wąsy. Wyglądał jak mongolski wojownik, tylko
mundur i kierunek nie ten. Jechał na wschód.
Zaczynał już cuchnąć nędzą, brudem i głodem.
Koń nie wyglądał lepiej. Kiedy się zatrzymali, rzucił
się na wystające spod śniegu suche badyle jak na
soczystą trawę. A jeździec jeszcze żarłoczniej
chwycił suche badyle kiełbasy z mojej żelaznej racji.
Dwa miesiące są w drodze. Przejechali prawie trzy
tysiące kilometrów, zbliżają się do Nowosybirska i
ledwo trzymają się na nogach.
Jeździec nazywa się Czin Li. Jest Chińczykiem,
bibliotekarzem, który od dwudziestu siedmiu lat
mieszka w Moskwie, ale we wrześniu rzucił pracę, za
wszystkie oszczędności kupił w Baszkirii koło Ufy
konia i ruszył do Chin. Zapłacił tysiąc dolarów, tyle
ile ja wydałem na zapasowe części do samochodu.
Czin ma czterdzieści pięć lat, żonę i
dziewięcioletniego syna.
— I zostawiłeś ich samych na tak długo?
— Tak — mówi stanowczym głosem. —
Ciężko, ale między czterdziestym a pięćdziesiątym
rokiem życia jest ostatnia chwila, żeby dokonać
czegoś niezwykłego. Chcę, żeby syn był ze mnie
dumny, żeby brał ze mnie przykład. A nie jak
rosyjscy chłopcy tylko piwo, wódka i papierosy.
— Dlaczego ruszyłeś na zimę?
— Jaka różnica? W drodze będę prawie rok,
więc zimę złapię tak czy inaczej. Chcę dotrzeć do
Pekinu na otwarcie olimpiady, a potem dalej do
rodzinnego Wuhanu nad Jangcy.
Czin podróżuje bez pieniędzy. Śpi pod gołym
niebem, je, kiedy miejscowi zaproszą go na noc i
czymś poczęstują. Koń wygrzebuje badyle spod
śniegu, czasem dostaje od pana kromkę chleba, od
kołchoźników garść jęczmienia. Na początku robili
dziennie nawet sześćdziesiąt kilometrów, ostatnio
najwyżej dwadzieścia.
Klucz
Był wbity w głowę.
Miałem około stu kilometrów do Chabarowska.
Samochód Aleksandra leżał w rowie, w nim jego
żona z tym kluczem. Kluczem do zmiany kół. Ciężki,
solidny, z czterdzieści centymetrów żelaza.
Aleksander chciał, żebym zawiózł go do
Smidowicza, najbliższego miasta, gdzie na pewno
znajdziemy posterunek milicji. Nie mogliśmy
dzwonić, bo nie było zasięgu.
Samochód Aleksandra to „japonka". Ma
kierownicę z prawej strony. Honda accord z białym
lakierem, na którym mężczyzna zostawił mnóstwo
śladów zakrwawionych rąk.
Kobieta nie była przypięta pasami, ale nie
osunęła się bezwładnie z siedzenia. Była przybita jak
gwoździem do zagłówka. Mąż przykrył ją kurtką,
zamknął samochód i odjechaliśmy.
Pod nogami znalazł rolkę papieru toaletowego,
urwał kawałek i całą drogę wycierał ręce.
Jest z Irkucka. Pojechali z żoną do
Władywostoku, bo tam każdy samochód jest mniej
więcej o tysiąc dolarów tańszy niż u nich. W drodze
powrotnej szczęśliwie dotarli do Chabarowska, a
kiedy z niego wyjechali, zorientowali się, że jedzie za
nimi inna honda. Nie miała tablic rejestracyjnych.
Zaczęli uciekać, ale tamci ich wyprzedzili i stanęli w
poprzek drogi. Aleksander wyminął ich i dalej gnał
jak szalony.
Napastnicy jeszcze raz ich wyprzedzili,
zawrócili i z piskiem opon ruszyli naprzeciw. Kiedy
się mijali, Aleksander usłyszał huk. Jak na
zwolnionym filmie zobaczył, że przez przednią szybę
jego hondy z siłą przeciwpancernego pocisku
przelatuje wielki klucz. Mężczyzna zahamował,
wpadł w poślizg i wleciał do rowu.
— To był fragment drogi z niezłym asfaltem —
mówi. — Miałem ze sto czterdzieści. Oni pewnie też.
Próbowałem to wyrwać z Larysy, ale się nie dało.
Drugi koniec wyszedł tyłem głowy i wbił się w
zagłówek. Larysa jej było na imię.
— Nie masz broni? — zapytałem.
— Mam — powiedział, wyjął zza paska pistolet
i całą drogę trzymał go w ręku. — Legalną, bo
pracuję w ochronie.
— Dlaczego nie strzelałeś?
— Bo nawet ich dobrze nie widziałem. A oni
nigdy nie strzelają.
— To po diabła wszyscy jeździcie z bronią?
— Bo ja wiem...
Przestępcy najchętniej napadają na
pieriegończyków, którzy kupili samochody we
Władywostoku i jadą na tranzytowych numerach
rejestracyjnych po mojej trasie, ale na zachód, do
domu. Najgorzej jest na południe od Chabarowska.
Kto nie zatrzyma się na żądanie, jest wyprzedzany i
dostaje kamieniem w przednią szybę. Chodzi o to,
żeby wszyscy wiedzieli, że warto zapłacić, bo szyba
to trzysta, czterysta dolarów, a oni od samochodu
osobowego biorą sto. Albo sto pięćdziesiąt, kiedy
kierowca jedzie daleko, na przykład do Irkucka, bo to
znaczy, że ma przy sobie więcej pieniędzy. Bywa, że
sprawdzają dokumenty.
Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś zapłacił dwa
razy. Przestępcy telefonicznie przekazują sobie, kto
dał haracz, a nieraz wystawiają nawet coś w rodzaju
pokwitowania.
Zawodowcy, którzy kupują samochody na
handel, jeżdżą dużymi grupami. Za nic w świecie nie
pozwolą jej rozerwać, nawet jeśli w Chabarowsku
mieliby lecieć na czerwonych światłach. Ich bandyci
trochę się boją, bo wiedzą, że co najmniej jeden jest
uzbrojony, więc niektórym grupom udaje się przebić
bez płacenia.
Stacja
Bardzo mnie śmieszy, kiedy rosyjscy kierowcy
mówią, że jadą zaprawić. Oczywiście nie napić się
wódki, tylko zatankować. A stacja benzynowa to
zaprawka.
W Rosji przejechałem trzynaście tysięcy
kilometrów i zaprawiłem dwa tysiące sto
dziewiętnaście litrów benzyny, bo mój łazik żarł (tak
mówią Rosjanie) średnio szesnaście litrów paliwa na
sto kilometrów. Kiedy włączałem napęd także na
przednie koła, palił dwa litry więcej, a w górach
dochodziły jeszcze dwa. Był bezwstydnie żarłoczny,
na szczęście w Rosji benzyna jest o połowę tańsza niż
w Polsce. Na całej mojej trasie najdrożej było w
obwodzie tiumeńskim. To rosyjski Kuwejt, z którego
pochodzi większość paliwa w tym kraju.
Rosyjskie stacje benzynowe to najczęściej
maleńkie, ale solidne budynki, w których za
kuloodpornymi szybami i kratami zabarykadowany
jest jeden pracownik. Siedzi zamknięty jak w kasie
pancernej. Żeby mu podać pieniądze, trzeba
wyciągnąć ze ściany szufladę, wrzasnąć w dziurę albo
do głośnika, za ile chcesz zatankować, wrzucić
pieniądze do szufladki i wsunąć ją do środka.
Pracownik włącza właściwy dystrybutor, który wyda
tylko tyle, za ile się zapłaciło.
Ja zawsze tankowałem do pełna, więc
zostawiałem w kasie pieniądze z dużym zapasem, a
resztę odbierałem w zależności od tego, ile paliwa się
zmieściło. To była bardzo skomplikowana operacja,
tym bardziej że mój łazik miał dwa zbiorniki i dwa
wlewy paliwa, na obu burtach. Po zatankowaniu
jednego musiałem odkładać pistolet dystrybutora,
obracać samochód i tankować jeszcze raz.
Nagminnie tankowałem po czterdzieści litrów
do każdego zbiornika, chociaż oba miały po
trzydzieści siedem i pół litra pojemności. Ale się nie
zamykały, więc kilka razy ściągnęli mi benzynę na
parkingach (tych strzeżonych), a ponieważ wskaźniki
paliwa nie działały i jeździłem, przeliczając kilometry
na zużycie, wyjeżdżałem zbiorniki do sucha i
musiałem wyciągać rezerwowy kanister z bagażnika.
Pięćdziesiąt kilometrów przed Szymanowskiem,
między Czyta a Chabarowskiem, droga w robocie.
Cała usypana z wielkich kamieni. Śniegu mało, kurz
potworny, a powietrze ani drgnie, jak to na Syberii
przy tęgim mrozie. Drogę odnajduję tylko dzięki
światłom z naprzeciwka. Nawet długie ledwo widać.
Oczy strasznie pieką, więc wkładam gogle
narciarskie, uszczelniam je ligniną z chustki do nosa,
a na usta nasuwam bandankę. Na szyi mam
szmaciane zawiniątko z talizmanem od
najsilniejszego tuwińskiego szamana (ma mnie
chronić od „dużego żelaza"), a na lewej nodze wielki
walonek, który dla wygody skróciłem nożem o
połowę. Prawy wyrzuciłem, bo nie mieścił się na
pedale gazu, zresztą marzła mi tylko lewa noga.
— Ty, kim ty jesteś? — zapytał mnie na stacji
benzynowej. Było ich trzech, a w pytaniu
bezgraniczne zdziwienie i dezaprobata. Wręcz
groźba.
Nieprzyjemnie to zabrzmiało.
— Człowiek — odpowiedziałem jednym
słowem, żeby po akcencie nie poznali, że
cudzoziemiec, i zsunąłem gogle na czoło.
— Kim ty jesteś — złapał mnie za rękaw — że
do łazika taką benzynę lejesz?
W kraju, który jest jednym z największych na
świecie producentów ropy naftowej, na prowincji
najczęściej tankują za sto rubli — około pięciu litrów
najtańszej, siedemdziesięciosześciooktanowej
benzyny. Ja do najgorszego ruskiego samochodu
lałem do pełna dziewięćdziesięciodwuoktanową.
Nienawidzili mnie, jakbym świnię karmił
szparagami albo psu dawał polędwicę.
Doskonała maszyna, model z roku 2007.
Zbliżamy się do srebrzystego samochodu o kształcie
spadającej kropli wody. Jego tylna część
przypominała ogon odrzutowego samolotu. Na
idealnie gładkiej powierzchni nie było ani klamek, ani
zderzaków, ani wgłębionych okien — słowem nic, co
by mogło wystawać ponad opływowy kadłub tej
poziomo ustawionej kropli.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Egzamin na świra, czyli mały i niepraktyczny
ruskopolski słownik slangu hipisowskiego...
...który zbierałem w listopadzie 2007, czekając
na okazję, by tanio kupić w Moskwie mojego łazika.
Korzystając ze sposobności, postanowiłem poszukać
moich rówieśników, ludzi około pięćdziesiątki,
którzy tak jak ja musieli zahipować w latach
siedemdziesiątych.
Askat'— dziadować, naciągać, wyłudzać. Od
angielskiego „ask" — pytać, prosić. Główne źródło
dochodów większości hipisów.
To nie jest zwyczajna żebranina, ale twórcze
uwodzenie legendą, artystyczne nabijanie frajera w
butelkę. Od ponad trzydziestu lat jedną z najbardziej
skutecznych jest metoda „na Estończyka".
Zaczepiasz na ulicy starszego człowieka i z
udawanym estońskim akcentem mówisz, że jesteś z
Tallina i że dobrze wiesz, że Rosjanie nie cierpią
Estończyków. Każdy wychowany w zssr człowiek
gwałtownie zaprzeczy. Trochę trzeba się pospierać na
ten temat, a wreszcie poprosić o kilka rubli, bo
zabrakło ci na bilet powrotny do domu. Zawsze coś
dostaniesz, żeby nie wyszło na to, że radzieccy ludzie
są nacjonalistami.
Bitnicy — bigbitowcy, radziecka złota młodzież
końca lat sześćdziesiątych. W zsrr bardzo obraźliwe
słowo. To dzieci dyplomatów, wysokich urzędników i
partyjnej nomenklatury. W Moskwie zbierali się na
placu Puszkina, na skwerze wokół pomnika poety.
Nic nie robili. Siedzieli na ławkach i pili bardzo tanie
i słodkie, ale mocne bełty — ruskie porto.
Wołodia „DzenBaptist", w skrócie „Bep",
przystał do nich w 1971 roku. Miał dwadzieścia trzy
lata.
— Dwa, trzy lata później zaczęliśmy nazywać
siebie hipisami — mówi. — Milicja nas nie ruszała,
bo bali się naszych rodziców. Mój ojciec był
generałem lotnictwa. Tylko my mieliśmy w domach
zagraniczne książki i prasę, z których dowiedzieliśmy
się wszystkiego o hipisach.
Sytuacja zmieniła się z końcem lat
siedemdziesiątych, z nadejściem drugiego, tym razem
dużego pokolenia dzieci kwiatów. To była młodzież z
normalnych, inteligenckich domów.
— I nawet o tym nie wiedząc, hipisi zostali
ruchem protestu — mówi Bep. — Mało aktywnym,
biernym, ruchem odmowy uczestnictwa raczej niż
walki.
Tych milicjanci już się nie bali.
Wołosaci — kudłaci. Tak najczęściej nazywali
siebie rosyjscy hipisi.
Slang wołosatych powstał ze zmieszania
czterech składników. Główne to angielszczyzna i
żargon młodzieżowy, do tego słowa przywiezione z
południa zsrr, dokąd każdego lata hipisi jeździli
autostopem na wakacje po słomę makową i
marihuanę. Czwarty składnik to żargon więzienny, bo
wielu wołosatych siedziało za narkotyki.
Wint — śruba, a u hipisów milicyjna obława,
areszt, a „wintit"' to zwinąć, zamknąć, aresztować.
Pasażerowie moskiewskiego metra to strasznie
ponury widok. Nie wiem, jak to robią, ale ci, którym
uda się usiąść, zasypiają w kilka sekund. Pozostali
czytają albo bawią się telefonami. Jak wszyscy
Rosjanie ubrani są na szaro, buro, beżowo, a
niektórzy w granaty, i jak jeden mąż mają
rozpaczliwie smutne, zmęczone twarze. Nawet
młodym ludziom brak pogody, radości, błysku w
oczach.
Aż kiedyś usłyszałem skoczną, błazeńską
melodię graną na flecie. Przy drzwiach wagonu stał
kudłaty człowieczek z rozwichrzoną brodą. Wielka
czapa z pomponem, ogromne sapogi i sweter do
kolan. Miał czerwony nos clowna na gumce, a na szyi
omotany kilkumetrowy szalik i sakwę, z której
wcześniej wyjął flet.
I stał się cud. Pasażerowie podnieśli oczy, a ich
twarze pojaśniały. Kilka osób uśmiechnęło się nawet,
bo człowieczek grał i grał, i o dziwo nie chciał
pieniędzy.
Tak poznałem Tila, czyli Witię Morozowa,
czterdziestojednoletniego hipisa i zawodowego
błazna, wędrownego, ludowego trefnisia. Milicja
wintiła go kilkadziesiąt razy, a za którymś dostał
nawet wyrok.
W 1989 roku postanowił starać się o pracę w
wojskowych zakładach silników rakietowych. Jako
nocny stróż chciał zahamować produkcję uzbrojenia,
ale popatrzyli na Tila i było jasne, że z pracy nici.
Kiedy wychodził, jego oczy trafiły na telefon w
biurze przepustek. Wszedł do kabiny, wyrwał go ze
ściany i schował za pazuchą.
— Nie mam pojęcia, po co to zrobiłem — Til
pęka ze śmiechu. — Włączyły się syreny i mnie
złapali. Powiedzieli, że telefon został podłączony do
alarmu, bo już pięć razy go kradli.
Dostał rok więzienia, ale z sali sądowej zabrał
go sanitariusz w białym kitlu. Trafił do zakładu
psychiatrycznego dla przestępców, do tego
„bezterminowo" a to oznaczało, że spędzi tam co
najmniej rok, a być może dwa, pięć, albo nawet
dziesięć lat.
Daniła Kaminskiego zwanego Danem zwintili w
1980 roku. Przed olimpiadą władze oczyszczały
Moskwę ze zbędnego elementu. Hipisów, prostytutki
i włóczęgów pakowali do autobusów i wywozili
daleko za miasto. Przy Danie znaleźli marihuanę,
więc dostał półtora roku więzienia, a po odsiedzeniu
całego wyroku przewieźli go do szpitala
psychiatrycznego. Znowu na półtora roku.
Dan ma pięćdziesiąt lat. To taki hipis, który daje
kapcie, kiedy do niego przychodzisz. Jest artystą
ceramikiem. Wtaszczył do mieszkania ogromny piec i
wypala dzbany, a po każdym wypieku ma awanturę z
sąsiadem z góry, który krzyczy, że podłoga parzy go
w stopy.
Gierła — dziewczyna. Od angielskiego „girl".
Dan miał trzy żony. Z pierwszą rozwiódł się po
miesiącu, z trzecią — przed miesiącem. Ma z nią trzy
córki.
— A drugą żonę sam posadziłem na igle —
mówi. — Sam jej zrobiłem pierwszy zastrzyk.
— Była hipiską?
— Nie. Cywilna, ale zahipowała i poszła w cug.
Nie wiem nawet, czy żyje.
Til spędził w zakładzie rok. Potem sześć lat
szukał swojego królestwa niebieskiego na ziemi. Żył
jak włóczęga. Spał na klatkach schodowych, w
piwnicach i na ławkach w parku. Kolejne cztery lata
żył w hipisowskiej komunie, a w 2001 roku ożenił się
z Iriną. Urodziła się Anna i Ilia, on cały 2005 rok
znowu był w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu
sprowadził się z rodziną do swojej mamy.
Patriarcha Bep, najstarszy żyjący,
sześćdziesięcioletni rosyjski hip, z pierwszą żoną ma
pięcioro dzieci, z drugą — dwoje. Obie były
hipiskami.
— Ta pierwsza — opowiada Bep — to była
wielka, siedemnastoletnia miłość, którą po rozpadzie
zsrr zniszczył kapitalizm. Wszyscy myśleli, że to
początek historii, nastąpi czas dostatku, dobrobytu,
bogactwa. Moja żona, jak wszystkie rosyjskie
kobiety, wpadła w pułapkę materializmu,
powiedziała, że mam zrobić biznes, a hipiejstwo to
bzdury i przeszłość. Wygnała mnie z domu.
— Bo nie zarabiałeś?
— Na jedzenie starczało.
Powtórnie ożenił się w 2001 roku. Miał
pięćdziesiąt trzy lata, a nowa wybranka była jego
studentką w założonym przez wołosatych
Uniwersytecie Kultury Hipizmu.
— A jak to jest mieć ojca hipisa? — pytam.
— Wstyd. Rosjanie nami gardzą. Dla nich
jesteśmy ofiarami losu, które nie potrafią zarobić. Dla
dzieci taki ojciec to wstyd.
Durka — skrót od słowa „durdom" — dom
duraków, wariatów; szpital psychiatryczny.
W latach 19671987 w zsrr z powodów
politycznych uznano za chorych psychicznie i
poddano leczeniu ponad dwa miliony ludzi.
Kariera większości hipisów zaczynała się od
durki. Bep był tam pięć razy.
— Dla nas to były sanktuaria — mówi —
święte miejsca, gdzie razem z chorymi siedzieli
dysydenci, niepokorni intelektualiści, hipisi i tłumy
niezwykłych ludzi, których radziecka psychiatria
uważała za wariatów. Siedziałem z Wołodią
Wysockim, z gościem, który porwał walec drogowy i
śmigał nim po Moskwie, albo z takim, co włamał się
do budy z piwem i całą noc wiadrami nosił browar do
domu. Miał pełną wannę i akwarium, kiedy go rano
złapali. W 1989 roku poznałem w durce zupełnie
normalnego artystę plastyka, który zrobił plakat
„Komuniści — precz z Afganistanu" i powiesił go na
balkonie.
— Na czyim balkonie?
— Na swoim.
— No to wariat! Dziwisz się, że wzięli go do
czubów?
— Ale siedział już dziesięć lat. Kiedy
wychodziłem, jego ciągle trzymali. Dzięki takim
ludziom panował tam niezwykły duch artystyczny,
bardziej autentyczny niż na wolności. Nie było
obłudy, dwulicowości, konformizmu, bo w durkach
nie było się czego bać. Tylko tam mogłem być sobą,
tam rodził się nasz ruch.
Żoltyj dom — żółty dom.
— To inna hipisowska nazwa dla domu
wariatów — mówi Bep. — Ale ostatnio najbardziej
zwariowany był dom Bułhakowa na Sadowym Kolcu.
Pod koniec wieku w Moskwie kręcono
paradokumentalny film o hipisowskich komunach, na
potrzeby którego wynajęto wielkie, spalone
mieszkanie w domu pisarza. Aktorami byli prawdziwi
hipisi, a ich zadanie polegało na tym, żeby mieszkać
tam normalnie przez rok. Ale po zakończeniu zdjęć
wcale nie mieli ochoty się wynieść. Co parę dni
milicja siłą wyrzucała ich na ulicę, a oni wracali i po
staremu pili wódkę, ćpali, słuchali muzyki, mazali po
ścianach, umierali, kochali się...
— Aż strach pomyśleć, co się tam działo —
mówi Bep. — Trzeba było koniecznie czymś ich
zająć, więc Til, który mieszkał tam z setką innych
wołosatych przez prawie cztery lata, postanowił
założyć Uniwersytet Kultury Hipizmu. Znalazł
dwunastu nauczycieli, którzy mieli zajęcia z teatru,
literatury, historii sztuki, religii... Ja wykładałem
estetykę biedy i filozofię hipizmu z elementami
psychologii.
Słuchacze walili drzwiami i oknami: uczeni,
studenci, milicjanci, włóczędzy, filmowcy, literaci —
kwiat moskiewskiej inteligencji i dziennikarze z
całego świata.
Til miał wykłady z teorii szaleństwa i warsztaty
odchodzenia od zmysłów. Uczył, jak zwariować na
dany temat, jak oszaleć i nie być chorym, nie czuć się
źle.
Jestem pewien, że Til jest właśnie takim
wariatem. Nie cierpi z tego powodu, pielęgnuje swoje
szaleństwo jako źródło szczęścia.
— Na wykładach na oczach wszystkich
zmieniałem stan świadomości — opowiada. —
Rwałem koszulę i ludzie widzieli prawdziwego
szaleńca.
— Można się nachlać wódy albo zaćpać, i też
zmienisz stan świadomości — zauważyłem
rezolutnie.
— Tego nie praktykuję — skrzywił się z
niesmakiem. — To łatwe, prymitywne i nieciekawe.
Oczywiście jak każdy hip próbowałem narkotyków,
ale ich nie potrzebuję.
Milicja rozpędziła uniwersytet po dwóch latach
działalności.
Zabiwat' — nabijać, robić skręta z marihuany.
W czasach radzieckich milicja bardzo często
sama podrzucała hipisom narkotyki. Już za jeden
gram marihuany można było dostać dwa lata
więzienia.
Iszniaga — heroina domowej produkcji z
wywaru ze słomy makowej do picia albo
wstrzykiwania. Polscy narkomani nazywają ten
produkt kompotem.
Klikucha — od powszechnego, żargonowego
słowa „kliczka" — przezwisko, ksywa.
„Til", a właściwie „Till", to niemieckie imię
Dyla Sowizdrzała, psotnika, błazna i figlarza. Postać
została stworzona w Niemczech na początku xvi
wieku, a w xix wieku jej przygody opisał Belg
Charles De Coster. Til dostał to przezwisko od
starych hipów dwadzieścia cztery lata temu, zaraz po
szkole, gdy miał osiemnaście lat, kiedy przyjmowali
go do swojego grona. Nie mogli wiedzieć, że za
kilkanaście lat chłopak zostanie skomorochem, czyli
ludowym błaznem. Trupy zawodowych
skomorochów wędrowały po Rosji aż do rewolucji
październikowej.
Przez pierwsze lata po ślubie Til utrzymywał
rodzinę z występów w podmiejskich kolejkach. Dzień
w dzień w błazeńskim stroju grał pasażerom na flecie,
śpiewał, pokazywał sztuczki, improwizował scenki i
wciągał publiczność do spektaklu. Tilem jest nawet
dla swoich małych dzieci. Zawsze kiedy jedzie
metrem, gra dla przyjemności na flecie. Nigdy się z
nim nie rozstaje.
Przezwisko Bepa, czyli DzenBaptisty, wzięło
się z jego ciągłych poszukiwań religijnych. Na koniec
wybrał pogaństwo.
„Dan" to skrót od imienia „Danił".
Kajf — coś wspaniałego. Tajemnicze rosyjskie
pojęcie. Dziwny stan ducha, uczucie szczęścia,
spełnienia, równowagi... Słowo pochodzi z języka
tureckiego, do którego przeszło z arabskiego. Do
Rosji przeniesione zostało prawdopodobnie przez
Tatarów krymskich. Rosjanom kajf udziela się bardzo
często w dalekiej podróży: bezkres, śnieżyca,
harmonia i wódka, która ten stan konserwuje i
przedłuża. Dla hipisów kajf to po prostu narkotyk.
Kto nie kajfował, nie był swój. Był lewy,
podejrzany, mógł być wtyka bezpieki.
W zsrr narkotyki zaczęły się od efedryny,
psychostymulatora uzyskiwanego z mikstury na
kaszel do kupienia w aptece za siedem kopiejek bez
recepty. W formie doustnej narkotyk nazywał się
mułka, w dożylnej — dżez.
Do dzisiaj każdego lata hipisi jeżdżą na
południe po marihuanę i haszysz. Najlepszy na
świecie jest w Kotlinie Czujskiej na pograniczu
Kirgizji i Kazachstanu. Tylko w tej jednej dolinie
rośnie sto trzydzieści osiem tysięcy hektarów
wysokich na chłopa konopi indyjskich.
Do 1978 roku w Rosji morfinę kupowało się na
zwykłe recepty, które hipisi kradli lekarzom i sami
wypisywali. W1980 roku narkomani poznali sposób
domowej produkcji heroiny z maku.
— Straszna, bezlitosna i podstępna gadzina —
mówi Dan, artysta ceramik, który wstrzykiwał ją
swojej drugiej żonie. — Bo jak piję wódkę, gdy mam
ból w duszy, to jest mi tylko gorzej, cierpienie coraz
większe, a po heroinie rzeczywiście znikają wszystkie
problemy. Jeden strzał, i jest dobrze. Tak wpadłem.
Na wiele lat.
Łomka — łamanie, burzenie, a u narkomanów
głód narkotykowy, syndrom abstynencki.
W Rosji są cztery miliony narkomanów. Dan
jak większość heroinistów ma czarne, strasznie
popsute zęby.
— Ale rzuciłem to, kiedy ożeniłem się po raz
trzeci. Wiedziała, że wychodzi za narkomana.
Zrobiłem to dla niej i ze strachu, bo przyjaciele
umierali jeden po drugim.
— Jak wychodziłeś? W durce?
— Nie. Z żoną tylko. Zamknąłem się na daczy
za miastem i miesiąc w bólach siedziałem na stołku.
Nie spałem, nie jadłem, nie myślałem, tylko się
kiwałem, wyłem i robiłem pod siebie jak zwierzak.
Upodliłem się do dna. Wiem, że już więcej nie
wpadnę. Ze strachu przed wychodzeniem. Ale jest
problem z alkoholem.
— Teraz pijesz?
— Teraz jak wpadam w ciąg, to robię jeden
zastrzyk i przestaję pić. Wtedy robię drugi strzał. I
mam spokój z piciem.
— Zwariowałeś! — walnąłem się ręką w czoło.
— Za pomocą hery walczysz z wódą! Którakolwiek z
nich wygra, ty będziesz przegrany.
— Żona też tak mówiła. Odeszła z córkami
miesiąc temu. Osiemnaście lat byliśmy razem.
Wszystko straciłem.
Mient — glina. Powszechne żargonowe
określenie milicjanta.
Według Tila milicja jest obecnie gorsza niż w
czasach radzieckich. Wtedy jak ognia bali się
naczalstwa, więc bez pozwolenia nawet hipisa woleli
nie obić. Połamane ręce, nogi, żebra, pęknięte kości
czaszki i wybite zęby — większość tych historii
przytrafiła się Tilowi po upadku zsrr.
— Bez przerwy dostawałem cięgi, więc
nauczyłem się unikać bicia. Bardzo często do
wściekłego mienta trafia zwyczajny żart, kawał,
humor. W tym jestem mistrzem. Trzeba wyrwać mu z
piersi tę nienawiść do wszystkich, zobaczyć w nim
człowieka.
W latach osiemdziesiątych powstała książka
pod tytułem Til i milicjanci o jego niezwykłych
przygodach z funkcjonariuszami. Każdą opisywał
inny autor, który był świadkiem zdarzenia. Nigdy nie
została wydana ani zakończona, bo ciągle dokładane
są nowe historie, ale można przeczytać ją w
internecie.
— Ostatnio milicjanci często biorą mnie za
kaukaskiego mudżahedina. Długa broda i włosy, a jak
jest zimno moim długim szalikiem obwiązuję się w
pasie...
— Dlaczego, Tilu, wiążesz szalik na brzuchu?
— zapytałem i miałem za swoje, bo mówił o tym
półtorej godziny, ale nic nie zrozumiałem. Potem
ciągnął dalej.
— Nie mogę spokojnie pospać na ławce w
parku, bo zaraz ktoś mnie szturcha i widzę nad sobą
milicyjne czapki. Pytają, co mam na brzuchu.
Odpowiadam, że szalik, a oni: co pod szalikiem?
Więc wolno go zdejmuję, a oni na mnie skaczą,
zakuwają w kajdanki, wzywają specjalistów od
ładunków wybuchowych i ewakuują obywateli z
parku.
W dzielnicy Tila wszyscy milicjanci go znają, a
nowych uprzedza się, żeby nie dyskutowali z
dziwnym człowiekiem, który gra w niewidoczne
szachy, na dodatek sam.
Nakołka — słownikowo to przypinka, zapinka,
dostawka, a u hipisów — nocleg, adres, pod którym
można się zatrzymać w obcym mieście.
Gdy robiło się ciepło, hipisi ruszali w drogę.
Wołosaci z Moskwy jechali do Leningradu, a ci z
Leningradu — do Moskwy. Od 1978 roku na Łotwie
albo w Estonii organizowane były w lecie nielegalne
hipisowskie festiwale, więc i tam należało się
pokazać. Potem trzeba było pojechać na południe.
Najlepiej na Krym, gdzie można spać na plaży, a
wino jest tanie jak barszcz. A jeszcze lepiej do Azji
Środkowej, żeby uzupełnić zapasy konopi i maku.
Jeździli też bez celu. Na mapie ogromnego
Kraju Rad wybierali możliwie najodleglejsze miasto i
ruszali w trasę.
Przed odjazdem zbierali od przyjaciół adresy
miejsc, w których można po drodze przenocować. To
był wielki hipisowski system noclegowy. W każdym
większym mieście był jakiś wołosaty albo komuna, a
jak się nie miało adresu, wystarczyło zaczepić
pierwszego napotkanego kudłacza. W miastach hipisi
nigdy nie spali pod gołym niebem.
Oldowy — stary hip. Z angielskiego „old" —
stary.
Wszyscy bohaterowie tego tekstu są oldowi, ale
nie tylko z racji wieku. Oldowy hipis może mieć
dwadzieścia dwa lata, ale być autorytetem, liderem w
bardzo słabo zhierarchizowanej, opartej na wolności
hipisowskiej gromadzie.
Najbardziej oldowy ze wszystkich był Jura
„Słońce" Burakow, przez dziewczyny nazywany
Słoneczkiem i uznawany za pierwszego radzieckiego
hipisa. Jest autorem powiedzenia, że „zabijając siebie,
rozwalasz Związek Radziecki". Ćpał i strasznie pił, a
wszyscy hipisi wierzyli, że właśnie tak robi się
rewolucję.
Słońce umarł w 1989 roku na marskość
wątroby. Miał czterdzieści sześć lat.
Pierienta — rodzice. Od znaczącego to samo
angielskiego słowa „parents".
Większość hipisów odchodziła z domów i
lądowała na ulicy zaraz po uzyskaniu pełnoletniości,
czyli po ukończeniu obowiązkowej dziesięcioletniej
szkoły.
— Wyszedłem z domu bez pożegnania i
odezwałem się dopiero po siedmiu latach —
opowiada Dan. — To znaczy zadzwoniłem. Nic
nawet ze sobą nie wziąłem. Bo co? Wszystko, co
rodzice mi kupowali, było obciachowe. Po cholerę mi
garnitur?
— Nie kochałeś rodziców?
— Kochałem, ale musiałem się uwolnić. Bardzo
długo mnie szukali, aż od milicji dowiedzieli się,
gdzie jestem i co robię. Strasznie to przeżywali.
Najbardziej moje więzienie i durkę.
Masza Remizowa „Mata Hari" i Sasza Dialcew
„Pesymist" to hipisowska miłość i małżeństwo od
dwudziestu pięciu lat. Pod tym względem są
wyjątkowi i wyjątkowo nie używa się ich klikuch,
tylko jednym tchem mówi „Sasza i Masza" bo zawsze
są razem.
Sasza wyniósł się z domu po trzecim roku
studiów w Instytucie Architektury, kiedy ku rozpaczy
rodziców ożenił się z Maszą, też hipiską.
— Mama Saszy mówiła, że wolałaby, żeby jej
syn był alkoholikiem — opowiada Masza. — Pijak to
u nas normalka, a kudłatego hipisa strasznie się
wstydziła. Wstyd jej było za jego wygląd, wizyty
milicji w domu i pisma do jej zakładu pracy, że syn
bierze udział w nielegalnych, chuligańskich
zgromadzeniach. Coś takiego przysłali, kiedy po
zabójstwie Johna Lennona moskiewscy wołosaci
zebrali się, żeby go uczcić, a gliny nas zwinęły.
Prikid — ubranie.
— Miałeś dżinsy? — pytam Saszę.
— Miałem. Mama mi przywiozła w
siedemdziesiątym dziewiątym ze służbowego
wyjazdu do Polski. Nie pamiętam, jak się nazywały.
— Pewnie Odra.
— Tak jest! — krzyknął uradowany. —
Niewielu było stać na kupowanie dżinsów w kraju, bo
były tylko u spekulantów i kosztowały majątek.
Dwieście rubli! To profesorska pensja. Były jednak
szczytem elegancji, szczególnie jak po latach pokryły
się łatami.
— Ja nigdy nie nosiłam dżinsów — wtrąca się
Masza.
I Bogu dzięki, bo byłby to grzech śmiertelny,
gdyby swoje bajeczne, zjawiskowe nogi chowała w
portkach. Na szczęście nosi króciutkie dżinsowe
spódnice.
— Hipy nie mieli na zagraniczne spodnie, więc
szyliśmy je sami z brezentu — mówi Sasza. —
Oczywiście rozszerzane, dzwony. Do dzisiaj mam
takie. Do tego koszula w kwiaty, torba przez ramię,
sandały, a na głowie chustka albo hajratnik. Tak od
angielskiego słowa „hair", włosy, nazywaliśmy
indiańską opaskę. Ale prawdziwa hipowość polega na
tym, żeby wszystko robić własnymi rękami. Jeszcze
ważniejsze, żeby mimo biedy się nie zmenelić. Nigdy
nie być brudnym i śmierdzącym.
Nazywali to estetyką biedy.
Żeby być prawdziwym, stuprocentowym hipem,
trzeba było spełnić tylko trzy warunki. Podróżować,
brać narkotyki i nosić fieńki, bransoletki z koralików
albo kolorowych sznurków.
To znak rozpoznawczy i ozdoba wszystkich
radzieckich hipisów. Ważniejszy nawet niż pacyfa,
którą nazywali pacyfikiem. Żaden z moich bohaterów
nie nosi dzisiaj fienieczek.
Rassiekat'— dosłownie przecinać, przerywać,
rąbać, a u hipisów łazić, wałęsać się, włóczyć bez
celu, żeby zabić czas.
Mądry człowiek nazwał Saszę pesymistą. Jak na
hipisa jest cholernie poważny i zasadniczy. Dla
zasady nie brał od rodziców pieniędzy, chociaż z
Maszą nie dojadali, dla zasady nie askał, czyli nie
wyłudzał na ulicy, bo się wstydził i duma mu nie
pozwalała, i dla zasady na rok przed końcem studiów
demonstracyjnie wystąpił z Komsomołu.
— Było pewne, że wylecę z uczelni — mówi —
więc żeby od ręki nie wzięli mnie do wojska,
odleżałem dwa tygodnie w szpitalu psychiatrycznym i
dostałem wariackie papiery.
Dla zasady także nigdy nie trwonił czasu na
ławce pod pomnikiem Puszkina. Takich hipisów
nazywa ulicznymi, a on jest prawdziwy i studiował, a
kiedy w 1983 roku go wygnali, poszedł do pracy.
Wśród wołosatych akceptowane były tylko
posady dozorców i nocnych stróżów. Sasza wolał to
drugie, bo nic nie trzeba było robić. Tylko siedzieć i
czytać książki. A Sasza nawet pisał.
Zarabiał siedemdziesiąt rubli. Tyle u handlarza
kosztowała jedna płyta Pink Floydów. Mieszkanie
wynajmowali z Maszą za czterdzieści rubli. Ona
studiowała, więc jedli tylko chleb z margaryną,
makaron i kaszę. Ich dziecko też. Ubrania szyli sami.
Kiedy w 1991 roku upadł Związek Radziecki,
Sasza wrócił na uczelnię i dokończył studia. Miał
trzydzieści lat. Zmęczyła go bezczynność, nędza,
zabijanie czasu i całe hipowskie życie.
— Nie chcieliśmy już być marginałami.
Dorośliśmy i poczuliśmy potrzebę samorealizacji.
Chcieliśmy coś zrobić.
— Karierę! — krzyknął odkrywczo Wania,
młodszy syn Saszy i Maszy.
— Jaką karierę! — zdenerwował się jego ojciec.
— Idź do siebie i zamknij drzwi. Chcieliśmy się
realizować zawodowo. Czuliśmy, że możemy wiele
zrobić. Mamy siłę, energię, smak, talent i jest
wreszcie upragniona wolność.
Mieli własną księgarnię, dostali pracę w
„Niezawisimej Gazietie" Sasza jest wziętym
architektem, krytykiem literackim i pisarzem. Wydał
pięć znakomitych powieści.
Pojawili się nowi przyjaciele. Literaci,
dziennikarze, artyści, a starzy przestali wystarczać.
Porzucili świat hipisów.
— Wyszliśmy z systemu.
Sistiema — system. Tak mówią o sobie jako o
całości. Hipisowska wspólnota, wołosaty naród.
— Kilka lat temu w telewizji pokazali film
dokumentalny o ośrodku odwykowym dla
narkomanów — opowiada Masza. —Była długa
scena z terapii grupowej, a ja wśród pacjentów
rozpoznałam kilku moich kolegów. Z dziesięć lat ich
nie widziałam. Siedzieli w kręgu w wielkiej sali.
Kudłaci, smutni, bez ruchu. A ja ich zostawiłam.
Poczułam się jak Indianka, która porzuciła swoje
plemię i weszła do społeczności białych. Żyje
normalnie, wygodnie, ma dom, samochód, pracę i
nagle widzi, że jej plemię wymiera. Strasznie się
poryczałam. Ono już wymarło.
Tieliega — główna forma legendarnej
twórczości hipisów. Dosłownie słowo to oznacza
wóz, furmankę, a dla wołosatych to wspaniały,
wzniosły akt twórczy. Mówi się „gnat' tieliegu", czyli
świrować, udawać wariata.
Zakład psychiatryczny ratował od wojska.
Wystarczyło być w nim jeden raz, żeby nie trafić w
kamasze, więc hipisi pchali się tam na ochotnika. Na
ten jeden raz. Jeszcze pewniejszy był sposób z
wywinięciem niewielkiego, ale dziwnego
chuligańskiego numeru, żeby cię aresztowali, a potem
odwieźli do szpitala psychiatrycznego.
— Tam odbywał się państwowy egzamin na
świra — opowiada sześćdziesięcioletni Bep, który w
durce siedział pięć razy. — Musiałeś udawać, żeś
wariat. Wystarczyło wygarnąć prosto z mostu, co się
myśli o władzy radzieckiej, albo zamanifestować
swoją religijność. A jak się było kudłatym i
oberwanym jak zaprzeczenie radzieckiego człowieka,
to już po dwóch tygodniach hospitalizacji wpisywali
w książeczce wojskowej upragnione zdanie:
„Niegodny służby wojskowej nawet w okresie
wojny". A jak dobrze świrowałeś, dostawałeś rentę.
Mnie się udało. Płacili osiemdziesiąt pięć rubli, które
od biedy wystarczały, żeby być wolnym, zająć się
czytaniem, twórczością i podróżami. Ważne, żeby nie
przedobrzyć, bo mogli wlepić bezterminowy wyrok i
zamknąć w szpitalu na lata.
Tusowka — miejsce, w którym zbierają się
hipisi, a także grupa do niego przypisana.
Pierwsza i największa była w centrum Moskwy,
na placu Puszkina, pod pomnikiem poety. Druga — w
parku Uniwersytetu Moskiewskiego, ale najbardziej
magnetyczna i znana była ta niedaleko ulicy Arbat,
koło kawiarenki „Aromat". To legendarna, już
nieistniejąca tusowka „Babilon". W sumie w stolicy
mogło żyć około tysiąca hipisów, ale i tak stanowili
najliczniejszą niezależną od władzy komunistycznej
grupę.
Siergieja Rybko zwano Łuną, czyli Księżycem,
bo taki jasny, pogodny i okrągły. Jest strasznie gruby,
na głowie resztki długich włosów i potężna broda. W
1978 roku rzucił studia, zatusował na „Babilonie" i
poświęcił się grze na perkusji w hipisowskim zespole.
— Odkryłem, że nasz ruch ma bardzo silne
podstawy chrześcijańskie — mówi. — Najważniejsza
jest miłość, wolność i pokój. Chrystus był pierwszym
hipem.
Po dwóch latach spędzonych na ulicy Łuna
postanowił wstąpić do prawosławnego seminarium.
W tamtych czasach trzeba było mieć na to zgodę kgb,
ale hipisom jej nie udzielali, bo to podejrzany,
antysowiecki element. Z tych samych powodów nie
przyjęli go do klasztoru. Znalazł więc sobie kąt w
moskiewskiej cerkwi Matki Bożej jako człowiek do
wszystkiego. Był ministrantem, kościelnym,
ołtarnikiem (to ten, który podaje kadzidło), chórem i
dzwonnikiem w jednej osobie.
— Szybko się nauczyłem gry na dzwonach i
jeszcze wzbogaciłem ją o elementy rocka.
Kudłaty mnich w habicie przepasanym
rzemieniem nad monstrualnym brzuszyskiem w kilka
sekund zamienia swoje biurko w perkusję i łyżką oraz
długopisem z szybkością karabinu maszynowego
wygrywa melodię na kilku szklankach, blacie i
cukiernicy.
— Prawosławna dzwonnica zbudowana jest jak
zestaw perkusyjny — mówi zasapany. — Lewa ręka
obsługuje duży dzwon i duży bęben w perkusji, a
prawa, małe dzwony i talerze. Jedna jest od rytmu,
druga od melodii. Wszystko tak samo. A prawa noga
pomaga. Idzie na największy dzwon i bęben.
W 1988 roku pozwolili mu wreszcie wstąpić do
monastyru, a ponieważ brakowało duchownych, od
ręki przyjął świecenia kapłańskie i złożył śluby
klasztorne. Seminarium skończył później —
zaocznie. W 1992 roku dostał w Moskwie cerkiew
pod wezwaniem Świętego Ducha. Jako mnich nie
może mieć żony, ale przy swojej świątyni założył
żeński monastyr. Od trzech lat w dzielnicy Bibiriewo
stawia nową cerkiew. Właśnie wtedy na prospekcie
Leningradzkim milicja wyrzuciła z nielegalnie
zajmowanej piwnicy hipisowską komunę. To już
czwarte pokolenie rosyjskich dzieci kwiatów. W
barakach przy budowie nowej cerkwi założył dla nich
młodzieżowe centrum kultury.
— Niezbyt surowe prawa ustaliłem — mówi
ojciec Siergiej. —Obnażona natura może być, byle
przyzwoita, abstrakcja też. Nie przesadzać z
bluzgami, a piwo z umiarem. Narkotyki
kategorycznie zakazane.
Prawie wszyscy hipisi z pierwszego pokolenia,
którzy nie umarli od przedawkowania, zostali
prawosławnymi księżmi lub zakonnikami, a
dziewczyny — żonami duchownych.
— Bo tylko w prawosławiu wolność jednostki
jest największą wartością. Jak człowiek czegoś nie
chce, do niczego nie będzie zmuszany. Żadnej presji,
przemocy. Ot, cała głębia prawosławnej mistyki —
mówi mnich i na pożegnanie pokazuje palcami literę
„v".
Urłak albo urka — słowo ze złodziejskiego
żargonu oznaczające chuligana, ulicznego bandziora.
Skrót od „ugałownyj element" element przestępczy.
To odwieczny wróg hipisa.
Zjeżdżali do centrum z peryferyjnych osiedli i
okolicznych miasteczek, żeby „wpiździć wołosatym".
Byli tolerowani, a nawet inspirowani przez milicję i
młodzieżowe organizacje komunistyczne, które przez
dwadzieścia lat nie potrafiły zlikwidować
hipisowskiej zarazy.
Dlatego drugie pokolenie hipów już nie było
takie rozlazłe i pokojowe — opowiada Dan. —
Trudno być pacyfistą, jak widzisz, że twoją
dziewczynę wloką za włosy, kopią i zaraz zaczną
gwałcić. Musieliśmy nauczyć się bić.
Byli jeszcze drużynnicy — mówię o
zorganizowanych przez Komsomoł milicyjnych
pomagierach.
— Oni przynajmniej nie bili tak, żeby zabić. Na
tusowce na placu Puszkina operował oddział
„Bieriozka". Nie było hipisa, który nie wpadłby w ich
łapy. Mieli ogromną kartotekę ze zdjęciami. Ich sztab
znajdował się na ulicy obok. Kiedyś dopadli mojego
przyjaciela, Maleńkiego Dżima. Spisali go i ostrzygli
ręczną maszynką na zero. Chłopak pozbierał włosy,
przykleił je do kapelusza i paradował w takim
nakryciu głowy do końca życia. Któregoś dnia rano
wydziadowaliśmy mnóstwo pieniędzy, więc
kupiliśmy po kilka bełtów na głowę i piliśmy na
podwórku, przy którym był ich sztab.
— Chyba wam odbiło!
— Chyba tak. I postanowiliśmy się do nich
włamać. Piłę do przecięcia kłódki pożyczyliśmy od
ich sąsiadów. Zrobiliśmy straszną demolkę, ale nie
mogliśmy dobrać się do archiwum, bo było w szafie
pancernej, zbudowaliśmy więc stos ze wszystkich
papierów i mebli, podlaliśmy go pastą do podłogi i
podpaliliśmy. Był straszny pożar. Przenieśli się do
innej dzielnicy.
— Złapali was?
— Nie. Ale Dżimi niedługo potem wyskoczył z
wieżowca —staremu hipowi łamie się głos. —
Strasznie pił. Ta wolność, do której tak się rwaliśmy,
zabija. Człowiek, który nic nie robi, żyje kosztem
innych, degraduje się. Trzeba dawać, a nie tylko brać.
Pochowałem dziesiątki kolegów i dopiero to
zrozumiałem. Jestem jednym z ostatnich.
Fakatsja — robić coś nieprzyjemnego.
Pracować po prostu. Od angielskiego „fuck" —
pierdolić.
Więc żeby nie żyć kosztem innych, Dan lepi i
wypala dzbany, ojciec Siergiej zbiera na tacę, a Bep
założył i od kilku lat prowadzi muzeum kultury
starosłowiańskiej. Zarabia dwanaście tysięcy rubli
(tysiąc dwieście złotych) i ma wariacką rentę — trzy i
pół tysiąca rubli (trzysta pięćdziesiąt złotych).
Til wręczył mi karteczkę, która udaje
wizytówkę. Pod nazwiskiem napisane jest:
„Kierownik artystyczny teatru «Boża Krówka»,
poeta, pedagog, reżyser, aktor, artysta, dramaturg,
muzykant".
„Boża Krówka" to teatr dla dzieci działający w
domu kultury. Til prowadzi go razem z żoną Iriną.
Sasza i Masza mają tyle zajęć, że nie wiedzą, w
co ręce włożyć.
Flet — mieszkanie. Od znaczącego to samo
angielskiego słowa „flat". Wiktor Fiedotow z
Petersburga, w młodości znany jako Młodożeniec, bo
w wieku osiemnastu lat miał żonę i dziecko, jest
przedsiębiorcą budowlanym i jako jedyny bohater
tego tekstu nie nosi długich włosów. Jest
przyjacielem ojca Siergieja. Buduje jego nową
cerkiew. Kiedy ojciec Siergiej przed laty jechał do
Leningradu, jak wielu moskiewskich hipisów
zatrzymywał się w mieszkaniu Wiktora, bo była to
bardzo ludna i znana komuna.
— Miałem dwóch przyjaciół anarchistów —
rozpoczyna opowieść Wiktor. — W1980 roku zostali
aresztowani za rozklejanie ulotek, kgb przesłuchało
także ich koleżankę, a ona mnie uprzedziła, że
chłopaki wpadli. Zarządziłem w naszej komunie, że
trzeba wyczyścić flet. Już za Sołżenicyna mogli
posadzić, a mieliśmy też biuletyny anarchistów,
emigracyjne gazety, zakazane płyty Black Sabbath i
Ścianę Pink Floydów. Skończyliśmy sprzątanie, a po
godzinie bezpieka wjechała z hukiem do mieszkania.
— Znaleźli coś? — pytam Wiktora.
— Nic. Ale przyjaciele zaczęli mnie pytać, skąd
wiedziałem, że aresztowali chłopaków i będzie
rewizja.
— Ta dziewczyna ci powiedziała.
— Ale przysiągłem, że nikomu o niej nie
powiem — Wiktor nerwowo szuka papierosa. —
Robiła karierę naukową na uniwersytecie, a jakby się
wydało, że mnie uprzedziła o akcji, kgb by ją
zniszczyło. Ona przecież ryzykowała, żeby nas
ratować. Wszyscy uwierzyli, że to ja zdradziłem i
przeze mnie siedzą ci dwaj. To była bardzo misterna,
psychologiczna akcja bezpieki. Podważając moją
uczciwość, rozbili całe środowisko, rozbili naszą
komunę. Wszyscy hipisi wynieśli się ode mnie, a ci z
innych miast przestali przyjeżdżać. W mieszkaniu, w
którym kłębiło się siedemnastu hipów, zostałem sam
jak palec. Nawet żona mi nie wierzyła. Wzięła
naszego czteroletniego synka i odeszła. Nie chciała
żyć ze zdrajcą.
Po trzech latach z więzienia wyszli obaj
anarchiści i wyjaśnili, że Wiktor nie mógł ich
zdradzić, bo nic nie wiedział o ich działalności. Żona
chciała wrócić, ale Wiktor nie mógł przeżyć, że mu
nie wierzyła.
— A wiesz, czyja to była operacja? — pyta
mnie.
—No?
— Władymira Putina.
— Zalewasz!
— Był młodym porucznikiem i w
leningradzkim kgb odpowiadał za nieformalne grupy
młodzieżowe — mówi Wiktor. — Wzywał nas i
osobiście prowadził przesłuchania.
— W mordę lał?
— Ani razu. Inni bili jak diabli, połamali mi
palce, pokaleczyli, wybili zęby, a on nawet bez
przekleństw i straszenia. Nie ma się czego wstydzić...
— Bez przesady! — przerywam Wiktorowi. —
Zrujnował ci życie!
— Żonie też się nie ułożyło. Jest sama, a syn
rósł bez normalnej rodziny. Ma trzydzieści jeden lat i
jest narkomanem. Jedyne moje dziecko. Wszystkim
nam rozwalił życie.
Hajk — autostop, a hajker — autostopowicz. Z
angielskiego „hitchhike" — jeździć autostopem.
Hipisi tylko tak podróżowali. Czasami
korzystali z elektryczek, podmiejskich kolejek, które
jeździły na krótkich trasach. Takimi małymi skokami
można było dojechać nawet na koniec kraju, do
Władywostoku. Trwało to około miesiąca, bo hipisi
nigdy nie mieli pieniędzy i nie kupowali biletów.
Konduktor wyrzucał ich na najbliżej stacji, gdzie
czekali na następny pociąg.
Cziornaja — czarna. Bo jest czarna jak śmierć.
Inna nazwa domowej heroiny sporządzanej z
gotowanej słomy makowej. Po najlepszy mak hipisi
jeździli autostopem do Kirgizji. Ale kołchozowych
pól strzegli uzbrojeni strażnicy. Wielu młodych ludzi
poległo z ich rąk.
Sziz — schizofrenia, schizofrenik.
Wiktor, Dan, Til, Bep i prawie wszyscy hipisi,
którzy trafili do szpitali psychiatrycznych, dostawali
dysydencką diagnozę. To była „schizofrenia
bezobjawowa". Tylko psychiatra mógł dostrzec, że
człowiek jest chory.
Pod upadku zsrr władze przyznały, że
radzieckie durki były miejscem represji politycznych.
— Powiedzieli, że jestem ofiarą reżimu, i
chcieli unieważnić wszystkie diagnozy — mówi
oburzony Bep, patriarcha rosyjskich hipisów. — Dwa
razy poszedłem do szpitala, żeby nic nie zmieniali.
Maleńka ta moja rencina, ale jest. Nigdy w życiu nie
pracowałem, bo wariatów do roboty nie brali, to kto
mnie teraz zatrudni? Powiedziałem lekarzom, że nie
życzę sobie rehabilitacji, jestem więc ostatnim
człowiekiem, który cierpi na chorobę, której nie ma.
— Może byś dostał odszkodowanie — ja na to.
— Co ty? Władza nie robiła tego dla ludzi, tylko
żeby mniej płacić. Państwo to największe zło. I tamto
radzieckie, i to teraz.
U Saszy, męża Maszy, jako jednego z niewielu
hipisów radzieccy psychiatrzy wykryli psychozę
maniakalnodepresyjną, bo powiedział, że jak mu
obetną włosy, to się powiesi.
— Więc na wszelki wypadek nawet krzyża nie
zdjęli mi z szyi —mówi Sasza. — A zabierali
wszystkim.
— Dlaczego krzyże zabierali?! — krzyczy ze
swojego pokoju jego syn Wania.
— Żeby hipy na rzemieniach się nie wieszały.
Sasza i Masza porzucili świat wołosatych i
rozpoczęli nowe, wolne i dostatnie życie w 1991
roku, kiedy upadł Związek Radziecki.
— Wyszliśmy z hipisowskiego systemu —
mówi Sasza — ale po dziesięciu latach poczuliśmy,
że to była najlepsza, najpiękniejsza część naszego
życia. I najlepsi przyjaciele. Napisałem o tym
książkę. Pierwszego czerwca pojechaliśmy pod
Moskwę, gdzie spotykają się hipisi, bo w Dzień
Dziecka mamy swoje święto. Odnaleźliśmy Dana i
innych przyjaciół. Wydajemy tanie hipisowskie
pismo i co roku jeździmy na nasz festiwal na Ukrainę.
— Autostopem? — pytam.
— Samochodem — mówi zawstydzony Sasza.
— Pokażę ci nasz oldowy samochód, żebyś nie
myślał! — krzyczy Masza i ciągnie mnie na balkon.
Pod domem stoi zasypane śniegiem fioletowe
żiguli z osiemdziesiątego dziewiątego roku, które
Masza pomalowała w ogromne kwiaty.
— A ja kupiłem łazika i pojutrze ruszam do
Władywostoku — chwalę się, a moim gospodarzom
zapalają się oczy.
— Och, jak ja bym z tobą pojechał! — mówi
zachwycony Sasza. — Nigdy dalej jak na Ałtaj nie
dotarłem, a tu taka okazja... Taki hajk...
— To jedź. Ja wszystkim się zajmę w domu —
mówi Masza i przez godzinę wierci mu dziurę w
brzuchu, a on się łamie.
— Obiecałem skończyć ten projekt...
— Chrzań to — Masza się nie poddaje. —
Znowu możesz być w trasie.
— Chcesz, żeby mnie wyrzucili z roboty!? —
Sasza krzyczy tak, że aż ze swojego pokoju przybiega
Wania.
Wszyscy długo milczą. Ciszę przerywa Masza.
— Znowu hip umarł.
Oczywiście na pierwszym etapie zaopatrzenie
księżycowych osiedleńców będzie prowadzone z
Ziemi. Lecz będzie to bardzo droga przyjemność.
Wartość bochenka chleba dostarczonego z Ziemi na
Księżyc wyniesie tyle, ile kosztowałby na Ziemi taki
sam bochenek wykonany ze złota. Dlatego jednym z
pierwszych zadań będzie przestawienie Księżyca na
samowystarczalność. Sadzę, że do xxi wieku zadanie
to uda się zrealizować.
Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
Wściekłe psy
Wódka od mrozu była tak gęsta, że ledwo ciekła
z butelki. A przecież nad Moskwą miało już grzać i
świecić sztuczne słońce o mocy miliona kilowatów. I
miało być tylko pięć milionów mieszkańców. I nikt
głodny, nikt nie choruje na gruźlicę ani na raka, nikt
nie jest nawet zmęczony, a więc prawie nie trzeba
spać. Miało nie być samochodów, śniegu na ulicach i
cuchnących zsypów w mieszkaniach.
Z tej listy udało się zrealizować tylko ostatnie
marzenie. I to częściowo, bo teraz cuchnie na
klatkach schodowych.
Brudny rap — fabryka zapachów
Na razie telepie mną pierwszy solidny tej jesieni
mróz.
Pijemy w krzakach pod blokiem długim na
siedemset metrów w sypialnej dzielnicy Moskwy —
Marino. Siedzimy na starych oponach, a za stolik
mamy wielką szpulę po kablu elektrycznym. To
poranna balanga z ogniskiem z okazji Dnia
Rosyjskiego Milicjanta. Jest sobota, dziesiąty
listopada 2007 roku, a jeden z nas to mient.
To kumpel Miszy Naumowa, inaczej Maniego,
trzydziestodwuletniego rapera z hiphopowej grupy
dob, z którym się umówiłem, dob to samo dno
moskiewskiego undergroundu muzycznego, tak
zwany brudny rap (bliski gangsterskiemu), w stolicy
określany czule griaznym riapczikiem.
Mani, chociaż rżnie wredniaka i niechluja, jest
przesympatyczny. To jedyny człowiek, jakiego znam,
który pazury ma jednocześnie czarne i obgryzione.
Do tego sina od wódki i mrozu, poharatana,
zarośnięta gęba, wybite zęby i trupia czaszka na
czapce. Jako szanujący się raper sam pisze dla siebie
teksty.
— O chłopakach z bloku, o mojej pracy przy
wymianie okien na plastikowe, o żonie, o córeczce —
mówi i spluwa przez dziurę po zębie — i o tym
śpiewam, że Brindik z naszej grupy zaćpał się na
śmierć i że piję z kolegami w Dzień Milicjanta.
I przyszedł gościu — na oko chuj,
Ale mial flaszę — więc jednak swój.
Pierwszy to Polak — jakiego znam,
Do tego pismak — łapę mu dam.
Raper improwizuje, a koledzy wystukują rytm
na butelkach. Mani rejestruje na płytach całe swoje
życie. Największą furorę w dzielnicy zrobił rapową
opowieścią o swoich gościach. Któregoś dnia żona
Maniego przyprowadziła ich z pracy. Jeden był
Anglikiem, drugi Czechem.
— Ten gadał trochę po rusku — mówi raper —
ale Anglik ni w ząb. Przypadkowo do nas trafili,
przez losowanie. Mieszkali z nami tydzień.
— No i co? — dopytuję.
— Poiłem ich kapitalnie. Wódką i piwem.
Straaasznie im się podobało! Planowali otworzyć w
Moskwie fabrykę perfum i chcieli zobaczyć, jak żyje
statystyczna ruska rodzina, jak ich pracownicy będą
odpoczywali.
— No i co? — znowu pytam.
— Postanowili nie otwierać.
— Bo co?
— Bo robotnicy w jeden wieczór przepijają
więcej, niż oni chcieli płacić.
Dzisiejsza Moskwa to gigantyczna,
piętnastomilionowa metropolia, w której samochody
tkwią w korkach nawet w nocy. Mani ma
dwudziestodwuletnią kremową wołgę i nie może się
nadziwić, że w jego mieście jest więcej mercedesów
klasy s, tych najbardziej luksusowych, niż w
osiemdziesięciomilionowych Niemczech, gdzie są
produkowane.
Ale co w tym dziwnego, skoro w Moskwie
mieszka około dziesięciu tysięcy dolarowych
milionerów. Dziwne jest to, że prawie na każdego
milionera przypada jedno bezdomne dziecko i
dziesięć bezdomnych psów.
Bladi — wściekłe psy
Spod bloku Maniego do metra muszę dojechać
trolejbusem.
Blądi wskoczyła do środka przez drzwi dla
wysiadających, by już na następnym wybiec jako
pierwsza. Kiedy kupowałem bilet w kasie, też się
zatrzymała. Stanęła za stojakiem z gazetami i drapiąc
się pod pachą, obserwowała pięciu uzbrojonych w
karabiny maszynowe milicjantów w hełmach.
Funkcjonariusze ustawili się w wąskim przejściu do
ruchomych schodów w tyralierę, przez którą
przecedzali ludzką rzekę.
Wreszcie zatrzymali brodatego mężczyznę o
ciemnej karnacji, przyparli go do ściany i zanurzyli
łapy w jego wielkiej torbie. Na to czekała. Parę susów
i była na schodach, a ja za nią.
Na peronie przeszła obojętnie obok
rozstawionych co kilkanaście metrów dziewczyn z
kartkami: „Pomóżcie! Umiera mi czteroletni syn",
„Umiera mama. Pomóżcie na leczenie" „Pomóżcie
wrócić do domu", „Pomóżcie przeżyć brzemiennej".
Stanęła pod reklamą wódki „Putinki" („Kriepkij
charaktier, miagkaja dusza") i głośno ziewnęła.
Wsiadła do pierwszego wagonu.
Oboje z wielkim zaciekawieniem
obserwowaliśmy młodziutkiego rasklejszczika, który
w kilka minut pomiędzy dwiema stacjami oblepił
nasz wagon dziesiątkami małych, kolorowych
karteczek z ogłoszeniami. Większość skierowana była
do emigrantów, którzy przyjeżdżają tu w
poszukiwaniu pracy i chleba. Ogłoszenia oferowały
pomoc w załatwieniu mieszkania, pozwolenia na
pracę, książeczki zdrowia, dyplomu dowolnej uczelni,
różnych licencji zawodowych, prawa jazdy,
świadectw szkolnych i zaświadczenia o zarobkach,
które jest potrzebne do uzyskania kredytu. Ale było
też ogłoszenie: „Damy pieniądze wszystkim
mieszkańcom Rosyjskiej Federacji w trzydzieści
minut bez dokumentów i poręczycieli".
Najwięcej karteczek dotyczyło meldunku
(registracji), bez którego, jeśli nie ma się słowiańskiej
urody, nie da się w tym mieście żyć. Lewe kancelarie
prawne załatwiają lewe meldunki w lewych hotelach i
szkolnych internatach. Sam przy każdym pobycie w
Moskwie za pięćset rubli (pięćdziesiąt złotych)
kupuję meldunek w jednej z takich kancelarii. Ma
biuro na głównej ulicy.
Rozlepianie ogłoszeń w metrze też jest
nielegalne.
Blądi dwa razy się przesiadała. Na stacji
Prażskaja urządziła sobie dłuższy odpoczynek.
Wyjęła z kosza kanapkę, starannie rozwinęła papier,
zjadła i się zdrzemnęła. Potem wyszła na górę.
Zupełnie zatamowały ruch, kiedy zawodząc ze
szczęścia, zaczęły się kotłować w przejściu
podziemnym. Ganiały się, tarmosiły zębiskami, a
potem Blądi przewróciła się na plecy, rozłożyła łapy i
pokazała siostrze brzuch.
Nie znam stacji metra, gdzie przy wejściu nie
żyłoby stado bezpańskich psów. Trzymają się tych
miejsc, bo w zimie spod ziemi bucha ciepłe, a w lecie
chłodne powietrze. Często jest to nawet kilkanaście,
zawsze bardzo dużych, silnych kundli. Swoje stado
ma także niemal każde podwórko, szpital,
przedszkole, uniwersytet.
Bezpańskie psy z rosyjskiej stolicy z pokolenia
na pokolenie przekazują sobie sztukę podróżowania
metrem bez biletów. Najczęściej jadą w jakimś celu, a
nie jak bezdomni, żeby przespać się w jeżdżącym w
kółko pociągu.
W 2001 roku stołeczne władze uznały, że
Moskwa jest miastem humanizmu, i wydały zakaz
odławiania i usypiania bezpańskich psów. Należy je
chwytać, sterylizować i „odstawiać na miejsce
pozyskania". Od tego czasu liczba psich włóczęgów
wzrosła pięciokrotnie, a wyprawa na rogatki miasta,
gdzie stada są większe i bardziej agresywne, to
igranie z losem. Trzy lata temu jedna z watah pożarła
niemal w całości swojego opiekuna, ale profesor
Pojarkow z Instytutu Ekologii Akademii Nauk
ogłosił, że tylko dzięki psom Moskwa nie ma
problemów z wścieklizną, bo kundle nie dopuszczają
roznosicieli do miasta.
— To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem
— mówi Jewgienij Ilinskij, który jest szefem
prawdopodobnie jedynej na świecie organizacji
obrony praw zwierząt, która walczy o usypianie
psów.
Punk rock — zimnowojenny
Energia sztucznego słońca nad Moskwą to
zaledwie iskra w porównaniu z tym, co udało się
Krajowi Rad rozpalić nad Nową Ziemią na Morzu
Arktycznym. W1961 roku testowano nad tym
archipelagiem największą w historii bombę
nuklearną. Miała moc pięćdziesięciu megaton, a więc
pięćdziesięciu milionów ton trotylu, i w chwili
odpalenia wyzwoliła energię równą sześciu setnym
mocy cieplnej naszego Słońca.
Moskwa w tym czasie była gotowa nawet na
taki atak. Byle tylko nie wychodzić spod ziemi, z
tuneli metra. Bo ze stacji Taganskaja na przykład
można przejść do zpd „Taganka", to znaczy do
ukrytego sześćdziesiąt dwa metry pod ziemią
Zapasowego Punktu Dowódczego Wojsk Łączności,
który dodatkowo chronią dwudziestometrowe ściany
z betonu i trzytonowe drzwi z żelaza.
To cztery dwupiętrowe podziemne bloki, w
których przez trzy miesiące bez kontaktu ze światem
mogło przetrwać około tysiąca radzieckich dygnitarzy
i wojskowych. Pod warunkiem, że przestrzegaliby
wewnętrznego regulaminu, który widnieje na ścianie.
Punkt ósmy: „Nie wpadać w panikę".
A ja przyszedłem tu na urodziny córeczki
moskiewskiego oligarchy. Rosjanie nazywają taką
młodzież pogardliwie mażorami, od zbitki słów
„maładoj burżuj". Muzyków i lokal na imprezę
wynajął ojciec jubilatki.
Mnie zaprosił Sid, trzydziestodwuletni Dima
Spirin, lider cholernie ostrej punkowej grupy
Tarakany, czyli karaluchy. Sid —uprzejmy, łagodny i
z ogromną wiedzą, a przy tym obsypany kolczykami i
tatuażami jak ospą. Do tego trupie czachy na
sygnecie, czapce, bluzie i taka sama narzeczona. Są
czołówką rosyjskiego rocka, ale nie zabiegają o
wielką karierę.
— Lubię, kiedy życie jest lekkie i niezbyt
pracowite — mówi. —I tak jest, od kiedy w marcu
1991 roku rzuciłem szkołę i założyłem Tarakany.
Jeszcze była władza radziecka, ale już straciła zęby.
Wszyscy robili, co chcieli, to z chłopakami z klasy
przechwyciliśmy piwnicę na Arbacie w centrum
miasta, założyliśmy kłódki, przytaszczyliśmy sprzęt i
zaczęliśmy grać. Było bosko. W piwnicach rodziło
się nowe życie.
Życie w piwnicach rodziło się także w
podmoskiewskich miasteczkach. Tam chłopaki
rzucali żelazem, rzeźbili muskulaturę, wylewali
wiadra potu, a wreszcie ogolili głowy i wyszli na
ulice.
Nazywano ich gopnikami, od określenia
ulicznego rozboju. To ludzie podobni do naszych
gitowców z lat siedemdziesiątych. Alergicznie
reagowali na hipisów, punków i wszystkich
wołosatych, a także włóczęgów i niesłowiańskich
emigrantów, którzy po rozpadzie zsrr zaczęli masowo
napływać do Moskwy.
Znowu zrobiło się strasznie. Gopników zasilili
pospolici bandyci i tak, mówiąc w skrócie, powstała
sławna ruska mafia. Każde przedsięwzięcie, które
przynosiło choćby minimalny zysk, choćby to był
stragan z warzywami albo zespół rockowy, musiało
mieć kryszę, czyli dach, przykrywkę. Więc płaciło
bandytom za ochronę.
Postawił się tylko Alosza Puliakow, gitarzysta
anarchopunkowego zespołu Poczta Mongolska, który
w 1992 roku założył pierwszy w Rosji rockowy klub
„Atriszka". W następnym roku Aloszę zastrzelili, a
klub upadł.
— Teraz jest lżej — mówi Sid. — Kriminalitiet
poszedł w biznes węglowy, gazowy, stal i przemysł
zbrojeniowy, więc my nie mamy z nimi kontaktów,
ale właściciele klubów, w których gram, do dzisiaj
płacą za ochronę.
Takich bunkrów jak zpd „Taganka" pod
Moskwą jest wiele, ale tylko ten został w zeszłym
roku wystawiony na licytację i sprzedany. Władza nie
mogła sobie poradzić z remontem.
Szanson — bandycka muzyka
Nie tylko rock wyszedł w czasie pierestrojki
spod ziemi. Także błatna muzyka, czyli złodziejska,
bandycka, więzienna, łagierna. Komuniści jej
nienawidzili, bo wycierała sobie nogi sowiecką
demokracją. Na pierwszy festiwal pozwolili dopiero
kilka miesięcy przed agonią zsrr, w grudniu 1991
roku, i po zmianie jego nazwy na „Festiwal
Rosyjskiego Szansona".
W każdej rosyjskiej taksówce i kabinie
ciężarówki ryczy tylko szanson. Rockowi
bohaterowie tego reportażu sprzedają po trzy tysiące
płyt, rosyjska elita muzyczna — po trzydzieści
tysięcy, a szansoniści po trzysta, po milionie, po trzy.
Słowo „błatny" pochodzi prawdopodobnie z
jidysz, do którego przeszło jako niemieckie „blut" —
krew albo „blatt" — arkusz, kartka. Bo gdy bandyci
przychodzili w Odessie obrabować skład starego
Żyda albo Niemca, wtykali mu lufę nagana w nos i
mówili, że to ich blatt, czyli kwitancja, bumaga na
wydanie towaru. Tak bandytów zaczęli nazywać
błatnymi.
Anarchopunk — syndrom pola walki
— Pagibajet Rossija — powiedział ponuro,
kiedy w kawiarni postawiłem przed nim kawę
americano i cholernie burżuazyjne, brabanckie
ciastko z migdałowymi wiórkami.
Potem długo opowiadał, jak siedemnaście lat
temu na ulicy Twerskiej otwierali pierwszego w Rosji
McDonalda. Patrzył przerażony z okna, jak przez całą
noc pod barem kłębił się tłum umordowanych ludzi,
którzy stali tam tylko po to, by nad ranem zjeść bułkę
z kotletem mielonym. Wtedy pierwszy raz pomyślał,
że umiera. Miał pięć lat.
Pit skończył filozofię i teologię na
Uniwersytecie Moskiewskim. Prosi, żebym nie pisał,
jak się nazywa. Razem ze swoją punkową grupą Thed
Kaczyński (od nazwiska amerykańskiego terrorysty
Unabombera) zeszli do podziemia. Koncertują tylko
na zamkniętych imprezach dla fanów, a na zdjęciach
w internecie mają zasłonięte twarze.
Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, a jest
„wrogiem rasy numer jeden" i od czterech lat żyje z
wyrokiem śmierci wydanym przez moskiewskich
faszystów. Rzecz jasna nie tylko dlatego że jego
matka jest Koreanką, a ojciec pochodzi z Kaukazu.
Pit jest ikoną wszystkich moskiewskich
punków, członków organizacji antyfaszystowskich,
pacyfistycznych, ekologicznych,
antyglobalistycznych i anarchistycznych.
Dwa lata temu obok wyroku śmierci pojawił się
w internecie jego adres i zdjęcie. Od tego czasu nie
ma miesiąca, żeby na ulicy nie stłukli go faszyści,
skini, kibole Spartaka Moskwa, cska albo Dynama.
Zaczął nosić nóż w kieszeni.
— W 2001 roku naziści rozpętali wojnę z
punkami — mówi. — Leje się krew. Na ulicach i w
trakcie najazdów na nasze kluby i koncerty naszych
grup. Chodzi im o zniszczenie symboliki wroga.
Tępią też emigrantów i włóczęgów, a my wzięliśmy
ich w obronę. Punki i cała antifa, czyli ich sojusznicy,
odpowiedzieli tym samym.
Najbardziej radykalne zespoły faszystów to
Korozja Metalu i Kołowrót. Pierwszy z nich bliższy
jest Partii Narodowo-Bolszewickiej, drugi —
hitlerowcom. Często organizują koncerty i festiwale,
podczas których muszą zapewnić ochronę. Po
imprezie „grupy wsparcia" nie są rozwiązywane i tak
powstają działające w podziemiu bojówki.
Szczególnie potężne ma faszystowska prawica
rekrutująca żołnierzy wśród skinów i kiboli.
Ostatnią ofiarą wojny jest
dwudziestosześcioletni Ilia Borodajenko, którego
dwudziestego szóstego czerwca 2007 roku narodowi
socjaliści zatłukli żelaznymi drągami podczas napadu
na obóz nad rzeką Angara, gdzie ekolodzy i
anarchiści protestowali przeciwko budowie kolejnej
elektrowni atomowej.
— Faszystowskie organizacje rodziły się w
połowie lat dziewięćdziesiątych — mówi Pit — kiedy
do Rosji wlała się ogromna fala emigrantów. A to
ludzie bardziej dzicy niż Rosjanie za granicą. Jak
jednemu dzieje się krzywda, wszyscy łapią za noże.
Przechwycili cały handel w Moskwie i stworzyli
różne mafie, oczywiście piekielnie brutalne, jak to
dzicy. Do tego na oko są inni, mówią w innym
języku, a gdy zaczęła się wojna w Czeczenii,
telewizja pokazała, jak zabijają ruskich żołnierzyków.
W mojej klasie wszyscy chłopacy należeli do
nazistów. Poza mną. Z biegiem czasu zaczęły
powstawać niezwykłe dziwolągi. Nazipunki,
nazirastafarianie, a nawet naziNiegry. Ich gwiazdą
jest piłkarski chuligan Eskimo.
— Były takie lody — przypominam sobie.
— Waniliowe w czekoladzie. Bo on niby z
wierzchu czarny, a w środku biały.
Po drugiej stronie barykady koledzy Pita zyskali
sojuszników w postaci skinów antyfaszystów,
czerwonych skinów i skinów apolitycznych.
Pit mówi, że jego przyjaciele anarchiści zdobyli
listę liderów moskiewskich organizacji
faszystowskich. Połowa nie nosi rosyjskich nazwisk.
To młodzi ludzie z Pakistanu, Kirgizji, Kaukazu, a
nawet z Czeczenii, ale z drugiego pokolenia
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka
Jacek hugo-bader biała gorączka

More Related Content

What's hot

Krasnalove Wieści - sierpień 2021
Krasnalove Wieści - sierpień 2021Krasnalove Wieści - sierpień 2021
Krasnalove Wieści - sierpień 2021Wroclaw
 
Krasnalowe wiesci 05
Krasnalowe wiesci 05Krasnalowe wiesci 05
Krasnalowe wiesci 05Wroclaw
 
Krasnalove Wieści - lipiec 2021
Krasnalove Wieści - lipiec 2021Krasnalove Wieści - lipiec 2021
Krasnalove Wieści - lipiec 2021Wroclaw
 
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!Wroclaw
 
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021Krasnalove Wieści - kwiecień 2021
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021Wroclaw
 
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebook
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebookStrasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebook
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebooke-booksweb.pl
 
Krasnalowe Wieści - październik 2021
Krasnalowe Wieści - październik 2021Krasnalowe Wieści - październik 2021
Krasnalowe Wieści - październik 2021Wroclaw
 
Róże cmentarne Mariusz Czubaj Marek Krajewski
Róże cmentarne   Mariusz Czubaj Marek KrajewskiRóże cmentarne   Mariusz Czubaj Marek Krajewski
Róże cmentarne Mariusz Czubaj Marek Krajewskie-booksweb.pl
 
Krasnalowe Wieści - listopad 2021
Krasnalowe Wieści - listopad 2021Krasnalowe Wieści - listopad 2021
Krasnalowe Wieści - listopad 2021Wroclaw
 
Fałszywy trop Henning Mankell ebook
Fałszywy trop   Henning Mankell ebookFałszywy trop   Henning Mankell ebook
Fałszywy trop Henning Mankell ebooke-booksweb.pl
 
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”Wroclaw
 
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebook
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebookNocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebook
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebooke-booksweb.pl
 
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021Krasnalove Wieści - czerwiec 2021
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021Wroclaw
 
Szekspir Makbet Demo
Szekspir Makbet DemoSzekspir Makbet Demo
Szekspir Makbet Demoguest28973a5
 
Adrian Mole. Szczere wyznania Sue Townsend ebook
Adrian Mole. Szczere wyznania   Sue Townsend ebookAdrian Mole. Szczere wyznania   Sue Townsend ebook
Adrian Mole. Szczere wyznania Sue Townsend ebooke-booksweb.pl
 

What's hot (16)

Krasnalove Wieści - sierpień 2021
Krasnalove Wieści - sierpień 2021Krasnalove Wieści - sierpień 2021
Krasnalove Wieści - sierpień 2021
 
Krasnalowe wiesci 05
Krasnalowe wiesci 05Krasnalowe wiesci 05
Krasnalowe wiesci 05
 
Krasnalove Wieści - lipiec 2021
Krasnalove Wieści - lipiec 2021Krasnalove Wieści - lipiec 2021
Krasnalove Wieści - lipiec 2021
 
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!
Pierwsze wydanie magazynu „Krasnalove wieści” w 2022 roku!
 
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021Krasnalove Wieści - kwiecień 2021
Krasnalove Wieści - kwiecień 2021
 
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebook
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebookStrasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebook
Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Jonathan Safran Foer - ebook
 
Krasnalowe Wieści - październik 2021
Krasnalowe Wieści - październik 2021Krasnalowe Wieści - październik 2021
Krasnalowe Wieści - październik 2021
 
Zapach asfaltu.
Zapach asfaltu.Zapach asfaltu.
Zapach asfaltu.
 
Róże cmentarne Mariusz Czubaj Marek Krajewski
Róże cmentarne   Mariusz Czubaj Marek KrajewskiRóże cmentarne   Mariusz Czubaj Marek Krajewski
Róże cmentarne Mariusz Czubaj Marek Krajewski
 
Krasnalowe Wieści - listopad 2021
Krasnalowe Wieści - listopad 2021Krasnalowe Wieści - listopad 2021
Krasnalowe Wieści - listopad 2021
 
Fałszywy trop Henning Mankell ebook
Fałszywy trop   Henning Mankell ebookFałszywy trop   Henning Mankell ebook
Fałszywy trop Henning Mankell ebook
 
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”
Drugie wydanie gazetki „Krasnalove wieści”
 
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebook
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebookNocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebook
Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski - ebook
 
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021Krasnalove Wieści - czerwiec 2021
Krasnalove Wieści - czerwiec 2021
 
Szekspir Makbet Demo
Szekspir Makbet DemoSzekspir Makbet Demo
Szekspir Makbet Demo
 
Adrian Mole. Szczere wyznania Sue Townsend ebook
Adrian Mole. Szczere wyznania   Sue Townsend ebookAdrian Mole. Szczere wyznania   Sue Townsend ebook
Adrian Mole. Szczere wyznania Sue Townsend ebook
 

Viewers also liked

ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01 ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01 Seanchua17
 
Company profile
Company profileCompany profile
Company profileSeanchua17
 
Enbe final project report
Enbe final project reportEnbe final project report
Enbe final project reportSeanchua17
 
Ideal Journal Project 01
Ideal Journal Project 01Ideal Journal Project 01
Ideal Journal Project 01Seanchua17
 
Individual Documentation for Project 01
Individual Documentation for Project 01Individual Documentation for Project 01
Individual Documentation for Project 01Seanchua17
 
ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01Seanchua17
 
Company profile
Company profile Company profile
Company profile Seanchua17
 

Viewers also liked (13)

ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01 ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01
 
Group Meeting
Group MeetingGroup Meeting
Group Meeting
 
Ici
IciIci
Ici
 
Company profile
Company profileCompany profile
Company profile
 
Enbe final project report
Enbe final project reportEnbe final project report
Enbe final project report
 
Final project
Final projectFinal project
Final project
 
Ici
IciIci
Ici
 
Ideal Journal Project 01
Ideal Journal Project 01Ideal Journal Project 01
Ideal Journal Project 01
 
Individual Documentation for Project 01
Individual Documentation for Project 01Individual Documentation for Project 01
Individual Documentation for Project 01
 
ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01ENBE PROJECT 01
ENBE PROJECT 01
 
Tj2
Tj2Tj2
Tj2
 
Tj3
Tj3Tj3
Tj3
 
Company profile
Company profile Company profile
Company profile
 

Jacek hugo-bader biała gorączka

  • 2. Seria reportaż Paweł Smoleński Izrael już nie frunie Mariusz Szczygieł Gottland Włodzimierz Nowak Obwód głowy Maciej Zaremba Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji Renata Radłowska Nowohucka telenowela Martin Pollack Dlaczego rozstrzelali Stanisławów Klaus Brinkbaumer Afrykańska odyseja W serii ukażą się m.in.: Jean Hatzfeld Strategia antylop Włodzimierz Nowak Serce narodu, koło przystanku Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska Riccardo Orizio Zaginione białe plemiona. Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości Peter Fróberg Idling Uśmiech Pol Pota
  • 3. Chloe Hooper Wysoki Cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z: M. Wasiljew, S.Guszczew, Reportaż z xxi wieku, przeł. W. Kulicki, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1960
  • 4. Zamiast wstępu Pojechałem do zsrr kilka razy w 1991 i 1992 roku i więcej nie chciałem. Fantastyczni ludzie i obraza rozumu. Wielka sztuka i poniżające poszukiwania z opuszczonymi spodniami choć kawałka papieru toaletowego. Wspaniała architektura i okno wychodzące na górę śmieci na wysokość drugiego piętra. Zabrakło mi wtedy reporterskiego zrozumienia, zabrakło determinacji. I oto Jacek HugoBader wchodzi w imperium dla mnie. Bo kiedy czytam jego reportaże, mam wrażenie, że specjalnie dla mnie, czytelnika przeżywa te wszystkie przygody. Przeżywa je niejako w moim imieniu. Wiem, że inni też mają takie wrażenie: czytają i czują, że to jest ich człowiek tam. I włazi, gdzie ja bym się bał wleźć. Ryszard Kapuściński opisywał imperium z lotu ptaka; uchwycił mechanizmy myślenia, zachowań, procesów. HugoBader opisuje imperium z perspektywy wałęsającego się psa; chwyta mechanizmy myślenia, zachowań, procesów i na dodatek szczura za ogon. Mariusz Szczygieł
  • 5. CZĘŚĆ I ZNIKAJĄCY PUNKT Czin Li. Wędrowny Chińczyk gdzieś pod Nowosybirskiem
  • 6. Maską w stronę wiatru Modliłem się tylko, żeby nie nawalił mi w nocy w tajdze i żebym nie spotkał bandytów. Na pierwsze z tych nieszczęść byłem przygotowany, na drugie — nie. Byłem chyba jedynym wariatem, który przez ten straszny ocean lądu podróżował bez broni, do tego samotnie. Ulubionym sportem miejscowych jest strzelectwo. Jadą normalnie, po prawej stronie drogi, ale kierownicę też mają z prawej, bo to samochody z Japonii. Trzymają ją w lewej ręce, więc prawą mogą bardzo łatwo wystawić przez okno i walić w biegu z tego, w co są uzbrojeni, do tablic informacyjnych, znaków drogowych i reklam. Na wschodzie Syberii nie widziałem jednego drogowskazu, żeby nie był podziurawiony jak durszlak. Małe i duże kalibry, ogień pojedynczy, serie, a czasem ogromne wyrwy po śrutowej „armacie". A co kilkadziesiąt kilometrów wrak spalonego samochodu. Na pewno zepsuły się w zimie, i to nocą, a ich zrozpaczeni właściciele podpalali je, żeby się ogrzać.
  • 7. Jest mała szansa, że dzięki temu przeżyli. Noc Partacze. Przed wyjazdem powinni się byli dowiedzieć, jak przetrwać zimową noc w tajdze. Zawsze stawiam samochód maską w stronę wiatru. Na wszelki wypadek. Jeśli wieje z innej strony, może tłoczyć trujące spaliny do środka. Zostawiam samochód na wolnych obrotach, żeby grzał. Paliwa nie zabraknie, bo zużywa tylko około jednego litra na godzinę, a mam przecież co najmniej pół zbiornika. To najświętsza zasada podróżowania w zimie samochodem po Syberii. Tankować tak często, żeby zawsze było co najmniej pół zbiornika. Jednak przed ułożeniem się do snu zawsze wyłączam silnik. Za duże ryzyko. Wiatr zmieni w nocy kierunek, i już się nie obudzę. Ale włączam budzik w telefonie. Co dwie godziny zrywam się i odpalam samochód, żeby popracował dziesięć, piętnaście minut. Nie chodzi nawet o to, żeby podgrzać kabinę, tylko silnik i miskę olejową. I podładować akumulator. Już przy trzydziestu stopniach mrozu nie ma szans, żeby bez tych manewrów auto rano odpaliło, bo olej silnikowy robi się gęsty jak plastelina. Raz przy takiej
  • 8. temperaturze dolewałem go do silnika i przy okazji uzupełniałem płyn hamulcowy i do wspomagania. Wszystkie były tak gęste, że nie chciały wylecieć z butelki. Ale załóżmy, że rozładował się telefon i nie obudziłem się aż do rana. Trzeba rozpalić ognisko. Oczywiście nikt rozsądny nie podróżuje przez Syberię bez siekiery. Rąbiesz drewno i ustawiasz stos, ale nie podpalisz go nawet benzyną, bo jest straszny mróz, wiatr i wszystko uwalane w śniegu. Woziłem ze sobą w bańce gotową mieszankę benzyny z olejem silnikowym w proporcjach jeden do jednego. Od tego zajmie się nawet mokre drewno. Ale załóżmy, że utknąłem na zabajkalskich stepach, a nie w tajdze. Nie ma opału. Ale ja mam go ze sobą. Z Europy wiozę na Sybir karton drewna. Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby pogrzać ręce. Trzeba wziąć ognisko na łopatę (jest tak samo ważna jak siekiera) i wsunąć je pod samochód, ogrzać silnik, a przede wszystkim miskę olejową. Równie dobrze mogę to zrobić palnikiem benzynowym. To bardzo proste urządzenie podobne do małego miotacza płomieni, które kupiłem w sklepie z żelastwem za sześćset rubli (sześćdziesiąt złotych). Ale załóżmy, że mróz jest tak straszny, a ty spałeś tak długo, że akumulator rozładował się do
  • 9. zera. Ja mam drugi. W kabinie, gdzie jest znacznie cieplej. Nie muszę go nawet przenosić, bo połączony jest z pierwszym kablami. Wystarczy przestawić przełącznik. Ale załóżmy, że zepsuł się silnik, który cię grzeje. Musisz przetrwać co najmniej do rana. Wprawdzie Sybiracy mają powiedzenie, że u nich nawet wroga nie zostawia się samego w tajdze, ale nie dotyczy to sytuacji drogowej i nocy. Ruch wtedy bardzo maleje, choć nie zamiera, lecz nie ma takiej siły, która zmusiłaby rosyjskiego kierowcę, żeby zatrzymał się po zachodzie słońca. Boją się bandytów. Najlepszym rozwiązaniem jest webasto, autonomiczne ogrzewanie napędzane małym silnikiem spalinowym, które grzeje niezależnie od pracy samochodu. Kosztuje tysiąc euro, więc poskąpiłem sobie, ale mam małą maszynkę turystyczną do gotowania, którą rozpalam w kabinie, a przed pójściem spać gaszę, żeby oszczędzać gaz. W nocy grzeje mnie jedna albo dwie świece, które ustawiam na podłodze. Najniższa temperatura, przy której spędziłem noc w samochodzie, nad ranem spadła do minus trzydziestu sześciu stopni, a w kabinie było tylko piętnaście stopni mrozu. Oczywiście mam wspaniały puchowy śpiwór i
  • 10. puchową kurtkę, i zawsze zapas picia i jedzenia na kilka dni. Marzenie W marcu 1957 roku, być może dziewiątego o godzinie trzynastej, w sobotę, bo w soboty odbywały się cotygodniowe zebrania działu nauki „Komsomolskiej Prawdy", dwóch reporterów dostało od redaktora naczelnego niezwykłe polecenie. (Tego dnia i o tej godzinie na podłodze z pastowanych desek między kuchnią a sypialnią w mieszkaniu mojej babci przy ulicy Warszawskiej 62 w Sochaczewie niespodziewanie przyszedłem na świat). — Trzeba opowiedzieć naszym czytelnikom o przyszłości — mówił naczelny „Prawdy". — Opiszcie, jak będzie się żyło w Związku Radzieckim za jakieś pięćdziesiąt lat, powiedzmy w dziewięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. To znaczy w 2007 roku. Książka Michaiła Wasiljewa i Siergieja Guszczewa, dziennikarzy „Komsomołki" nosi tytuł Reportaż z xxi wieku. Autorzy pisali, że na co dzień będziemy używali mózgów elektronowych (nazywamy je dzisiaj komputerami), miniaturowych stacji nadawczoodbiorczych (komórek),
  • 11. bibliotransmisji (czyli internetu), samochody będziemy otwierali na odległość (a więc pilotem), zdjęcia robili aparatem elektrycznym (cyfrowym) i oglądali telewizję satelitarną na płaskich ekranach. Pisali o tym w czasie, kiedy w domu, w którym przyszedłem na świat, nie było nawet czarnobiałego telewizora, toalety i telefonu, żeby zadzwonić po lekarza. Wasiljew i Guszczew najwięcej czasu spędzili w moskiewskich pracowniach Akademii Nauk zsrr, a potem myślami przenieśli się w przyszłość i wspaniałym odrzutowcem ruszyli w podróż na Syberię 2007 roku. Postanowiłem zrobić sobie prezent na pięćdziesiąte urodziny i ruszyć z tą książką przez całą Rosję, z Moskwy do Władywostoku. Ale nie polecę przecież samolotem tak jak autorzy Reportażu z xxi wieku. Pociągiem z kolei jeździłem tam już kilka razy. Boże kochany! Toż nadarza się jedyna okazja, żeby powtórzyć wyczyn Kowalskiego! Amerykańskiego mechanicznego wojownika, półboga, samotnego jeźdźcy, ostatniej na tej planecie bohaterskiej duszy, dla której prędkość oznaczała wolność. Tak o nim mówili w Znikającym punkcie,
  • 12. głośnym amerykańskim filmie, który w latach siedemdziesiątych stał się buntowniczym manifestem mojego pokolenia. Wreszcie jest okazja, żeby zrealizować młodzieńcze marzenie i tak jak on samotnie przeskoczyć samochodem cały kontynent, tylko że mój jest dwa i pół razy większy od Ameryki, a ja uparłem się, że pojadę zimą. Koniecznie chciałem posmakować jej na Syberii. — Ziiiimąąąąą?! Jeśli nie wrócisz na Boże Narodzenie, możesz w ogóle nie wracać — powiedziała żona i wiem, że nie żartowała. Cholera! To znaczy, że muszę się spieszyć. Tak jak Kowalski! Tylko że ja na święta, a on, bo założył się o działkę speeda. I miał dodge'a challengera rocznik siedemdziesiąty z silnikiem cztery i cztery dziesiąte litra, który wyciągał do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Problemy mieli z nimi wszyscy podróżnicy, nie wyłączając Kolumba, Amundsena, Livingstone'a czy Nansena. Szef działu reportażu powiedział, że nie ma mowy, żeby wysłał mnie za granicę na kilka miesięcy, bo pożarłbym budżet na delegacje dla całego działu. Osobiście więc zadzwoniłem i wysłałem
  • 13. pisemną propozycję współpracy do szefów marketingu polskich przedstawicieli koncernów samochodowych, których znalazłem w książce telefonicznej. Potrzebowałem pieniędzy i samochodu, argumentując, że nie będzie dla niego lepszej reklamy, niż jeśli przetrwa ze mną drogę na drugi koniec euroazjatyckiego kontynentu, zimą, przez całą Rosję — z Warszawy do Władywostoku. Toyota, Nissan, Honda, Hyundai, Suzuki, Subaru, Mitsubishi, kia, wszystkie azjatyckie marki, a także Volvo nawet nie odpowiedziały na moje zaproszenie. Do Francuzów, Fiata i Forda nie dzwoniłem, bo mój brat, który zna się na samochodach, powiedział, że autem na literę „f" mnie nie puści, bmw, Mercedes i Land Rover nie miały „wolnych mocy samochodowych". Jeep gotów był dać samochód, ale bez pieniędzy. Na wszystkie warunki przystała tylko firma Kulczyk Tradex, importer audi, volkswagenów i porsche. Zaproponowali potężną, luksusową terenówkę Audi Q7. Napęd na cztery koła, benzynowy silnik cztery i dwie dziesiąte litra, trzysta pięćdziesiąt koni mechanicznych, do setki w siedem sekund, maksymalna prędkość dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę — dwie i pół tony burżujstwa za trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. Oczyma
  • 14. wyobraźni zobaczyłem siebie, jak podjeżdżam na piwo pod sklep w zrujnowanym kołchozie Mieczta Ilicza i gadam z miejscowymi chłopakami o życiu. Zima się zbliża, a ja ciągle odwlekam podpisanie umowy ze sponsorem. Całą filozofię mojej pracy dziennikarskiej mogę streścić w dwóch słowach — wtopić się. Zlać z tłem, nie wyróżniać, nie rzucać w oczy, przemykać niepostrzeżenie, a w kołchozie Mieczta Ilicza biłbym moim Q7 po oczach jak kosmita. Poza tym mój system pracy jest bardzo bezpieczny, bo nie przyciąga uwagi złych ludzi. Zadzwoniłem do sponsora i oznajmiłem, że wezmę pieniądze, a samochód nie będzie mi potrzebny. Tak się rozstaliśmy. Zdesperowany poszedłem do naczelnych. Rzuciłem mapę na stół, opowiedziałem o moich marzeniach, że jestem po rozwodzie z doktorem Kulczykiem i jak nie dadzą mi pieniędzy, wezmę od żony (bo ona trzyma kasę), ale to wstyd, żeby biedna kobieta sponsorowała „Wyborczą". I dali. Ale na samochód nie starczyło, więc dwadzieścia pięć tysięcy złotych musiała wyłożyć żona. Postanowiłem, że kupię w Moskwie rosyjski samochód na miejscowych numerach, i w ten sposób,
  • 15. nie rzucając się w oczy, spokojnie dotrę nad Ocean Spokojny. Z ruskich aut napęd na cztery koła mają tylko łady niwy, ale miejscowi fachowcy mówią, że za Uralem nie potrafią ich porządnie naprawiać, i łaziki, które w każdym kołchozie nawet traktorzysta zreperuje mi młotkiem, bo to podobno najmniej skomplikowane auta na świecie. uaz469 (Ulianowskij Awtomobilnyj Zawód), którego dla siebie szukałem, nazywany jest sowieckim jeepem albo ruskim kruzakiem, bo tak od japońskiego land cruisera mówią tutaj o wszystkich samochodach terenowych. Najczęściej mówi się krótko „ułaz" albo „łazik", bo wszędzie wejdzie. Ten model produkowany jest w niezmienionej formie od 1972 roku, a z taśmy ciągle schodzi także terenowy mikrobus zwany, z racji kształtu, buchanką, czyli bochenkiem. Za Uralem nazywają go tabletką. Nie zmienił się ani na jotę od 1958 roku. Oba modele ważą po dwie i pół tony, mają benzynowe silniki o pojemności dwa i cztery dziesiąte litra, czterostopniowe skrzynie biegów i moc zaledwie siedemdziesięciu dwóch koni mechanicznych. Ułazy były sprzedawane do osiemdziesięciu krajów, przeważnie Trzeciego Świata. Do dzisiaj w Polsce zarejestrowanych jest siedemnaście tysięcy łazików pamiętających rwpg i Układ Warszawski. W
  • 16. latach siedemdziesiątych Rosjanie pokonali na tych samochodach Saharę i po lodowcu wspięli się na Elbrus do wysokości czterech tysięcy dwustu metrów. Po rosyjskich drogach jeżdżą dwa miliony łazików. — Lubisz majsterkować? — zapytał Grisza, kiedy poprosiłem, żeby mi pomógł kupić jednego z nich. — Nienawidzę — odpowiedziałem szczerze. — To polubisz. Griszę znalazłem w internecie. Jest członkiem klubu miłośników ułazów. Czterech jego kolegów przypłaciło tę namiętność życiem, bo próbowali spać w swoich autach przy włączonym silniku. Na peryferiach Moskwy Grisza prowadzi maleńki warsztacik dla członków klubu. Bardzo trudno znaleźć w Moskwie porządnego łazika, bo to samochody tylko dla wojska, do pracy w lesie i dla rolnictwa, na szczęście w trakcie poszukiwań okazało się, że jeden z członków klubu chce sprzedać swoje auto. Nie było tanie. Jak dla mnie sto siedemdziesiąt tysięcy rubli (siedemnaście tysięcy złotych), ale Grisza wie, że jest w dobrym stanie. To samochód z 1995 roku na archaicznych resorach jak w konnej bryczce, ale trzy lata temu Grisza wymienił w nim całe nadwozie wraz z
  • 17. karoserią na fabrycznie nowe, dał większe koła, kierownicę z eleganckiej wołgi, zamienił hamulce na tarczowe i dołożył luksus niespotykany w tych topornych jak taczki samochodach — wspomaganie kierownicy. Najważniejsze, że Andriej, właściciel łazika, zgodził się sprzedać mi go na notarialne pełnomocnictwo, a więc przez trzy lata będę mógł jeździć na jego numerach. Gdybym chciał przerejestrować samochód na swoje nazwisko, w różnych urzędach spędziłbym w kolejkach co najmniej dwa tygodnie. Urwałem Andriejowi jeszcze dziesięć tysięcy rubli, wypiliśmy po kielichu i przewiozłem samochód do warsztatu Griszy, żeby go przygotował do warunków arktycznych. Osiem tysięcy rubli kosztował mnie notariusz, przegląd techniczny i nowe ubezpieczenie oc. Dwadzieścia cztery tysiące (dwa tysiące czterysta złotych) dałem Griszy na zapasowe części i potrzebne materiały. Mój ułaz nie miał pasów bezpieczeństwa, więc kazałem je założyć. W europejskiej części Rosji nikt, z milicją włącznie, nie przestrzega obowiązku jazdy w pasach, podobnie jak jazdy na światłach przez całą dobę.
  • 18. Chciałem też mieć radio z odtwarzaczem cd, skoro planowałem spędzić za kierownicą kilka tygodni, a zamiast tylnej kanapy miejsce do spania. Trzeba było zainstalować drugi akumulator, dodatkowy grzejnik (wzięliśmy z wołgi), wyłożyć blaszaną podłogę ciepłą pianką, ocieplić maskę i zasłonić nawiew zimnego powietrza od spodu silnika. Grisza zastosował też patent z łady, dzięki któremu silnik mojego samochodu miał oddychać ciepłym powietrzem, i założył nowy rozrusznik, bo psują się na potęgę. Stary wziąłem na zapas. I dodatkową pompę paliwową. Samochód miałem odebrać w środę, ale nawet nie zaczęli go robić, a gdy pojechałem do warsztatu w piątek, z podwórka wygonił mnie kolos o rozmiarach filara mostowego i z bandycką mordą, który wygramolił się z małej, czerwonej wyścigówki. Dzwonię do Griszy, a ten płacze, że jest tragedia i nie może ze mną rozmawiać. Tłumaczy, że zalega gangsterom z haraczem, a teraz jeździ po mieście i próbuje pożyczyć pieniądze. Samochód odebrałem w niedzielę w nocy. Grisza wziął za robotę dziewięć tysięcy rubli (dziewięćset złotych), więc gotowe do drogi auto kosztowało mnie dwieście jeden tysięcy (dwadzieścia tysięcy i sto złotych).
  • 19. Na koniec udzielił mi instrukcji obsługi łazika. Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia poziomu oleju, płynu hamulcowego i chłodzącego. Codziennie jadę na innym akumulatorze, żeby się na przemian ładowały, i nie zwracam uwagi na to, że nie można wyłączyć ogrzewania („Przecież jest zima"), nie działają wskaźniki paliwa („Trzeba poświecić latarką do zbiornika"), koło zapasowe jest dużo mniejsze od pozostałych („Do wulkanizacji jakoś dojedziesz"), bardzo źle wchodzi trzeci bieg przy redukcji z czwórki i nie działa klakson, bez którego czuję się jak ułomny. Wiecie co to jest mikrosekunda? Odcinek czasu między pojawieniem się żółtego światła a klaksonem za plecami. Tak cudzoziemcy żartują z rosyjskich kierowców, którzy trąbią jak opętani. Łyżwy I nie włączają świateł, dopóki cokolwiek widać, a długich nie wyłączają, nawet kiedy ty to zrobisz. Pierwszeństwo ma większy. A jak zmieniają koło, rozerwaną oponę lubią podpalić. Śmierdzące ognisko zamiast trójkąta. Bardzo często nie rozbierają się w samochodzie i cały dzień jadą w palcie i futrzanej czapce.
  • 20. Rosjanie giną na drogach jak muchy. W 2007 roku życie straciło ponad trzydzieści trzy tysiące osób, tyle co w całej Unii Europejskiej, która ma trzy i pół razy więcej mieszkańców i sześć razy więcej samochodów. Na poboczu co parę kilometrów symboliczne nagrobki. To najczęściej żelazny cokolik z gwiazdą na szczycie albo zespawany z drutu zbrojeniowego ażurowy postument podobny do stojaka na kwiaty z lat sześćdziesiątych. Rosyjskim zwyczajem przy wielu nagrobkach stoi ławeczka i stolik z przyśrubowanym wazonem. W wazonie sztuczne kwiaty. Czasami zatrzyma się tam jakiś szoferak, zostawi koledze zapalonego papierosa, dwa, trzy na zapas i zapałki, a bywa, że małą buteleczkę z resztówką wódki, od której chłopak zapewne zginął. Z Moskwy wyruszyłem dwudziestego czwartego listopada. Już pierwszego dnia zepsuł się odtwarzacz cd. Nie wytrzymał potwornych wstrząsów, bo im dalej na wschód, tym droga gorsza. Potem był Kazań, Ufa, a na Uralu zaczęła się Azja i radykalnie zmienił się klimat. Temperatura spadła o kilkanaście stopni. Objechałem Czelabińsk, przeciąłem Omsk, Nowosybirsk i stanąłem w Krasnojarsku. Skręciłem prosto na południe do Chakasji i Tuwy. Po dwóch tygodniach wróciłem tą samą drogą do Krasnojarska i pomknąłem na
  • 21. południowy wschód do Irkucka. Przejechałem już siedem tysięcy siedemset kilometrów. Za kilka dni święta, więc łazika zostawiam na parkingu, akumulatory u Loszy, mojego irkuckiego przyjaciela, i lecę do kraju. Wróciłem po miesiącu. Przede mną najtrudniejszy, najbardziej lodowaty fragment drogi, a raczej bezdroży. I luty — najzimniejszy miesiąc. Jadąc wokół Bajkału, dotarłem do Ułan Ude. Chciałem to święte morze Syberii, w którym jest więcej wody niż w Bałtyku, przeskoczyć po lodzie, ale zamarza dopiero w połowie stycznia. Ja dotarłem tam drugiego lutego. Miejscowi stanowczo odradzili przeprawę przez Bajkał, ale za to założyłem łyżwy, które wiozłem przez pół świata, i z chłopakami ze Sludianki pograłem w hokeja. A na tafli zobaczyłem najbardziej niezwykłego łazika na świecie. W podłodze miał wyciętą dziurę do łowienia ryb spod lodu, a z dachu wystawała dymiąca rura od węglowego piecyka. Sybirskie webasto, można powiedzieć. Z Ułan Ude pojechałem do Czyty, za którą kończy się normalna droga, asfalt, ludzkie siedziby i cywilizacja. Ponad dwa tysiące kilometrów do Chabarowska tylko góry, bagna, śnieg i tajga.
  • 22. W 2007 roku na blogu „Dark Roasted Blend" internauci z całego świata wybierali najbardziej niebezpieczne i pochłaniające najwięcej ofiar drogi na naszej planecie. Z sześciu wytypowanych trzy znajdują się w Rosji. Jedna na kaukaskiej granicy między Gruzją a Rosją, natomiast dwóch pozostałych miałem okazję posmakować. Najpierw w Moskwie, bo to czteroipółkilometrowy tunel Lefortowo, który przebiega pod rzeką i przecieka, a gdy przychodzą mrozy, robi się ślisko jak na lodowisku do hokeja na Łużnikach. Druga droga śmierci, którą jechałem, odłącza się od mojej trasy, ale urodą niczym się od niej nie różni. To biegnąca na północ autostrada do Jakucka. „Autostrada" to stanowczo za dużo powiedziane. To wąski, kręty, w lecie błotnisty, a w zimie zawalony śniegiem trakt biegnący po wiecznej zmarzlinie bez odrobiny asfaltu. Dotarłem nim do miasta Tynda, skąd dalej, przez tajgę, wędrowałem do zaprzyjaźnionych pasterzy reniferów. Wiosną 2006 roku w środkowym odcinku drogi do Jakucka roztopy uwięziły kilkaset samochodów. W straszliwym błocie ugrzęzły nawet gąsienicowe pojazdy wysłane na ratunek. Po kilku tygodniach zdesperowani ludzie z bronią w ręku zaczęli walczyć między sobą o żywność.
  • 23. Do Chabarowska dotarłem pod koniec lutego, stamtąd miałem już tylko siedemset siedemdziesiąt kilometrów niezłej drogi do Władywostoku, gdzie kończyłem podróż. Śnieg Zjeść po drodze można w barze albo w kawiarni, ale słowo to nie znaczy, że są tam ciastka, likiery, kawa i herbata — raczej kotlety, barszcz, śledzie i wódka. Słowo „blinnaja" na szyldzie nie znaczy, że podają tam bliny, „bułocznaja" że bułki, a „szaszłycznaja", że szaszłyki, ale jest to możliwe. W zakusocznej z zakąskami może być problem, ale zupę i drugie podadzą. To najczęściej obskurne budy, baraki, większe kioski. Im dalej na wschód, tym bardziej paskudne. Brudna cerata, tłuste widelce, nie ma gdzie umyć rąk, a za potrzebą trzeba wyjść na zewnątrz. Ot, choćby zakusocznaja koło miasteczka Jerofiej Pawłowicz na Syberii. Z tyłu budynku ogromny, kipiący śmietnik i beczka przecięta na pół. W obu połówkach bez przerwy tlą się śmieci. Obok kibel, z którego nikt nie korzysta. Z dwojga złego wolą obok śmietnika. Kto tutaj nie przystanął! Ten mało dzisiaj pił, bo zostawił w śniegu bardzo żółtą dziurę. Pewnie
  • 24. pieriegonszczik, który we Władywostoku kupił japoński, używany samochód i teraz gna nim na zachód, do domu. Zawsze bardzo się spieszą, rzadko stają, żeby coś zjeść i wypić, śpią w samochodach. Ten z kolei długo jechał i długo nie sikał, bo jego dziura jest wielka i głęboka. Pewnie dalnobojszczik, człowiek dalekiego boju, długiej trasy, po naszemu — tirowiec. To zawodowcy, jedzą i piją w biegu i też nie lubią stawać. Ten był tu w czasie wiatru albo artysta, bo lubi zrobić wzorek. Najpewniej jednak był na bani i chwiał się na nogach. Prawie każdy kierowca lubi tutaj wypić do obiadu. W dziczy między Czyta a Chabarowskiem na sto procent nie spotka się milicjanta na służbie. Chyba że jedzie prywatnie. To jest jego ślad. Równy, zdyscyplinowany, a jeśli z zakrętem, to pod kątem prostym. Nikt przez Syberię nie podróżuje samotnie. Pieriegończycy jadą grupami po kilka samochodów, żeby sobie pomagać w razie awarii. Często, jeśli któryś ma znajomego żołnierza albo milicjanta, opłacają go, żeby jechał z nimi pod bronią i w mundurze. Chroni ich przed bandytami i milicją, bo mundurowi, wiadomo, zawsze się dogadają. A tutaj z pewnością przykucnęła kobieta, bo dziura zrobiona pod dużym kątem. Kobieta tutaj to
  • 25. rzadkość. Czasami towarzyszy mężowi, żeby nie usnął w trasie. Pieriegończycy, szczególnie ci zawodowi, którzy kupują samochody na handel, to przeważnie bardzo młodzi, nieżonaci mężczyźni. To jego ślad. Swoją dziurę zrobił ze dwa i pół metra od miejsca, gdzie stał. A ten odwrotnie. Ma problem z prostatą i jeszcze nasikał sobie na buty. Pewnie ma siedzącą pracę albo niemłody już człowiek. Może zawodowy kierowca albo reporter. Wszyscy ludzie drogi wożą ze sobą żelazną rację żywnościową. Ja od lat stosuję kiełbasę myśliwską, ale wysuszoną do przesady. Jest twarda jak patyk, nie da się jej normalnie ugryźć, ale można wolno żuć. Rosjanie przepadają za suszoną rybą, która nadaje się do jedzenia przez kilka lat. Widziałem na Syberii kierowców ciężarówek, którzy zapas kalorii i białka wozili w postaci struganiny. Przechowują ją w schowku z narzędziami albo kołem zapasowym, bo to wielka, surowa, zamrożona ryba, którą w miarę potrzeby struga się dużym nożem jak klocek drewna, a wióry macza w soli z pieprzem i szybko zjada. Rozmrożona struganina jest nie do przełknięcia, a bez wódki żrą ją tylko psy. Wyrko
  • 26. Każdy dzień starałem się kończyć w większym mieście, gdzie mogłem znaleźć hotel. Jeśli noc zastawała mnie na odludziu, spałem w samochodzie albo jechałem do najbliżej wioski, szukałem domu, w którego oknach były kwiaty, i prosiłem o nocleg. Rosjanie lubią pomagać, jeśli się ich o to poprosi. Sami z siebie prawie nigdy tego nie robią. Na wschód od Uralu nie ma przyzwoitych przydrożnych moteli. Byłem w trzech. Wynajmują łóżka w dwu— lub czteroosobowych pokojach na godziny. Jedna kosztuje czterdzieści rubli (cztery złote), ale trzeba zapłacić z góry co najmniej za sześć. Jeśli śpisz więcej, dopłacasz później. Swoje bagaże i akumulator samochodowy chowasz do kanapy, na której leżysz, więc jesteś spokojny, że we śnie cię nie okradną. Łazik w tym czasie stoi na parkingu. Trzy miesiące był w podróży i tylko jedną noc spędził na ulicy bez ochrony, nie licząc tych kilku, kiedy ja w nim spałem. Zawsze ktoś go pilnował. Tak jak większości samochodów w Rosji. Jaka to armia ludzi jest potrzebna, żeby pilnować wszystkich, wszystkiego i wszędzie! Bo nie tylko samochodów. Pilnują domów, ludzi, ogrodów, upraw, lasów, zwierząt leśnych, hodowlanych... Dziesiątki,
  • 27. setki tysięcy, miliony mężczyzn nie robi nic, tylko dogląda, ma baczenie, pilnuje, strzeże i czuwa, by inni mężczyźni nie ukradli tego, czego oni pilnują. Miliony ochroniarzy, cieciów, stróżów, pilnowaczy, goryli — urodzonych, wychowanych, wykształconych tylko po to, żeby pilnować przedmiotów. Kiedy zapytam pięciu rosyjskich mężczyzn, czym się zajmują, prawie na pewno jeden odpowie, że jest kierowcą, a dwóch, że pracuje w ochronie. Nie licząc milicjantów. Mienty To półtoramilionowa armia ludzi. Statystycznie na stu obywateli Rosyjskiej Federacji przypada jeden milicjant. Cztery razy więcej niż w Polsce. A gaisznicy (gai — Gosudarstwiennaja Awtomobilnaja Inspiekcja), czyli drogówka, to profesja bardziej znienawidzona i pogardzana niż biblijni celnicy w państwie żydowskim. Prokuratura generalna obliczyła, że dochody urzędników państwowych z korupcji równają się trzeciej części budżetu Rosji. Oznacza to, że wysysają ze społeczeństwa około stu dwudziestu pięciu miliardów dolarów w ciągu roku. Ogromny w tym udział ma milicja, zwłaszcza drogowa. O jej
  • 28. niewiarygodnej bezkarności, pazerności i korupcji krążą legendy. W mieście albo poza nim, na skrzyżowaniu, rondzie albo na prostej drodze bardzo często można spotkać samotnego milicjanta, który podjechał prywatnym samochodem, nierzadko po godzinach pracy, żeby kontrolować kierowcom dokumenty. Zwykle jest jegomościem w podeszłym wieku, oficerem, nawet pułkownikiem, ale wydaje córkę za mąż, zmienia samochód lub kupuje mieszkanie i gwałtownie potrzebuje pieniędzy. Nie ma takiej siły na świecie, która pozwoliłaby wyrwać się z jego łap. Jeśli mient postanowi, że zabulisz — jesteś bez szans. (Mient to gliniarz i w języku rosyjskim znaczy mniej więcej to samo co polskie „męty"). Możesz być trzeźwy, mieć sprawny samochód, porządek w dokumentach i nie popełnić żadnego wykroczenia, ale zapłacisz za nieschludnie wyglądający samochód albo brudną rejestrację. Jeśli właśnie wyjechałeś z myjni, milicjant bierze twoje dokumenty, każe czekać w samochodzie i idzie kontrolować inne auta. Po kwadransie diabli cię biorą, więc interweniujesz, a on, że przecież miałeś siedzieć w samochodzie. Na poboczu czeka już kilku takich. Po kolejnym kwadransie wyjmujesz z portfela pięćset rubli i dajesz w łapę „na
  • 29. pożegnanie". Bardziej finezyjne sposoby trzeba zaaranżować. Przed policyjnym posterunkiem stoi znak stop, żeby zatrzymać się do kontroli dokumentów. Kontrolujący milicjant stoi dziesięć metrów dalej. Posłusznie przy nim stajesz. — Dlaczego naruszyliście? — pyta zawsze, mając na myśli przepisy. — Broń Boże! Niczego nie naruszyłem — tłumaczysz się. — Nie stanęliście przy znaku stop. — Przecież stoję. — Ale znak był wcześniej — pokazuje palcem. Łapówka za takie wykroczenia kosztuje tysiąc rubli (sto złotych). Nie wiem, ile wynosiłby oficjalny mandat, ale nikt ich w Rosji nie płaci. Kiedy się temu dziwię, nawet kierowcy, ofiary milicjantów, mówią, że tak być musi, bo oni bardzo mało zarabiają. To prawda. Władza utrzymuje ich płace na najniższym poziomie, bo wie, że sobie radzą. Między Czelabińskiem a Omskiem spotkałem Marata, Kazacha z Pietropawłowska. W przydrożnym barze pił wodę z kranu. Był śmiertelnie zmęczony, zrozpaczony i głodny, bo nie jadł od dwóch dni.
  • 30. Kupił w Hamburgu samochód i na niemieckich numerach jechał do domu, a z każdym kilometrem topniał zapas pieniędzy na drogę. Oszczędzał na jedzeniu, aż wreszcie przestał jeść. Przed Czelabińskiem po raz ostatni zatankował samochód. — A przed Kurganem uklęknąłem przed milicjantem i błagałem, żeby się zlitował — opowiada zapłakany Kazach. — Przecież nic już nie mam. Pokazałem mu portfel, puste kieszenie... Nie było litości. Wziął moją kurtkę i ten pusty portfel. Na następnych posterunkach oddałem zapasowe koło, lewar, rzeczy osobiste, a przy ostatniej kontroli odkręciłem boczne lusterka, żeby mnie przepuścili. Nakarmiłem Marata i dolałem mu benzyny, ale sam na rosyjskich milicjantów nie mogę narzekać. Zawsze mi pomagali, pokazali drogę, dobrze poradzili. Cztery razy łapali mnie na wykroczeniach, na przykład na zawracaniu na moście, ale zawsze udawało mi się wykręcić. Musiałem tylko dokładnie opowiadać, kim jestem, dlaczego sam, co to za auto, skąd i dokąd jadę. To robiło tak piorunujące wrażenie, że pozwalali mi przenocować w samochodzie na swoim poście, czyli stałym posterunku milicji drogowej, ustawianym przy rogatkach i skrzyżowaniach dróg. Innym razem w honorowej asyście odwieźli mnie do hotelu w mieście
  • 31. i sami odstawili mój pojazd na ciepły parking pod dachem. Tak jak kierowcy ciężarówek lubiłem zatrzymywać się na noc przy postach, bo tam jest bezpiecznie. Bardzo często to małe drogowe fortece z zasiekami z drutu, kolczatkami, betonowymi zaporami, workami z piaskiem i karabinami maszynowymi w okienkach strzelniczych. Czasami stoją wewnątrz ronda, przez które samochody mają obowiązek przejechać w jednym rzędzie z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, zachowując między sobą odstęp dwudziestu metrów. Oczywiście funkcjonariusze są w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią. W Kuzbasie, wielkim okręgu przemysłowym znanym ze straszliwego bandytyzmu, na wielu posterunkach drogowych stoją samochody pancerne. Tylko jeden raz musiałem zapłacić, chociaż ślubowałem sobie, że nigdy ani policjantowi, ani milicjantowi nie dam łapówki. Wolę płacić mandaty. To było na ruchliwej drodze m7, na wielkich i równych stepach między Kazaniem a Ufą. Jeśli zdarzy się tam podjazd, nie jest stromy, ale może mieć dwa, trzy kilometry, i tak samo długa jest linia ciągła, na której nie wolno wyprzedzać. Wzdłuż niej
  • 32. na holu ciągnęły się dwa samochody ciężarowe. Koła ledwo się kręciły. Na pewno jechały wolniej, niż stary człowiek idzie o kulach. Razem z innymi samochodami wyprzedziłem ten konwój, a po przejechaniu kilkuset metrów zobaczyłem milicjanta z lornetką. Jego kolega zatrzymywał wszystkich, którzy zrobili to co ja. Na poboczu stało kilkadziesiąt aut. Wszyscy bez protestu dawali w łapę po tysiąc rubli, bo w Rosji za wyprzedzanie na ciągłej można odebrać prawo jazdy na pół roku. Zapłaciłem i odjechałem. Ale po kilkuset metrach stanąłem. Konwój z zepsutą ciężarówką właśnie wtoczył się na wzniesienie. Szybko zawrócił, zjechał, znowu zawrócił i co chwila wyprzedzany przez inne samochody, rozpoczął mozolną wspinaczkę pod górkę. Koń Polowy mundur, pod spodem marynarka, a do tego buciory, które ledwo mieszczą się w strzemionach. Z tyłu po bokach rowerowe sakwy, za plecami śpiwór, plecak, a z przodu na kulbace materac. Twarz prawie czarna, brudna i ogorzała od słońca, sucha i wynędzniała. Rzadka, ale długa broda i wąsy. Wyglądał jak mongolski wojownik, tylko
  • 33. mundur i kierunek nie ten. Jechał na wschód. Zaczynał już cuchnąć nędzą, brudem i głodem. Koń nie wyglądał lepiej. Kiedy się zatrzymali, rzucił się na wystające spod śniegu suche badyle jak na soczystą trawę. A jeździec jeszcze żarłoczniej chwycił suche badyle kiełbasy z mojej żelaznej racji. Dwa miesiące są w drodze. Przejechali prawie trzy tysiące kilometrów, zbliżają się do Nowosybirska i ledwo trzymają się na nogach. Jeździec nazywa się Czin Li. Jest Chińczykiem, bibliotekarzem, który od dwudziestu siedmiu lat mieszka w Moskwie, ale we wrześniu rzucił pracę, za wszystkie oszczędności kupił w Baszkirii koło Ufy konia i ruszył do Chin. Zapłacił tysiąc dolarów, tyle ile ja wydałem na zapasowe części do samochodu. Czin ma czterdzieści pięć lat, żonę i dziewięcioletniego syna. — I zostawiłeś ich samych na tak długo? — Tak — mówi stanowczym głosem. — Ciężko, ale między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia jest ostatnia chwila, żeby dokonać czegoś niezwykłego. Chcę, żeby syn był ze mnie dumny, żeby brał ze mnie przykład. A nie jak rosyjscy chłopcy tylko piwo, wódka i papierosy. — Dlaczego ruszyłeś na zimę?
  • 34. — Jaka różnica? W drodze będę prawie rok, więc zimę złapię tak czy inaczej. Chcę dotrzeć do Pekinu na otwarcie olimpiady, a potem dalej do rodzinnego Wuhanu nad Jangcy. Czin podróżuje bez pieniędzy. Śpi pod gołym niebem, je, kiedy miejscowi zaproszą go na noc i czymś poczęstują. Koń wygrzebuje badyle spod śniegu, czasem dostaje od pana kromkę chleba, od kołchoźników garść jęczmienia. Na początku robili dziennie nawet sześćdziesiąt kilometrów, ostatnio najwyżej dwadzieścia. Klucz Był wbity w głowę. Miałem około stu kilometrów do Chabarowska. Samochód Aleksandra leżał w rowie, w nim jego żona z tym kluczem. Kluczem do zmiany kół. Ciężki, solidny, z czterdzieści centymetrów żelaza. Aleksander chciał, żebym zawiózł go do Smidowicza, najbliższego miasta, gdzie na pewno znajdziemy posterunek milicji. Nie mogliśmy dzwonić, bo nie było zasięgu. Samochód Aleksandra to „japonka". Ma kierownicę z prawej strony. Honda accord z białym lakierem, na którym mężczyzna zostawił mnóstwo śladów zakrwawionych rąk.
  • 35. Kobieta nie była przypięta pasami, ale nie osunęła się bezwładnie z siedzenia. Była przybita jak gwoździem do zagłówka. Mąż przykrył ją kurtką, zamknął samochód i odjechaliśmy. Pod nogami znalazł rolkę papieru toaletowego, urwał kawałek i całą drogę wycierał ręce. Jest z Irkucka. Pojechali z żoną do Władywostoku, bo tam każdy samochód jest mniej więcej o tysiąc dolarów tańszy niż u nich. W drodze powrotnej szczęśliwie dotarli do Chabarowska, a kiedy z niego wyjechali, zorientowali się, że jedzie za nimi inna honda. Nie miała tablic rejestracyjnych. Zaczęli uciekać, ale tamci ich wyprzedzili i stanęli w poprzek drogi. Aleksander wyminął ich i dalej gnał jak szalony. Napastnicy jeszcze raz ich wyprzedzili, zawrócili i z piskiem opon ruszyli naprzeciw. Kiedy się mijali, Aleksander usłyszał huk. Jak na zwolnionym filmie zobaczył, że przez przednią szybę jego hondy z siłą przeciwpancernego pocisku przelatuje wielki klucz. Mężczyzna zahamował, wpadł w poślizg i wleciał do rowu. — To był fragment drogi z niezłym asfaltem — mówi. — Miałem ze sto czterdzieści. Oni pewnie też. Próbowałem to wyrwać z Larysy, ale się nie dało.
  • 36. Drugi koniec wyszedł tyłem głowy i wbił się w zagłówek. Larysa jej było na imię. — Nie masz broni? — zapytałem. — Mam — powiedział, wyjął zza paska pistolet i całą drogę trzymał go w ręku. — Legalną, bo pracuję w ochronie. — Dlaczego nie strzelałeś? — Bo nawet ich dobrze nie widziałem. A oni nigdy nie strzelają. — To po diabła wszyscy jeździcie z bronią? — Bo ja wiem... Przestępcy najchętniej napadają na pieriegończyków, którzy kupili samochody we Władywostoku i jadą na tranzytowych numerach rejestracyjnych po mojej trasie, ale na zachód, do domu. Najgorzej jest na południe od Chabarowska. Kto nie zatrzyma się na żądanie, jest wyprzedzany i dostaje kamieniem w przednią szybę. Chodzi o to, żeby wszyscy wiedzieli, że warto zapłacić, bo szyba to trzysta, czterysta dolarów, a oni od samochodu osobowego biorą sto. Albo sto pięćdziesiąt, kiedy kierowca jedzie daleko, na przykład do Irkucka, bo to znaczy, że ma przy sobie więcej pieniędzy. Bywa, że sprawdzają dokumenty.
  • 37. Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś zapłacił dwa razy. Przestępcy telefonicznie przekazują sobie, kto dał haracz, a nieraz wystawiają nawet coś w rodzaju pokwitowania. Zawodowcy, którzy kupują samochody na handel, jeżdżą dużymi grupami. Za nic w świecie nie pozwolą jej rozerwać, nawet jeśli w Chabarowsku mieliby lecieć na czerwonych światłach. Ich bandyci trochę się boją, bo wiedzą, że co najmniej jeden jest uzbrojony, więc niektórym grupom udaje się przebić bez płacenia. Stacja Bardzo mnie śmieszy, kiedy rosyjscy kierowcy mówią, że jadą zaprawić. Oczywiście nie napić się wódki, tylko zatankować. A stacja benzynowa to zaprawka. W Rosji przejechałem trzynaście tysięcy kilometrów i zaprawiłem dwa tysiące sto dziewiętnaście litrów benzyny, bo mój łazik żarł (tak mówią Rosjanie) średnio szesnaście litrów paliwa na sto kilometrów. Kiedy włączałem napęd także na przednie koła, palił dwa litry więcej, a w górach dochodziły jeszcze dwa. Był bezwstydnie żarłoczny, na szczęście w Rosji benzyna jest o połowę tańsza niż w Polsce. Na całej mojej trasie najdrożej było w
  • 38. obwodzie tiumeńskim. To rosyjski Kuwejt, z którego pochodzi większość paliwa w tym kraju. Rosyjskie stacje benzynowe to najczęściej maleńkie, ale solidne budynki, w których za kuloodpornymi szybami i kratami zabarykadowany jest jeden pracownik. Siedzi zamknięty jak w kasie pancernej. Żeby mu podać pieniądze, trzeba wyciągnąć ze ściany szufladę, wrzasnąć w dziurę albo do głośnika, za ile chcesz zatankować, wrzucić pieniądze do szufladki i wsunąć ją do środka. Pracownik włącza właściwy dystrybutor, który wyda tylko tyle, za ile się zapłaciło. Ja zawsze tankowałem do pełna, więc zostawiałem w kasie pieniądze z dużym zapasem, a resztę odbierałem w zależności od tego, ile paliwa się zmieściło. To była bardzo skomplikowana operacja, tym bardziej że mój łazik miał dwa zbiorniki i dwa wlewy paliwa, na obu burtach. Po zatankowaniu jednego musiałem odkładać pistolet dystrybutora, obracać samochód i tankować jeszcze raz. Nagminnie tankowałem po czterdzieści litrów do każdego zbiornika, chociaż oba miały po trzydzieści siedem i pół litra pojemności. Ale się nie zamykały, więc kilka razy ściągnęli mi benzynę na parkingach (tych strzeżonych), a ponieważ wskaźniki paliwa nie działały i jeździłem, przeliczając kilometry
  • 39. na zużycie, wyjeżdżałem zbiorniki do sucha i musiałem wyciągać rezerwowy kanister z bagażnika. Pięćdziesiąt kilometrów przed Szymanowskiem, między Czyta a Chabarowskiem, droga w robocie. Cała usypana z wielkich kamieni. Śniegu mało, kurz potworny, a powietrze ani drgnie, jak to na Syberii przy tęgim mrozie. Drogę odnajduję tylko dzięki światłom z naprzeciwka. Nawet długie ledwo widać. Oczy strasznie pieką, więc wkładam gogle narciarskie, uszczelniam je ligniną z chustki do nosa, a na usta nasuwam bandankę. Na szyi mam szmaciane zawiniątko z talizmanem od najsilniejszego tuwińskiego szamana (ma mnie chronić od „dużego żelaza"), a na lewej nodze wielki walonek, który dla wygody skróciłem nożem o połowę. Prawy wyrzuciłem, bo nie mieścił się na pedale gazu, zresztą marzła mi tylko lewa noga. — Ty, kim ty jesteś? — zapytał mnie na stacji benzynowej. Było ich trzech, a w pytaniu bezgraniczne zdziwienie i dezaprobata. Wręcz groźba. Nieprzyjemnie to zabrzmiało. — Człowiek — odpowiedziałem jednym słowem, żeby po akcencie nie poznali, że cudzoziemiec, i zsunąłem gogle na czoło.
  • 40. — Kim ty jesteś — złapał mnie za rękaw — że do łazika taką benzynę lejesz? W kraju, który jest jednym z największych na świecie producentów ropy naftowej, na prowincji najczęściej tankują za sto rubli — około pięciu litrów najtańszej, siedemdziesięciosześciooktanowej benzyny. Ja do najgorszego ruskiego samochodu lałem do pełna dziewięćdziesięciodwuoktanową. Nienawidzili mnie, jakbym świnię karmił szparagami albo psu dawał polędwicę. Doskonała maszyna, model z roku 2007. Zbliżamy się do srebrzystego samochodu o kształcie spadającej kropli wody. Jego tylna część przypominała ogon odrzutowego samolotu. Na idealnie gładkiej powierzchni nie było ani klamek, ani zderzaków, ani wgłębionych okien — słowem nic, co by mogło wystawać ponad opływowy kadłub tej poziomo ustawionej kropli. Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
  • 41. Egzamin na świra, czyli mały i niepraktyczny ruskopolski słownik slangu hipisowskiego... ...który zbierałem w listopadzie 2007, czekając na okazję, by tanio kupić w Moskwie mojego łazika. Korzystając ze sposobności, postanowiłem poszukać moich rówieśników, ludzi około pięćdziesiątki, którzy tak jak ja musieli zahipować w latach siedemdziesiątych. Askat'— dziadować, naciągać, wyłudzać. Od angielskiego „ask" — pytać, prosić. Główne źródło dochodów większości hipisów. To nie jest zwyczajna żebranina, ale twórcze uwodzenie legendą, artystyczne nabijanie frajera w butelkę. Od ponad trzydziestu lat jedną z najbardziej skutecznych jest metoda „na Estończyka". Zaczepiasz na ulicy starszego człowieka i z udawanym estońskim akcentem mówisz, że jesteś z Tallina i że dobrze wiesz, że Rosjanie nie cierpią Estończyków. Każdy wychowany w zssr człowiek gwałtownie zaprzeczy. Trochę trzeba się pospierać na ten temat, a wreszcie poprosić o kilka rubli, bo zabrakło ci na bilet powrotny do domu. Zawsze coś dostaniesz, żeby nie wyszło na to, że radzieccy ludzie są nacjonalistami.
  • 42. Bitnicy — bigbitowcy, radziecka złota młodzież końca lat sześćdziesiątych. W zsrr bardzo obraźliwe słowo. To dzieci dyplomatów, wysokich urzędników i partyjnej nomenklatury. W Moskwie zbierali się na placu Puszkina, na skwerze wokół pomnika poety. Nic nie robili. Siedzieli na ławkach i pili bardzo tanie i słodkie, ale mocne bełty — ruskie porto. Wołodia „DzenBaptist", w skrócie „Bep", przystał do nich w 1971 roku. Miał dwadzieścia trzy lata. — Dwa, trzy lata później zaczęliśmy nazywać siebie hipisami — mówi. — Milicja nas nie ruszała, bo bali się naszych rodziców. Mój ojciec był generałem lotnictwa. Tylko my mieliśmy w domach zagraniczne książki i prasę, z których dowiedzieliśmy się wszystkiego o hipisach. Sytuacja zmieniła się z końcem lat siedemdziesiątych, z nadejściem drugiego, tym razem dużego pokolenia dzieci kwiatów. To była młodzież z normalnych, inteligenckich domów. — I nawet o tym nie wiedząc, hipisi zostali ruchem protestu — mówi Bep. — Mało aktywnym, biernym, ruchem odmowy uczestnictwa raczej niż walki. Tych milicjanci już się nie bali.
  • 43. Wołosaci — kudłaci. Tak najczęściej nazywali siebie rosyjscy hipisi. Slang wołosatych powstał ze zmieszania czterech składników. Główne to angielszczyzna i żargon młodzieżowy, do tego słowa przywiezione z południa zsrr, dokąd każdego lata hipisi jeździli autostopem na wakacje po słomę makową i marihuanę. Czwarty składnik to żargon więzienny, bo wielu wołosatych siedziało za narkotyki. Wint — śruba, a u hipisów milicyjna obława, areszt, a „wintit"' to zwinąć, zamknąć, aresztować. Pasażerowie moskiewskiego metra to strasznie ponury widok. Nie wiem, jak to robią, ale ci, którym uda się usiąść, zasypiają w kilka sekund. Pozostali czytają albo bawią się telefonami. Jak wszyscy Rosjanie ubrani są na szaro, buro, beżowo, a niektórzy w granaty, i jak jeden mąż mają rozpaczliwie smutne, zmęczone twarze. Nawet młodym ludziom brak pogody, radości, błysku w oczach. Aż kiedyś usłyszałem skoczną, błazeńską melodię graną na flecie. Przy drzwiach wagonu stał kudłaty człowieczek z rozwichrzoną brodą. Wielka czapa z pomponem, ogromne sapogi i sweter do kolan. Miał czerwony nos clowna na gumce, a na szyi
  • 44. omotany kilkumetrowy szalik i sakwę, z której wcześniej wyjął flet. I stał się cud. Pasażerowie podnieśli oczy, a ich twarze pojaśniały. Kilka osób uśmiechnęło się nawet, bo człowieczek grał i grał, i o dziwo nie chciał pieniędzy. Tak poznałem Tila, czyli Witię Morozowa, czterdziestojednoletniego hipisa i zawodowego błazna, wędrownego, ludowego trefnisia. Milicja wintiła go kilkadziesiąt razy, a za którymś dostał nawet wyrok. W 1989 roku postanowił starać się o pracę w wojskowych zakładach silników rakietowych. Jako nocny stróż chciał zahamować produkcję uzbrojenia, ale popatrzyli na Tila i było jasne, że z pracy nici. Kiedy wychodził, jego oczy trafiły na telefon w biurze przepustek. Wszedł do kabiny, wyrwał go ze ściany i schował za pazuchą. — Nie mam pojęcia, po co to zrobiłem — Til pęka ze śmiechu. — Włączyły się syreny i mnie złapali. Powiedzieli, że telefon został podłączony do alarmu, bo już pięć razy go kradli. Dostał rok więzienia, ale z sali sądowej zabrał go sanitariusz w białym kitlu. Trafił do zakładu psychiatrycznego dla przestępców, do tego
  • 45. „bezterminowo" a to oznaczało, że spędzi tam co najmniej rok, a być może dwa, pięć, albo nawet dziesięć lat. Daniła Kaminskiego zwanego Danem zwintili w 1980 roku. Przed olimpiadą władze oczyszczały Moskwę ze zbędnego elementu. Hipisów, prostytutki i włóczęgów pakowali do autobusów i wywozili daleko za miasto. Przy Danie znaleźli marihuanę, więc dostał półtora roku więzienia, a po odsiedzeniu całego wyroku przewieźli go do szpitala psychiatrycznego. Znowu na półtora roku. Dan ma pięćdziesiąt lat. To taki hipis, który daje kapcie, kiedy do niego przychodzisz. Jest artystą ceramikiem. Wtaszczył do mieszkania ogromny piec i wypala dzbany, a po każdym wypieku ma awanturę z sąsiadem z góry, który krzyczy, że podłoga parzy go w stopy. Gierła — dziewczyna. Od angielskiego „girl". Dan miał trzy żony. Z pierwszą rozwiódł się po miesiącu, z trzecią — przed miesiącem. Ma z nią trzy córki. — A drugą żonę sam posadziłem na igle — mówi. — Sam jej zrobiłem pierwszy zastrzyk. — Była hipiską?
  • 46. — Nie. Cywilna, ale zahipowała i poszła w cug. Nie wiem nawet, czy żyje. Til spędził w zakładzie rok. Potem sześć lat szukał swojego królestwa niebieskiego na ziemi. Żył jak włóczęga. Spał na klatkach schodowych, w piwnicach i na ławkach w parku. Kolejne cztery lata żył w hipisowskiej komunie, a w 2001 roku ożenił się z Iriną. Urodziła się Anna i Ilia, on cały 2005 rok znowu był w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu sprowadził się z rodziną do swojej mamy. Patriarcha Bep, najstarszy żyjący, sześćdziesięcioletni rosyjski hip, z pierwszą żoną ma pięcioro dzieci, z drugą — dwoje. Obie były hipiskami. — Ta pierwsza — opowiada Bep — to była wielka, siedemnastoletnia miłość, którą po rozpadzie zsrr zniszczył kapitalizm. Wszyscy myśleli, że to początek historii, nastąpi czas dostatku, dobrobytu, bogactwa. Moja żona, jak wszystkie rosyjskie kobiety, wpadła w pułapkę materializmu, powiedziała, że mam zrobić biznes, a hipiejstwo to bzdury i przeszłość. Wygnała mnie z domu. — Bo nie zarabiałeś? — Na jedzenie starczało. Powtórnie ożenił się w 2001 roku. Miał
  • 47. pięćdziesiąt trzy lata, a nowa wybranka była jego studentką w założonym przez wołosatych Uniwersytecie Kultury Hipizmu. — A jak to jest mieć ojca hipisa? — pytam. — Wstyd. Rosjanie nami gardzą. Dla nich jesteśmy ofiarami losu, które nie potrafią zarobić. Dla dzieci taki ojciec to wstyd. Durka — skrót od słowa „durdom" — dom duraków, wariatów; szpital psychiatryczny. W latach 19671987 w zsrr z powodów politycznych uznano za chorych psychicznie i poddano leczeniu ponad dwa miliony ludzi. Kariera większości hipisów zaczynała się od durki. Bep był tam pięć razy. — Dla nas to były sanktuaria — mówi — święte miejsca, gdzie razem z chorymi siedzieli dysydenci, niepokorni intelektualiści, hipisi i tłumy niezwykłych ludzi, których radziecka psychiatria uważała za wariatów. Siedziałem z Wołodią Wysockim, z gościem, który porwał walec drogowy i śmigał nim po Moskwie, albo z takim, co włamał się do budy z piwem i całą noc wiadrami nosił browar do domu. Miał pełną wannę i akwarium, kiedy go rano złapali. W 1989 roku poznałem w durce zupełnie normalnego artystę plastyka, który zrobił plakat
  • 48. „Komuniści — precz z Afganistanu" i powiesił go na balkonie. — Na czyim balkonie? — Na swoim. — No to wariat! Dziwisz się, że wzięli go do czubów? — Ale siedział już dziesięć lat. Kiedy wychodziłem, jego ciągle trzymali. Dzięki takim ludziom panował tam niezwykły duch artystyczny, bardziej autentyczny niż na wolności. Nie było obłudy, dwulicowości, konformizmu, bo w durkach nie było się czego bać. Tylko tam mogłem być sobą, tam rodził się nasz ruch. Żoltyj dom — żółty dom. — To inna hipisowska nazwa dla domu wariatów — mówi Bep. — Ale ostatnio najbardziej zwariowany był dom Bułhakowa na Sadowym Kolcu. Pod koniec wieku w Moskwie kręcono paradokumentalny film o hipisowskich komunach, na potrzeby którego wynajęto wielkie, spalone mieszkanie w domu pisarza. Aktorami byli prawdziwi hipisi, a ich zadanie polegało na tym, żeby mieszkać tam normalnie przez rok. Ale po zakończeniu zdjęć wcale nie mieli ochoty się wynieść. Co parę dni
  • 49. milicja siłą wyrzucała ich na ulicę, a oni wracali i po staremu pili wódkę, ćpali, słuchali muzyki, mazali po ścianach, umierali, kochali się... — Aż strach pomyśleć, co się tam działo — mówi Bep. — Trzeba było koniecznie czymś ich zająć, więc Til, który mieszkał tam z setką innych wołosatych przez prawie cztery lata, postanowił założyć Uniwersytet Kultury Hipizmu. Znalazł dwunastu nauczycieli, którzy mieli zajęcia z teatru, literatury, historii sztuki, religii... Ja wykładałem estetykę biedy i filozofię hipizmu z elementami psychologii. Słuchacze walili drzwiami i oknami: uczeni, studenci, milicjanci, włóczędzy, filmowcy, literaci — kwiat moskiewskiej inteligencji i dziennikarze z całego świata. Til miał wykłady z teorii szaleństwa i warsztaty odchodzenia od zmysłów. Uczył, jak zwariować na dany temat, jak oszaleć i nie być chorym, nie czuć się źle. Jestem pewien, że Til jest właśnie takim wariatem. Nie cierpi z tego powodu, pielęgnuje swoje szaleństwo jako źródło szczęścia. — Na wykładach na oczach wszystkich zmieniałem stan świadomości — opowiada. —
  • 50. Rwałem koszulę i ludzie widzieli prawdziwego szaleńca. — Można się nachlać wódy albo zaćpać, i też zmienisz stan świadomości — zauważyłem rezolutnie. — Tego nie praktykuję — skrzywił się z niesmakiem. — To łatwe, prymitywne i nieciekawe. Oczywiście jak każdy hip próbowałem narkotyków, ale ich nie potrzebuję. Milicja rozpędziła uniwersytet po dwóch latach działalności. Zabiwat' — nabijać, robić skręta z marihuany. W czasach radzieckich milicja bardzo często sama podrzucała hipisom narkotyki. Już za jeden gram marihuany można było dostać dwa lata więzienia. Iszniaga — heroina domowej produkcji z wywaru ze słomy makowej do picia albo wstrzykiwania. Polscy narkomani nazywają ten produkt kompotem. Klikucha — od powszechnego, żargonowego słowa „kliczka" — przezwisko, ksywa. „Til", a właściwie „Till", to niemieckie imię Dyla Sowizdrzała, psotnika, błazna i figlarza. Postać
  • 51. została stworzona w Niemczech na początku xvi wieku, a w xix wieku jej przygody opisał Belg Charles De Coster. Til dostał to przezwisko od starych hipów dwadzieścia cztery lata temu, zaraz po szkole, gdy miał osiemnaście lat, kiedy przyjmowali go do swojego grona. Nie mogli wiedzieć, że za kilkanaście lat chłopak zostanie skomorochem, czyli ludowym błaznem. Trupy zawodowych skomorochów wędrowały po Rosji aż do rewolucji październikowej. Przez pierwsze lata po ślubie Til utrzymywał rodzinę z występów w podmiejskich kolejkach. Dzień w dzień w błazeńskim stroju grał pasażerom na flecie, śpiewał, pokazywał sztuczki, improwizował scenki i wciągał publiczność do spektaklu. Tilem jest nawet dla swoich małych dzieci. Zawsze kiedy jedzie metrem, gra dla przyjemności na flecie. Nigdy się z nim nie rozstaje. Przezwisko Bepa, czyli DzenBaptisty, wzięło się z jego ciągłych poszukiwań religijnych. Na koniec wybrał pogaństwo. „Dan" to skrót od imienia „Danił". Kajf — coś wspaniałego. Tajemnicze rosyjskie pojęcie. Dziwny stan ducha, uczucie szczęścia, spełnienia, równowagi... Słowo pochodzi z języka
  • 52. tureckiego, do którego przeszło z arabskiego. Do Rosji przeniesione zostało prawdopodobnie przez Tatarów krymskich. Rosjanom kajf udziela się bardzo często w dalekiej podróży: bezkres, śnieżyca, harmonia i wódka, która ten stan konserwuje i przedłuża. Dla hipisów kajf to po prostu narkotyk. Kto nie kajfował, nie był swój. Był lewy, podejrzany, mógł być wtyka bezpieki. W zsrr narkotyki zaczęły się od efedryny, psychostymulatora uzyskiwanego z mikstury na kaszel do kupienia w aptece za siedem kopiejek bez recepty. W formie doustnej narkotyk nazywał się mułka, w dożylnej — dżez. Do dzisiaj każdego lata hipisi jeżdżą na południe po marihuanę i haszysz. Najlepszy na świecie jest w Kotlinie Czujskiej na pograniczu Kirgizji i Kazachstanu. Tylko w tej jednej dolinie rośnie sto trzydzieści osiem tysięcy hektarów wysokich na chłopa konopi indyjskich. Do 1978 roku w Rosji morfinę kupowało się na zwykłe recepty, które hipisi kradli lekarzom i sami wypisywali. W1980 roku narkomani poznali sposób domowej produkcji heroiny z maku. — Straszna, bezlitosna i podstępna gadzina — mówi Dan, artysta ceramik, który wstrzykiwał ją
  • 53. swojej drugiej żonie. — Bo jak piję wódkę, gdy mam ból w duszy, to jest mi tylko gorzej, cierpienie coraz większe, a po heroinie rzeczywiście znikają wszystkie problemy. Jeden strzał, i jest dobrze. Tak wpadłem. Na wiele lat. Łomka — łamanie, burzenie, a u narkomanów głód narkotykowy, syndrom abstynencki. W Rosji są cztery miliony narkomanów. Dan jak większość heroinistów ma czarne, strasznie popsute zęby. — Ale rzuciłem to, kiedy ożeniłem się po raz trzeci. Wiedziała, że wychodzi za narkomana. Zrobiłem to dla niej i ze strachu, bo przyjaciele umierali jeden po drugim. — Jak wychodziłeś? W durce? — Nie. Z żoną tylko. Zamknąłem się na daczy za miastem i miesiąc w bólach siedziałem na stołku. Nie spałem, nie jadłem, nie myślałem, tylko się kiwałem, wyłem i robiłem pod siebie jak zwierzak. Upodliłem się do dna. Wiem, że już więcej nie wpadnę. Ze strachu przed wychodzeniem. Ale jest problem z alkoholem. — Teraz pijesz? — Teraz jak wpadam w ciąg, to robię jeden
  • 54. zastrzyk i przestaję pić. Wtedy robię drugi strzał. I mam spokój z piciem. — Zwariowałeś! — walnąłem się ręką w czoło. — Za pomocą hery walczysz z wódą! Którakolwiek z nich wygra, ty będziesz przegrany. — Żona też tak mówiła. Odeszła z córkami miesiąc temu. Osiemnaście lat byliśmy razem. Wszystko straciłem. Mient — glina. Powszechne żargonowe określenie milicjanta. Według Tila milicja jest obecnie gorsza niż w czasach radzieckich. Wtedy jak ognia bali się naczalstwa, więc bez pozwolenia nawet hipisa woleli nie obić. Połamane ręce, nogi, żebra, pęknięte kości czaszki i wybite zęby — większość tych historii przytrafiła się Tilowi po upadku zsrr. — Bez przerwy dostawałem cięgi, więc nauczyłem się unikać bicia. Bardzo często do wściekłego mienta trafia zwyczajny żart, kawał, humor. W tym jestem mistrzem. Trzeba wyrwać mu z piersi tę nienawiść do wszystkich, zobaczyć w nim człowieka. W latach osiemdziesiątych powstała książka pod tytułem Til i milicjanci o jego niezwykłych przygodach z funkcjonariuszami. Każdą opisywał
  • 55. inny autor, który był świadkiem zdarzenia. Nigdy nie została wydana ani zakończona, bo ciągle dokładane są nowe historie, ale można przeczytać ją w internecie. — Ostatnio milicjanci często biorą mnie za kaukaskiego mudżahedina. Długa broda i włosy, a jak jest zimno moim długim szalikiem obwiązuję się w pasie... — Dlaczego, Tilu, wiążesz szalik na brzuchu? — zapytałem i miałem za swoje, bo mówił o tym półtorej godziny, ale nic nie zrozumiałem. Potem ciągnął dalej. — Nie mogę spokojnie pospać na ławce w parku, bo zaraz ktoś mnie szturcha i widzę nad sobą milicyjne czapki. Pytają, co mam na brzuchu. Odpowiadam, że szalik, a oni: co pod szalikiem? Więc wolno go zdejmuję, a oni na mnie skaczą, zakuwają w kajdanki, wzywają specjalistów od ładunków wybuchowych i ewakuują obywateli z parku. W dzielnicy Tila wszyscy milicjanci go znają, a nowych uprzedza się, żeby nie dyskutowali z dziwnym człowiekiem, który gra w niewidoczne szachy, na dodatek sam. Nakołka — słownikowo to przypinka, zapinka,
  • 56. dostawka, a u hipisów — nocleg, adres, pod którym można się zatrzymać w obcym mieście. Gdy robiło się ciepło, hipisi ruszali w drogę. Wołosaci z Moskwy jechali do Leningradu, a ci z Leningradu — do Moskwy. Od 1978 roku na Łotwie albo w Estonii organizowane były w lecie nielegalne hipisowskie festiwale, więc i tam należało się pokazać. Potem trzeba było pojechać na południe. Najlepiej na Krym, gdzie można spać na plaży, a wino jest tanie jak barszcz. A jeszcze lepiej do Azji Środkowej, żeby uzupełnić zapasy konopi i maku. Jeździli też bez celu. Na mapie ogromnego Kraju Rad wybierali możliwie najodleglejsze miasto i ruszali w trasę. Przed odjazdem zbierali od przyjaciół adresy miejsc, w których można po drodze przenocować. To był wielki hipisowski system noclegowy. W każdym większym mieście był jakiś wołosaty albo komuna, a jak się nie miało adresu, wystarczyło zaczepić pierwszego napotkanego kudłacza. W miastach hipisi nigdy nie spali pod gołym niebem. Oldowy — stary hip. Z angielskiego „old" — stary. Wszyscy bohaterowie tego tekstu są oldowi, ale nie tylko z racji wieku. Oldowy hipis może mieć
  • 57. dwadzieścia dwa lata, ale być autorytetem, liderem w bardzo słabo zhierarchizowanej, opartej na wolności hipisowskiej gromadzie. Najbardziej oldowy ze wszystkich był Jura „Słońce" Burakow, przez dziewczyny nazywany Słoneczkiem i uznawany za pierwszego radzieckiego hipisa. Jest autorem powiedzenia, że „zabijając siebie, rozwalasz Związek Radziecki". Ćpał i strasznie pił, a wszyscy hipisi wierzyli, że właśnie tak robi się rewolucję. Słońce umarł w 1989 roku na marskość wątroby. Miał czterdzieści sześć lat. Pierienta — rodzice. Od znaczącego to samo angielskiego słowa „parents". Większość hipisów odchodziła z domów i lądowała na ulicy zaraz po uzyskaniu pełnoletniości, czyli po ukończeniu obowiązkowej dziesięcioletniej szkoły. — Wyszedłem z domu bez pożegnania i odezwałem się dopiero po siedmiu latach — opowiada Dan. — To znaczy zadzwoniłem. Nic nawet ze sobą nie wziąłem. Bo co? Wszystko, co rodzice mi kupowali, było obciachowe. Po cholerę mi garnitur? — Nie kochałeś rodziców?
  • 58. — Kochałem, ale musiałem się uwolnić. Bardzo długo mnie szukali, aż od milicji dowiedzieli się, gdzie jestem i co robię. Strasznie to przeżywali. Najbardziej moje więzienie i durkę. Masza Remizowa „Mata Hari" i Sasza Dialcew „Pesymist" to hipisowska miłość i małżeństwo od dwudziestu pięciu lat. Pod tym względem są wyjątkowi i wyjątkowo nie używa się ich klikuch, tylko jednym tchem mówi „Sasza i Masza" bo zawsze są razem. Sasza wyniósł się z domu po trzecim roku studiów w Instytucie Architektury, kiedy ku rozpaczy rodziców ożenił się z Maszą, też hipiską. — Mama Saszy mówiła, że wolałaby, żeby jej syn był alkoholikiem — opowiada Masza. — Pijak to u nas normalka, a kudłatego hipisa strasznie się wstydziła. Wstyd jej było za jego wygląd, wizyty milicji w domu i pisma do jej zakładu pracy, że syn bierze udział w nielegalnych, chuligańskich zgromadzeniach. Coś takiego przysłali, kiedy po zabójstwie Johna Lennona moskiewscy wołosaci zebrali się, żeby go uczcić, a gliny nas zwinęły. Prikid — ubranie. — Miałeś dżinsy? — pytam Saszę. — Miałem. Mama mi przywiozła w
  • 59. siedemdziesiątym dziewiątym ze służbowego wyjazdu do Polski. Nie pamiętam, jak się nazywały. — Pewnie Odra. — Tak jest! — krzyknął uradowany. — Niewielu było stać na kupowanie dżinsów w kraju, bo były tylko u spekulantów i kosztowały majątek. Dwieście rubli! To profesorska pensja. Były jednak szczytem elegancji, szczególnie jak po latach pokryły się łatami. — Ja nigdy nie nosiłam dżinsów — wtrąca się Masza. I Bogu dzięki, bo byłby to grzech śmiertelny, gdyby swoje bajeczne, zjawiskowe nogi chowała w portkach. Na szczęście nosi króciutkie dżinsowe spódnice. — Hipy nie mieli na zagraniczne spodnie, więc szyliśmy je sami z brezentu — mówi Sasza. — Oczywiście rozszerzane, dzwony. Do dzisiaj mam takie. Do tego koszula w kwiaty, torba przez ramię, sandały, a na głowie chustka albo hajratnik. Tak od angielskiego słowa „hair", włosy, nazywaliśmy indiańską opaskę. Ale prawdziwa hipowość polega na tym, żeby wszystko robić własnymi rękami. Jeszcze ważniejsze, żeby mimo biedy się nie zmenelić. Nigdy nie być brudnym i śmierdzącym.
  • 60. Nazywali to estetyką biedy. Żeby być prawdziwym, stuprocentowym hipem, trzeba było spełnić tylko trzy warunki. Podróżować, brać narkotyki i nosić fieńki, bransoletki z koralików albo kolorowych sznurków. To znak rozpoznawczy i ozdoba wszystkich radzieckich hipisów. Ważniejszy nawet niż pacyfa, którą nazywali pacyfikiem. Żaden z moich bohaterów nie nosi dzisiaj fienieczek. Rassiekat'— dosłownie przecinać, przerywać, rąbać, a u hipisów łazić, wałęsać się, włóczyć bez celu, żeby zabić czas. Mądry człowiek nazwał Saszę pesymistą. Jak na hipisa jest cholernie poważny i zasadniczy. Dla zasady nie brał od rodziców pieniędzy, chociaż z Maszą nie dojadali, dla zasady nie askał, czyli nie wyłudzał na ulicy, bo się wstydził i duma mu nie pozwalała, i dla zasady na rok przed końcem studiów demonstracyjnie wystąpił z Komsomołu. — Było pewne, że wylecę z uczelni — mówi — więc żeby od ręki nie wzięli mnie do wojska, odleżałem dwa tygodnie w szpitalu psychiatrycznym i dostałem wariackie papiery. Dla zasady także nigdy nie trwonił czasu na ławce pod pomnikiem Puszkina. Takich hipisów
  • 61. nazywa ulicznymi, a on jest prawdziwy i studiował, a kiedy w 1983 roku go wygnali, poszedł do pracy. Wśród wołosatych akceptowane były tylko posady dozorców i nocnych stróżów. Sasza wolał to drugie, bo nic nie trzeba było robić. Tylko siedzieć i czytać książki. A Sasza nawet pisał. Zarabiał siedemdziesiąt rubli. Tyle u handlarza kosztowała jedna płyta Pink Floydów. Mieszkanie wynajmowali z Maszą za czterdzieści rubli. Ona studiowała, więc jedli tylko chleb z margaryną, makaron i kaszę. Ich dziecko też. Ubrania szyli sami. Kiedy w 1991 roku upadł Związek Radziecki, Sasza wrócił na uczelnię i dokończył studia. Miał trzydzieści lat. Zmęczyła go bezczynność, nędza, zabijanie czasu i całe hipowskie życie. — Nie chcieliśmy już być marginałami. Dorośliśmy i poczuliśmy potrzebę samorealizacji. Chcieliśmy coś zrobić. — Karierę! — krzyknął odkrywczo Wania, młodszy syn Saszy i Maszy. — Jaką karierę! — zdenerwował się jego ojciec. — Idź do siebie i zamknij drzwi. Chcieliśmy się realizować zawodowo. Czuliśmy, że możemy wiele zrobić. Mamy siłę, energię, smak, talent i jest wreszcie upragniona wolność.
  • 62. Mieli własną księgarnię, dostali pracę w „Niezawisimej Gazietie" Sasza jest wziętym architektem, krytykiem literackim i pisarzem. Wydał pięć znakomitych powieści. Pojawili się nowi przyjaciele. Literaci, dziennikarze, artyści, a starzy przestali wystarczać. Porzucili świat hipisów. — Wyszliśmy z systemu. Sistiema — system. Tak mówią o sobie jako o całości. Hipisowska wspólnota, wołosaty naród. — Kilka lat temu w telewizji pokazali film dokumentalny o ośrodku odwykowym dla narkomanów — opowiada Masza. —Była długa scena z terapii grupowej, a ja wśród pacjentów rozpoznałam kilku moich kolegów. Z dziesięć lat ich nie widziałam. Siedzieli w kręgu w wielkiej sali. Kudłaci, smutni, bez ruchu. A ja ich zostawiłam. Poczułam się jak Indianka, która porzuciła swoje plemię i weszła do społeczności białych. Żyje normalnie, wygodnie, ma dom, samochód, pracę i nagle widzi, że jej plemię wymiera. Strasznie się poryczałam. Ono już wymarło. Tieliega — główna forma legendarnej twórczości hipisów. Dosłownie słowo to oznacza wóz, furmankę, a dla wołosatych to wspaniały,
  • 63. wzniosły akt twórczy. Mówi się „gnat' tieliegu", czyli świrować, udawać wariata. Zakład psychiatryczny ratował od wojska. Wystarczyło być w nim jeden raz, żeby nie trafić w kamasze, więc hipisi pchali się tam na ochotnika. Na ten jeden raz. Jeszcze pewniejszy był sposób z wywinięciem niewielkiego, ale dziwnego chuligańskiego numeru, żeby cię aresztowali, a potem odwieźli do szpitala psychiatrycznego. — Tam odbywał się państwowy egzamin na świra — opowiada sześćdziesięcioletni Bep, który w durce siedział pięć razy. — Musiałeś udawać, żeś wariat. Wystarczyło wygarnąć prosto z mostu, co się myśli o władzy radzieckiej, albo zamanifestować swoją religijność. A jak się było kudłatym i oberwanym jak zaprzeczenie radzieckiego człowieka, to już po dwóch tygodniach hospitalizacji wpisywali w książeczce wojskowej upragnione zdanie: „Niegodny służby wojskowej nawet w okresie wojny". A jak dobrze świrowałeś, dostawałeś rentę. Mnie się udało. Płacili osiemdziesiąt pięć rubli, które od biedy wystarczały, żeby być wolnym, zająć się czytaniem, twórczością i podróżami. Ważne, żeby nie przedobrzyć, bo mogli wlepić bezterminowy wyrok i zamknąć w szpitalu na lata. Tusowka — miejsce, w którym zbierają się
  • 64. hipisi, a także grupa do niego przypisana. Pierwsza i największa była w centrum Moskwy, na placu Puszkina, pod pomnikiem poety. Druga — w parku Uniwersytetu Moskiewskiego, ale najbardziej magnetyczna i znana była ta niedaleko ulicy Arbat, koło kawiarenki „Aromat". To legendarna, już nieistniejąca tusowka „Babilon". W sumie w stolicy mogło żyć około tysiąca hipisów, ale i tak stanowili najliczniejszą niezależną od władzy komunistycznej grupę. Siergieja Rybko zwano Łuną, czyli Księżycem, bo taki jasny, pogodny i okrągły. Jest strasznie gruby, na głowie resztki długich włosów i potężna broda. W 1978 roku rzucił studia, zatusował na „Babilonie" i poświęcił się grze na perkusji w hipisowskim zespole. — Odkryłem, że nasz ruch ma bardzo silne podstawy chrześcijańskie — mówi. — Najważniejsza jest miłość, wolność i pokój. Chrystus był pierwszym hipem. Po dwóch latach spędzonych na ulicy Łuna postanowił wstąpić do prawosławnego seminarium. W tamtych czasach trzeba było mieć na to zgodę kgb, ale hipisom jej nie udzielali, bo to podejrzany, antysowiecki element. Z tych samych powodów nie przyjęli go do klasztoru. Znalazł więc sobie kąt w
  • 65. moskiewskiej cerkwi Matki Bożej jako człowiek do wszystkiego. Był ministrantem, kościelnym, ołtarnikiem (to ten, który podaje kadzidło), chórem i dzwonnikiem w jednej osobie. — Szybko się nauczyłem gry na dzwonach i jeszcze wzbogaciłem ją o elementy rocka. Kudłaty mnich w habicie przepasanym rzemieniem nad monstrualnym brzuszyskiem w kilka sekund zamienia swoje biurko w perkusję i łyżką oraz długopisem z szybkością karabinu maszynowego wygrywa melodię na kilku szklankach, blacie i cukiernicy. — Prawosławna dzwonnica zbudowana jest jak zestaw perkusyjny — mówi zasapany. — Lewa ręka obsługuje duży dzwon i duży bęben w perkusji, a prawa, małe dzwony i talerze. Jedna jest od rytmu, druga od melodii. Wszystko tak samo. A prawa noga pomaga. Idzie na największy dzwon i bęben. W 1988 roku pozwolili mu wreszcie wstąpić do monastyru, a ponieważ brakowało duchownych, od ręki przyjął świecenia kapłańskie i złożył śluby klasztorne. Seminarium skończył później — zaocznie. W 1992 roku dostał w Moskwie cerkiew pod wezwaniem Świętego Ducha. Jako mnich nie może mieć żony, ale przy swojej świątyni założył
  • 66. żeński monastyr. Od trzech lat w dzielnicy Bibiriewo stawia nową cerkiew. Właśnie wtedy na prospekcie Leningradzkim milicja wyrzuciła z nielegalnie zajmowanej piwnicy hipisowską komunę. To już czwarte pokolenie rosyjskich dzieci kwiatów. W barakach przy budowie nowej cerkwi założył dla nich młodzieżowe centrum kultury. — Niezbyt surowe prawa ustaliłem — mówi ojciec Siergiej. —Obnażona natura może być, byle przyzwoita, abstrakcja też. Nie przesadzać z bluzgami, a piwo z umiarem. Narkotyki kategorycznie zakazane. Prawie wszyscy hipisi z pierwszego pokolenia, którzy nie umarli od przedawkowania, zostali prawosławnymi księżmi lub zakonnikami, a dziewczyny — żonami duchownych. — Bo tylko w prawosławiu wolność jednostki jest największą wartością. Jak człowiek czegoś nie chce, do niczego nie będzie zmuszany. Żadnej presji, przemocy. Ot, cała głębia prawosławnej mistyki — mówi mnich i na pożegnanie pokazuje palcami literę „v". Urłak albo urka — słowo ze złodziejskiego żargonu oznaczające chuligana, ulicznego bandziora. Skrót od „ugałownyj element" element przestępczy.
  • 67. To odwieczny wróg hipisa. Zjeżdżali do centrum z peryferyjnych osiedli i okolicznych miasteczek, żeby „wpiździć wołosatym". Byli tolerowani, a nawet inspirowani przez milicję i młodzieżowe organizacje komunistyczne, które przez dwadzieścia lat nie potrafiły zlikwidować hipisowskiej zarazy. Dlatego drugie pokolenie hipów już nie było takie rozlazłe i pokojowe — opowiada Dan. — Trudno być pacyfistą, jak widzisz, że twoją dziewczynę wloką za włosy, kopią i zaraz zaczną gwałcić. Musieliśmy nauczyć się bić. Byli jeszcze drużynnicy — mówię o zorganizowanych przez Komsomoł milicyjnych pomagierach. — Oni przynajmniej nie bili tak, żeby zabić. Na tusowce na placu Puszkina operował oddział „Bieriozka". Nie było hipisa, który nie wpadłby w ich łapy. Mieli ogromną kartotekę ze zdjęciami. Ich sztab znajdował się na ulicy obok. Kiedyś dopadli mojego przyjaciela, Maleńkiego Dżima. Spisali go i ostrzygli ręczną maszynką na zero. Chłopak pozbierał włosy, przykleił je do kapelusza i paradował w takim nakryciu głowy do końca życia. Któregoś dnia rano wydziadowaliśmy mnóstwo pieniędzy, więc
  • 68. kupiliśmy po kilka bełtów na głowę i piliśmy na podwórku, przy którym był ich sztab. — Chyba wam odbiło! — Chyba tak. I postanowiliśmy się do nich włamać. Piłę do przecięcia kłódki pożyczyliśmy od ich sąsiadów. Zrobiliśmy straszną demolkę, ale nie mogliśmy dobrać się do archiwum, bo było w szafie pancernej, zbudowaliśmy więc stos ze wszystkich papierów i mebli, podlaliśmy go pastą do podłogi i podpaliliśmy. Był straszny pożar. Przenieśli się do innej dzielnicy. — Złapali was? — Nie. Ale Dżimi niedługo potem wyskoczył z wieżowca —staremu hipowi łamie się głos. — Strasznie pił. Ta wolność, do której tak się rwaliśmy, zabija. Człowiek, który nic nie robi, żyje kosztem innych, degraduje się. Trzeba dawać, a nie tylko brać. Pochowałem dziesiątki kolegów i dopiero to zrozumiałem. Jestem jednym z ostatnich. Fakatsja — robić coś nieprzyjemnego. Pracować po prostu. Od angielskiego „fuck" — pierdolić. Więc żeby nie żyć kosztem innych, Dan lepi i wypala dzbany, ojciec Siergiej zbiera na tacę, a Bep założył i od kilku lat prowadzi muzeum kultury
  • 69. starosłowiańskiej. Zarabia dwanaście tysięcy rubli (tysiąc dwieście złotych) i ma wariacką rentę — trzy i pół tysiąca rubli (trzysta pięćdziesiąt złotych). Til wręczył mi karteczkę, która udaje wizytówkę. Pod nazwiskiem napisane jest: „Kierownik artystyczny teatru «Boża Krówka», poeta, pedagog, reżyser, aktor, artysta, dramaturg, muzykant". „Boża Krówka" to teatr dla dzieci działający w domu kultury. Til prowadzi go razem z żoną Iriną. Sasza i Masza mają tyle zajęć, że nie wiedzą, w co ręce włożyć. Flet — mieszkanie. Od znaczącego to samo angielskiego słowa „flat". Wiktor Fiedotow z Petersburga, w młodości znany jako Młodożeniec, bo w wieku osiemnastu lat miał żonę i dziecko, jest przedsiębiorcą budowlanym i jako jedyny bohater tego tekstu nie nosi długich włosów. Jest przyjacielem ojca Siergieja. Buduje jego nową cerkiew. Kiedy ojciec Siergiej przed laty jechał do Leningradu, jak wielu moskiewskich hipisów zatrzymywał się w mieszkaniu Wiktora, bo była to bardzo ludna i znana komuna. — Miałem dwóch przyjaciół anarchistów — rozpoczyna opowieść Wiktor. — W1980 roku zostali
  • 70. aresztowani za rozklejanie ulotek, kgb przesłuchało także ich koleżankę, a ona mnie uprzedziła, że chłopaki wpadli. Zarządziłem w naszej komunie, że trzeba wyczyścić flet. Już za Sołżenicyna mogli posadzić, a mieliśmy też biuletyny anarchistów, emigracyjne gazety, zakazane płyty Black Sabbath i Ścianę Pink Floydów. Skończyliśmy sprzątanie, a po godzinie bezpieka wjechała z hukiem do mieszkania. — Znaleźli coś? — pytam Wiktora. — Nic. Ale przyjaciele zaczęli mnie pytać, skąd wiedziałem, że aresztowali chłopaków i będzie rewizja. — Ta dziewczyna ci powiedziała. — Ale przysiągłem, że nikomu o niej nie powiem — Wiktor nerwowo szuka papierosa. — Robiła karierę naukową na uniwersytecie, a jakby się wydało, że mnie uprzedziła o akcji, kgb by ją zniszczyło. Ona przecież ryzykowała, żeby nas ratować. Wszyscy uwierzyli, że to ja zdradziłem i przeze mnie siedzą ci dwaj. To była bardzo misterna, psychologiczna akcja bezpieki. Podważając moją uczciwość, rozbili całe środowisko, rozbili naszą komunę. Wszyscy hipisi wynieśli się ode mnie, a ci z innych miast przestali przyjeżdżać. W mieszkaniu, w którym kłębiło się siedemnastu hipów, zostałem sam
  • 71. jak palec. Nawet żona mi nie wierzyła. Wzięła naszego czteroletniego synka i odeszła. Nie chciała żyć ze zdrajcą. Po trzech latach z więzienia wyszli obaj anarchiści i wyjaśnili, że Wiktor nie mógł ich zdradzić, bo nic nie wiedział o ich działalności. Żona chciała wrócić, ale Wiktor nie mógł przeżyć, że mu nie wierzyła. — A wiesz, czyja to była operacja? — pyta mnie. —No? — Władymira Putina. — Zalewasz! — Był młodym porucznikiem i w leningradzkim kgb odpowiadał za nieformalne grupy młodzieżowe — mówi Wiktor. — Wzywał nas i osobiście prowadził przesłuchania. — W mordę lał? — Ani razu. Inni bili jak diabli, połamali mi palce, pokaleczyli, wybili zęby, a on nawet bez przekleństw i straszenia. Nie ma się czego wstydzić... — Bez przesady! — przerywam Wiktorowi. — Zrujnował ci życie!
  • 72. — Żonie też się nie ułożyło. Jest sama, a syn rósł bez normalnej rodziny. Ma trzydzieści jeden lat i jest narkomanem. Jedyne moje dziecko. Wszystkim nam rozwalił życie. Hajk — autostop, a hajker — autostopowicz. Z angielskiego „hitchhike" — jeździć autostopem. Hipisi tylko tak podróżowali. Czasami korzystali z elektryczek, podmiejskich kolejek, które jeździły na krótkich trasach. Takimi małymi skokami można było dojechać nawet na koniec kraju, do Władywostoku. Trwało to około miesiąca, bo hipisi nigdy nie mieli pieniędzy i nie kupowali biletów. Konduktor wyrzucał ich na najbliżej stacji, gdzie czekali na następny pociąg. Cziornaja — czarna. Bo jest czarna jak śmierć. Inna nazwa domowej heroiny sporządzanej z gotowanej słomy makowej. Po najlepszy mak hipisi jeździli autostopem do Kirgizji. Ale kołchozowych pól strzegli uzbrojeni strażnicy. Wielu młodych ludzi poległo z ich rąk. Sziz — schizofrenia, schizofrenik. Wiktor, Dan, Til, Bep i prawie wszyscy hipisi, którzy trafili do szpitali psychiatrycznych, dostawali dysydencką diagnozę. To była „schizofrenia bezobjawowa". Tylko psychiatra mógł dostrzec, że
  • 73. człowiek jest chory. Pod upadku zsrr władze przyznały, że radzieckie durki były miejscem represji politycznych. — Powiedzieli, że jestem ofiarą reżimu, i chcieli unieważnić wszystkie diagnozy — mówi oburzony Bep, patriarcha rosyjskich hipisów. — Dwa razy poszedłem do szpitala, żeby nic nie zmieniali. Maleńka ta moja rencina, ale jest. Nigdy w życiu nie pracowałem, bo wariatów do roboty nie brali, to kto mnie teraz zatrudni? Powiedziałem lekarzom, że nie życzę sobie rehabilitacji, jestem więc ostatnim człowiekiem, który cierpi na chorobę, której nie ma. — Może byś dostał odszkodowanie — ja na to. — Co ty? Władza nie robiła tego dla ludzi, tylko żeby mniej płacić. Państwo to największe zło. I tamto radzieckie, i to teraz. U Saszy, męża Maszy, jako jednego z niewielu hipisów radzieccy psychiatrzy wykryli psychozę maniakalnodepresyjną, bo powiedział, że jak mu obetną włosy, to się powiesi. — Więc na wszelki wypadek nawet krzyża nie zdjęli mi z szyi —mówi Sasza. — A zabierali wszystkim. — Dlaczego krzyże zabierali?! — krzyczy ze
  • 74. swojego pokoju jego syn Wania. — Żeby hipy na rzemieniach się nie wieszały. Sasza i Masza porzucili świat wołosatych i rozpoczęli nowe, wolne i dostatnie życie w 1991 roku, kiedy upadł Związek Radziecki. — Wyszliśmy z hipisowskiego systemu — mówi Sasza — ale po dziesięciu latach poczuliśmy, że to była najlepsza, najpiękniejsza część naszego życia. I najlepsi przyjaciele. Napisałem o tym książkę. Pierwszego czerwca pojechaliśmy pod Moskwę, gdzie spotykają się hipisi, bo w Dzień Dziecka mamy swoje święto. Odnaleźliśmy Dana i innych przyjaciół. Wydajemy tanie hipisowskie pismo i co roku jeździmy na nasz festiwal na Ukrainę. — Autostopem? — pytam. — Samochodem — mówi zawstydzony Sasza. — Pokażę ci nasz oldowy samochód, żebyś nie myślał! — krzyczy Masza i ciągnie mnie na balkon. Pod domem stoi zasypane śniegiem fioletowe żiguli z osiemdziesiątego dziewiątego roku, które Masza pomalowała w ogromne kwiaty. — A ja kupiłem łazika i pojutrze ruszam do Władywostoku — chwalę się, a moim gospodarzom zapalają się oczy.
  • 75. — Och, jak ja bym z tobą pojechał! — mówi zachwycony Sasza. — Nigdy dalej jak na Ałtaj nie dotarłem, a tu taka okazja... Taki hajk... — To jedź. Ja wszystkim się zajmę w domu — mówi Masza i przez godzinę wierci mu dziurę w brzuchu, a on się łamie. — Obiecałem skończyć ten projekt... — Chrzań to — Masza się nie poddaje. — Znowu możesz być w trasie. — Chcesz, żeby mnie wyrzucili z roboty!? — Sasza krzyczy tak, że aż ze swojego pokoju przybiega Wania. Wszyscy długo milczą. Ciszę przerywa Masza. — Znowu hip umarł. Oczywiście na pierwszym etapie zaopatrzenie księżycowych osiedleńców będzie prowadzone z Ziemi. Lecz będzie to bardzo droga przyjemność. Wartość bochenka chleba dostarczonego z Ziemi na Księżyc wyniesie tyle, ile kosztowałby na Ziemi taki sam bochenek wykonany ze złota. Dlatego jednym z pierwszych zadań będzie przestawienie Księżyca na samowystarczalność. Sadzę, że do xxi wieku zadanie to uda się zrealizować.
  • 76. Reportaż z xxi wieku, 1957 r.
  • 77. Wściekłe psy Wódka od mrozu była tak gęsta, że ledwo ciekła z butelki. A przecież nad Moskwą miało już grzać i świecić sztuczne słońce o mocy miliona kilowatów. I miało być tylko pięć milionów mieszkańców. I nikt głodny, nikt nie choruje na gruźlicę ani na raka, nikt nie jest nawet zmęczony, a więc prawie nie trzeba spać. Miało nie być samochodów, śniegu na ulicach i cuchnących zsypów w mieszkaniach. Z tej listy udało się zrealizować tylko ostatnie marzenie. I to częściowo, bo teraz cuchnie na klatkach schodowych. Brudny rap — fabryka zapachów Na razie telepie mną pierwszy solidny tej jesieni mróz. Pijemy w krzakach pod blokiem długim na siedemset metrów w sypialnej dzielnicy Moskwy — Marino. Siedzimy na starych oponach, a za stolik mamy wielką szpulę po kablu elektrycznym. To poranna balanga z ogniskiem z okazji Dnia Rosyjskiego Milicjanta. Jest sobota, dziesiąty listopada 2007 roku, a jeden z nas to mient. To kumpel Miszy Naumowa, inaczej Maniego,
  • 78. trzydziestodwuletniego rapera z hiphopowej grupy dob, z którym się umówiłem, dob to samo dno moskiewskiego undergroundu muzycznego, tak zwany brudny rap (bliski gangsterskiemu), w stolicy określany czule griaznym riapczikiem. Mani, chociaż rżnie wredniaka i niechluja, jest przesympatyczny. To jedyny człowiek, jakiego znam, który pazury ma jednocześnie czarne i obgryzione. Do tego sina od wódki i mrozu, poharatana, zarośnięta gęba, wybite zęby i trupia czaszka na czapce. Jako szanujący się raper sam pisze dla siebie teksty. — O chłopakach z bloku, o mojej pracy przy wymianie okien na plastikowe, o żonie, o córeczce — mówi i spluwa przez dziurę po zębie — i o tym śpiewam, że Brindik z naszej grupy zaćpał się na śmierć i że piję z kolegami w Dzień Milicjanta. I przyszedł gościu — na oko chuj, Ale mial flaszę — więc jednak swój. Pierwszy to Polak — jakiego znam, Do tego pismak — łapę mu dam. Raper improwizuje, a koledzy wystukują rytm na butelkach. Mani rejestruje na płytach całe swoje życie. Największą furorę w dzielnicy zrobił rapową
  • 79. opowieścią o swoich gościach. Któregoś dnia żona Maniego przyprowadziła ich z pracy. Jeden był Anglikiem, drugi Czechem. — Ten gadał trochę po rusku — mówi raper — ale Anglik ni w ząb. Przypadkowo do nas trafili, przez losowanie. Mieszkali z nami tydzień. — No i co? — dopytuję. — Poiłem ich kapitalnie. Wódką i piwem. Straaasznie im się podobało! Planowali otworzyć w Moskwie fabrykę perfum i chcieli zobaczyć, jak żyje statystyczna ruska rodzina, jak ich pracownicy będą odpoczywali. — No i co? — znowu pytam. — Postanowili nie otwierać. — Bo co? — Bo robotnicy w jeden wieczór przepijają więcej, niż oni chcieli płacić. Dzisiejsza Moskwa to gigantyczna, piętnastomilionowa metropolia, w której samochody tkwią w korkach nawet w nocy. Mani ma dwudziestodwuletnią kremową wołgę i nie może się nadziwić, że w jego mieście jest więcej mercedesów klasy s, tych najbardziej luksusowych, niż w osiemdziesięciomilionowych Niemczech, gdzie są
  • 80. produkowane. Ale co w tym dziwnego, skoro w Moskwie mieszka około dziesięciu tysięcy dolarowych milionerów. Dziwne jest to, że prawie na każdego milionera przypada jedno bezdomne dziecko i dziesięć bezdomnych psów. Bladi — wściekłe psy Spod bloku Maniego do metra muszę dojechać trolejbusem. Blądi wskoczyła do środka przez drzwi dla wysiadających, by już na następnym wybiec jako pierwsza. Kiedy kupowałem bilet w kasie, też się zatrzymała. Stanęła za stojakiem z gazetami i drapiąc się pod pachą, obserwowała pięciu uzbrojonych w karabiny maszynowe milicjantów w hełmach. Funkcjonariusze ustawili się w wąskim przejściu do ruchomych schodów w tyralierę, przez którą przecedzali ludzką rzekę. Wreszcie zatrzymali brodatego mężczyznę o ciemnej karnacji, przyparli go do ściany i zanurzyli łapy w jego wielkiej torbie. Na to czekała. Parę susów i była na schodach, a ja za nią. Na peronie przeszła obojętnie obok rozstawionych co kilkanaście metrów dziewczyn z kartkami: „Pomóżcie! Umiera mi czteroletni syn",
  • 81. „Umiera mama. Pomóżcie na leczenie" „Pomóżcie wrócić do domu", „Pomóżcie przeżyć brzemiennej". Stanęła pod reklamą wódki „Putinki" („Kriepkij charaktier, miagkaja dusza") i głośno ziewnęła. Wsiadła do pierwszego wagonu. Oboje z wielkim zaciekawieniem obserwowaliśmy młodziutkiego rasklejszczika, który w kilka minut pomiędzy dwiema stacjami oblepił nasz wagon dziesiątkami małych, kolorowych karteczek z ogłoszeniami. Większość skierowana była do emigrantów, którzy przyjeżdżają tu w poszukiwaniu pracy i chleba. Ogłoszenia oferowały pomoc w załatwieniu mieszkania, pozwolenia na pracę, książeczki zdrowia, dyplomu dowolnej uczelni, różnych licencji zawodowych, prawa jazdy, świadectw szkolnych i zaświadczenia o zarobkach, które jest potrzebne do uzyskania kredytu. Ale było też ogłoszenie: „Damy pieniądze wszystkim mieszkańcom Rosyjskiej Federacji w trzydzieści minut bez dokumentów i poręczycieli". Najwięcej karteczek dotyczyło meldunku (registracji), bez którego, jeśli nie ma się słowiańskiej urody, nie da się w tym mieście żyć. Lewe kancelarie prawne załatwiają lewe meldunki w lewych hotelach i szkolnych internatach. Sam przy każdym pobycie w Moskwie za pięćset rubli (pięćdziesiąt złotych)
  • 82. kupuję meldunek w jednej z takich kancelarii. Ma biuro na głównej ulicy. Rozlepianie ogłoszeń w metrze też jest nielegalne. Blądi dwa razy się przesiadała. Na stacji Prażskaja urządziła sobie dłuższy odpoczynek. Wyjęła z kosza kanapkę, starannie rozwinęła papier, zjadła i się zdrzemnęła. Potem wyszła na górę. Zupełnie zatamowały ruch, kiedy zawodząc ze szczęścia, zaczęły się kotłować w przejściu podziemnym. Ganiały się, tarmosiły zębiskami, a potem Blądi przewróciła się na plecy, rozłożyła łapy i pokazała siostrze brzuch. Nie znam stacji metra, gdzie przy wejściu nie żyłoby stado bezpańskich psów. Trzymają się tych miejsc, bo w zimie spod ziemi bucha ciepłe, a w lecie chłodne powietrze. Często jest to nawet kilkanaście, zawsze bardzo dużych, silnych kundli. Swoje stado ma także niemal każde podwórko, szpital, przedszkole, uniwersytet. Bezpańskie psy z rosyjskiej stolicy z pokolenia na pokolenie przekazują sobie sztukę podróżowania metrem bez biletów. Najczęściej jadą w jakimś celu, a nie jak bezdomni, żeby przespać się w jeżdżącym w kółko pociągu.
  • 83. W 2001 roku stołeczne władze uznały, że Moskwa jest miastem humanizmu, i wydały zakaz odławiania i usypiania bezpańskich psów. Należy je chwytać, sterylizować i „odstawiać na miejsce pozyskania". Od tego czasu liczba psich włóczęgów wzrosła pięciokrotnie, a wyprawa na rogatki miasta, gdzie stada są większe i bardziej agresywne, to igranie z losem. Trzy lata temu jedna z watah pożarła niemal w całości swojego opiekuna, ale profesor Pojarkow z Instytutu Ekologii Akademii Nauk ogłosił, że tylko dzięki psom Moskwa nie ma problemów z wścieklizną, bo kundle nie dopuszczają roznosicieli do miasta. — To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem — mówi Jewgienij Ilinskij, który jest szefem prawdopodobnie jedynej na świecie organizacji obrony praw zwierząt, która walczy o usypianie psów. Punk rock — zimnowojenny Energia sztucznego słońca nad Moskwą to zaledwie iskra w porównaniu z tym, co udało się Krajowi Rad rozpalić nad Nową Ziemią na Morzu Arktycznym. W1961 roku testowano nad tym archipelagiem największą w historii bombę nuklearną. Miała moc pięćdziesięciu megaton, a więc pięćdziesięciu milionów ton trotylu, i w chwili
  • 84. odpalenia wyzwoliła energię równą sześciu setnym mocy cieplnej naszego Słońca. Moskwa w tym czasie była gotowa nawet na taki atak. Byle tylko nie wychodzić spod ziemi, z tuneli metra. Bo ze stacji Taganskaja na przykład można przejść do zpd „Taganka", to znaczy do ukrytego sześćdziesiąt dwa metry pod ziemią Zapasowego Punktu Dowódczego Wojsk Łączności, który dodatkowo chronią dwudziestometrowe ściany z betonu i trzytonowe drzwi z żelaza. To cztery dwupiętrowe podziemne bloki, w których przez trzy miesiące bez kontaktu ze światem mogło przetrwać około tysiąca radzieckich dygnitarzy i wojskowych. Pod warunkiem, że przestrzegaliby wewnętrznego regulaminu, który widnieje na ścianie. Punkt ósmy: „Nie wpadać w panikę". A ja przyszedłem tu na urodziny córeczki moskiewskiego oligarchy. Rosjanie nazywają taką młodzież pogardliwie mażorami, od zbitki słów „maładoj burżuj". Muzyków i lokal na imprezę wynajął ojciec jubilatki. Mnie zaprosił Sid, trzydziestodwuletni Dima Spirin, lider cholernie ostrej punkowej grupy Tarakany, czyli karaluchy. Sid —uprzejmy, łagodny i z ogromną wiedzą, a przy tym obsypany kolczykami i
  • 85. tatuażami jak ospą. Do tego trupie czachy na sygnecie, czapce, bluzie i taka sama narzeczona. Są czołówką rosyjskiego rocka, ale nie zabiegają o wielką karierę. — Lubię, kiedy życie jest lekkie i niezbyt pracowite — mówi. —I tak jest, od kiedy w marcu 1991 roku rzuciłem szkołę i założyłem Tarakany. Jeszcze była władza radziecka, ale już straciła zęby. Wszyscy robili, co chcieli, to z chłopakami z klasy przechwyciliśmy piwnicę na Arbacie w centrum miasta, założyliśmy kłódki, przytaszczyliśmy sprzęt i zaczęliśmy grać. Było bosko. W piwnicach rodziło się nowe życie. Życie w piwnicach rodziło się także w podmoskiewskich miasteczkach. Tam chłopaki rzucali żelazem, rzeźbili muskulaturę, wylewali wiadra potu, a wreszcie ogolili głowy i wyszli na ulice. Nazywano ich gopnikami, od określenia ulicznego rozboju. To ludzie podobni do naszych gitowców z lat siedemdziesiątych. Alergicznie reagowali na hipisów, punków i wszystkich wołosatych, a także włóczęgów i niesłowiańskich emigrantów, którzy po rozpadzie zsrr zaczęli masowo napływać do Moskwy.
  • 86. Znowu zrobiło się strasznie. Gopników zasilili pospolici bandyci i tak, mówiąc w skrócie, powstała sławna ruska mafia. Każde przedsięwzięcie, które przynosiło choćby minimalny zysk, choćby to był stragan z warzywami albo zespół rockowy, musiało mieć kryszę, czyli dach, przykrywkę. Więc płaciło bandytom za ochronę. Postawił się tylko Alosza Puliakow, gitarzysta anarchopunkowego zespołu Poczta Mongolska, który w 1992 roku założył pierwszy w Rosji rockowy klub „Atriszka". W następnym roku Aloszę zastrzelili, a klub upadł. — Teraz jest lżej — mówi Sid. — Kriminalitiet poszedł w biznes węglowy, gazowy, stal i przemysł zbrojeniowy, więc my nie mamy z nimi kontaktów, ale właściciele klubów, w których gram, do dzisiaj płacą za ochronę. Takich bunkrów jak zpd „Taganka" pod Moskwą jest wiele, ale tylko ten został w zeszłym roku wystawiony na licytację i sprzedany. Władza nie mogła sobie poradzić z remontem. Szanson — bandycka muzyka Nie tylko rock wyszedł w czasie pierestrojki spod ziemi. Także błatna muzyka, czyli złodziejska, bandycka, więzienna, łagierna. Komuniści jej
  • 87. nienawidzili, bo wycierała sobie nogi sowiecką demokracją. Na pierwszy festiwal pozwolili dopiero kilka miesięcy przed agonią zsrr, w grudniu 1991 roku, i po zmianie jego nazwy na „Festiwal Rosyjskiego Szansona". W każdej rosyjskiej taksówce i kabinie ciężarówki ryczy tylko szanson. Rockowi bohaterowie tego reportażu sprzedają po trzy tysiące płyt, rosyjska elita muzyczna — po trzydzieści tysięcy, a szansoniści po trzysta, po milionie, po trzy. Słowo „błatny" pochodzi prawdopodobnie z jidysz, do którego przeszło jako niemieckie „blut" — krew albo „blatt" — arkusz, kartka. Bo gdy bandyci przychodzili w Odessie obrabować skład starego Żyda albo Niemca, wtykali mu lufę nagana w nos i mówili, że to ich blatt, czyli kwitancja, bumaga na wydanie towaru. Tak bandytów zaczęli nazywać błatnymi. Anarchopunk — syndrom pola walki — Pagibajet Rossija — powiedział ponuro, kiedy w kawiarni postawiłem przed nim kawę americano i cholernie burżuazyjne, brabanckie ciastko z migdałowymi wiórkami. Potem długo opowiadał, jak siedemnaście lat temu na ulicy Twerskiej otwierali pierwszego w Rosji
  • 88. McDonalda. Patrzył przerażony z okna, jak przez całą noc pod barem kłębił się tłum umordowanych ludzi, którzy stali tam tylko po to, by nad ranem zjeść bułkę z kotletem mielonym. Wtedy pierwszy raz pomyślał, że umiera. Miał pięć lat. Pit skończył filozofię i teologię na Uniwersytecie Moskiewskim. Prosi, żebym nie pisał, jak się nazywa. Razem ze swoją punkową grupą Thed Kaczyński (od nazwiska amerykańskiego terrorysty Unabombera) zeszli do podziemia. Koncertują tylko na zamkniętych imprezach dla fanów, a na zdjęciach w internecie mają zasłonięte twarze. Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata, a jest „wrogiem rasy numer jeden" i od czterech lat żyje z wyrokiem śmierci wydanym przez moskiewskich faszystów. Rzecz jasna nie tylko dlatego że jego matka jest Koreanką, a ojciec pochodzi z Kaukazu. Pit jest ikoną wszystkich moskiewskich punków, członków organizacji antyfaszystowskich, pacyfistycznych, ekologicznych, antyglobalistycznych i anarchistycznych. Dwa lata temu obok wyroku śmierci pojawił się w internecie jego adres i zdjęcie. Od tego czasu nie ma miesiąca, żeby na ulicy nie stłukli go faszyści, skini, kibole Spartaka Moskwa, cska albo Dynama.
  • 89. Zaczął nosić nóż w kieszeni. — W 2001 roku naziści rozpętali wojnę z punkami — mówi. — Leje się krew. Na ulicach i w trakcie najazdów na nasze kluby i koncerty naszych grup. Chodzi im o zniszczenie symboliki wroga. Tępią też emigrantów i włóczęgów, a my wzięliśmy ich w obronę. Punki i cała antifa, czyli ich sojusznicy, odpowiedzieli tym samym. Najbardziej radykalne zespoły faszystów to Korozja Metalu i Kołowrót. Pierwszy z nich bliższy jest Partii Narodowo-Bolszewickiej, drugi — hitlerowcom. Często organizują koncerty i festiwale, podczas których muszą zapewnić ochronę. Po imprezie „grupy wsparcia" nie są rozwiązywane i tak powstają działające w podziemiu bojówki. Szczególnie potężne ma faszystowska prawica rekrutująca żołnierzy wśród skinów i kiboli. Ostatnią ofiarą wojny jest dwudziestosześcioletni Ilia Borodajenko, którego dwudziestego szóstego czerwca 2007 roku narodowi socjaliści zatłukli żelaznymi drągami podczas napadu na obóz nad rzeką Angara, gdzie ekolodzy i anarchiści protestowali przeciwko budowie kolejnej elektrowni atomowej. — Faszystowskie organizacje rodziły się w
  • 90. połowie lat dziewięćdziesiątych — mówi Pit — kiedy do Rosji wlała się ogromna fala emigrantów. A to ludzie bardziej dzicy niż Rosjanie za granicą. Jak jednemu dzieje się krzywda, wszyscy łapią za noże. Przechwycili cały handel w Moskwie i stworzyli różne mafie, oczywiście piekielnie brutalne, jak to dzicy. Do tego na oko są inni, mówią w innym języku, a gdy zaczęła się wojna w Czeczenii, telewizja pokazała, jak zabijają ruskich żołnierzyków. W mojej klasie wszyscy chłopacy należeli do nazistów. Poza mną. Z biegiem czasu zaczęły powstawać niezwykłe dziwolągi. Nazipunki, nazirastafarianie, a nawet naziNiegry. Ich gwiazdą jest piłkarski chuligan Eskimo. — Były takie lody — przypominam sobie. — Waniliowe w czekoladzie. Bo on niby z wierzchu czarny, a w środku biały. Po drugiej stronie barykady koledzy Pita zyskali sojuszników w postaci skinów antyfaszystów, czerwonych skinów i skinów apolitycznych. Pit mówi, że jego przyjaciele anarchiści zdobyli listę liderów moskiewskich organizacji faszystowskich. Połowa nie nosi rosyjskich nazwisk. To młodzi ludzie z Pakistanu, Kirgizji, Kaukazu, a nawet z Czeczenii, ale z drugiego pokolenia