SlideShare a Scribd company logo
1 of 52
Download to read offline
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.
Debbie Macomber
Hotel na rozdrożu
Przełożyła:
Barbara Kośmider
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Peggy Beldon z przyjemnością rozejrzała się po
swoim ogrodzie. Niedawno sama posadziła wszys-
tkie rośliny, które od tego czasu już nieco po-
drosły. Uwielbiała to miejsce – było jej schroni-
eniem i źródłem błogiego spokoju. Przez chwilę ob-
serwowała prom płynący z Bremerton do Seattle,
a łagodny powiew wiatru przyniósł znad Cieśniny
Pugeta słonawy zapach wody. Było to typowe ma-
jowe popołudnie w Cedar Cove, w stanie Waszyng-
ton – przyjemnie ciepłe, z lekką, orzeźwiającą
bryzą.
Peggy sięgnęła po ogrodowy wąż i ostrożnie
weszła między rzędy sałaty, zielonego groszku
i fasolki szparagowej. Jako osoba praktyczna up-
rawiała warzywa, natomiast kwiatowe klomby za-
spokajały poczucie piękna. Z zachwytem spojrzała
na dom, który był spełnieniem jej marzeń. Wy-
chowała się w Cedar Cove, tutaj zdała maturę
i wyszła za Boba Beldona po jego powrocie z Wiet-
namu. Pierwsze lata małżeństwa były trudne,
ponieważ Bob nadużywał alkoholu. Pił sam oraz
z kolegami i stawał się wtedy innym człowiekiem.
Najpewniej zrujnowałby zarówno swoje zdrowie,
jak i małżeństwo, lecz na szczęście w porę odkrył
Stowarzyszenie Anonimowych Alkoholików. Dzięki
temu był trzeźwy od dwudziestu dwóch lat.
Peggy zaczęła delikatnie podlewać młode sad-
zonki. Kilka lat temu Bob przeszedł na
wcześniejszą emeryturę. Ponieważ otrzymał przyz-
woitą odprawę, mogli kupić posesję na Cranberry
Point. Od niepamiętnych czasów uwielbiała ten
dom, już jako dziewczynka przychodziła tu, mar-
zyła. Zbudowany w latach trzydziestych, piętrowy
i położony blisko Zatoki Sinclaira, wydał się małej
Peggy wspaniałą, zaczarowaną rezydencją. Kilkak-
rotnie przechodził z rąk do rąk i stopniowo
popadał w ruinę, ponieważ kolejni właściciele niez-
byt o niego dbali, przez co stracił sporo na war-
tości. Dlatego właśnie Beldonów stać było na ten
zakup.
Bob okazał się utalentowanym majsterkowiczem,
więc już po kilku miesiącach wywiesili nad
drzwiami szyld pensjonatu, który nazwali Thyme
and Tide. Nie mieli pojęcia, czy biznes się
rozwinie, postanowili jednak spróbować, by trochę
dorobić do emerytury. Ryzyko się opłaciło i Peggy
była niezmiernie dumna z osiągniętego wraz
z mężem sukcesu. Tradycyjna domowa atmosfera,
4/50
gościnność oraz wspaniałe jedzenie przyciągały
mnóstwo gości i pensjonat szybko zdobył godną
pozazdroszczenia renomę. Wspomniano o nim
nawet na łamach czasopisma o ogólnokrajowym
zasięgu, a autor reportażu pod niebiosa wychwalał
potrawy i ciasta z kuchni Peggy. Poświęcił całe
dwa zdania na opis wykwintnych babeczek
z kanadyjskimi borówkami, a także pysznej szar-
lotki. Peggy miała w ogrodzie dwadzieścia krzaków
borówek oraz osiem krzaków malin i nie szczędziła
zachodu, aby wszystkie bujnie owocowały. Każde-
go lata zbierała mnóstwo jagód, których wystar-
czało na desery dla gości i rodziny. Życie nie mo-
gło być lepsze.
I nagle zdarzyło się coś niewyobrażalnego.
Gdy na dworze szalała burza, a czarną noc
rozświetlały tylko błyskawice, w hoteliku zjawił się
nieznajomy. Wynajął pokój i pośpiesznie się w nim
zamknął.
Później Peggy wielokrotnie wyrzucała sobie, że
od razu nie poprosiła o wypełnienie stosownego
formularza, ale tajemniczy gość zjawił się po
północy i był zmęczony, więc zaprowadzili go do
pokoju, formalności zostawiając na rano.
Ale rano przybysz już nie żył.
5/50
Od tego wydarzenia Peggy zawsze uważała, że
ich dotychczasowa spokojna egzystencja została
pogmatwana przez jakieś dziwne siły, na które ani
ona, ani Bob nie mieli wpływu. Nie dość, że gość
zmarł w ich domu, to jeszcze na dodatek jego pra-
wo jazdy okazało się fałszywe. Wieczorem, po
całym dniu rozmów z szeryfem i lekarzem sądow-
ym, nic się nie wyjaśniło, przeciwnie, sytuacja
jeszcze bardziej się skomplikowała.
Bob właśnie wyprowadził z garażu wielką kosi-
arkę do trawy. Na dźwięk silnika Peggy przerwała
podlewanie i osłoniła oczy. Mimo upływu lat życie
z Bobem nic nie straciło ze swej dawnej atrak-
cyjności. Przetrwali trudne czasy i darzyli się taką
samą miłością jak w czasach młodości. Bob był
wysoki i jak na swój wiek dobrze się trzymał,
a w jasnobrązowych, starannie przystrzyżonych
włosach nie dało się zauważyć nawet cienia siw-
izny. Uwielbiał swój warsztat, a Peggy podziwiała
stolarskie talenty męża. Potrafił wyczarować
prawdziwe cuda z kawałka dębowego lub
sosnowego drewna. Peggy zakochała się w Bobie
Beldonie jako nastolatka i jej serce nadal należało
do niego.
Obecnie jednak poważnie się martwiła. Wolałaby
nie myśleć o zmarłym mężczyźnie, lecz było to
6/50
nieuniknione, zwłaszcza że niedawno został
zidentyfikowany. Szeryf Davis poinformował ich,
że tajemniczy nieznajomy nazywał się Maxwell
Russell. Ta informacja zszokowała Boba, ponieważ
wraz z Maksem walczył w Wietnamie. Bob, Max,
Dan Sherman, który również już nie żył, oraz Stew-
art Samuels służyli w tej samej kompanii. Razem
zgubili się w wietnamskiej dżungli, co skończyło
się tragicznie.
Wkrótce po ustaleniu tożsamości Russella wyszła
na jaw kolejna prawda. Russell nie zmarł śmiercią
naturalną.
Został otruty.
W butelce z wodą, którą częściowo wypił,
wykryto sporą zawartość bezzapachowego
i pozbawionego smaku rohypnolu, potocznie
zwanego narkotykiem gwałtu. Stężenie było tak
wysokie, że spowodowało zatrzymanie akcji serca.
Zmęczony po długim dniu jazdy Russell poszedł
spać i już się nie obudził.
Bob przejechał po trawie w pobliżu ogrodowych
grządek i pomachał ręką, a Peggy skończyła podle-
wać młode roślinki. Zasępiła się. Bob nawet teraz
mógł być w niebezpieczeństwie, lecz wcale się tym
nie przejmował. Wolał ignorować ryzyko, niż
przyznać, że jej obawy są uzasadnione.
7/50
Zauważyła na drodze zbliżający się radiowóz
szeryfa i natychmiast się spięła. Oby Troy Davis
wreszcie zdołał przemówić jej mężowi do rozumu…
Bob także zobaczył samochód, ponieważ zgasił
silnik i zsiadł z kosiarki, gdy auto skręciło na pod-
jazd. Dawniej, gdy wszystko wskazywało na to, że
Bob jest w kręgu podejrzeń w sprawie o zabójstwo,
Davis nie był tutaj mile widziany.
Tęgawy szeryf podciągnął spodnie i poprawił
broń, po czym ruszył przez trawnik na spotkanie
Boba.
Nie zamierzała uronić ani słowa z ich rozmowy,
więc zakręciła wodę i pośpieszyła w ich stronę.
– Dzień dobry, Peggy. – Davis dotknął brzegu
kapelusza i lekko się ukłonił. – Właśnie mówiłem,
że wszyscy troje powinniśmy pogadać.
Odpowiedziała skinieniem głowy, zadowolona
z faktu, że Davis chciał, aby ona także wzięła udzi-
ał w rozmowie.
Bob zaprosił szeryfa na patio. Peggy rano staran-
nie je zamiotła i teraz z satysfakcją stwierdziła, że
skąpane w słońcu miejsce wygląda bardzo ładnie.
Usiedli przy okrągłym, sosnowym stole, zrobionym
kilka lat temu przez Boba i pomalowanym na
ciemny, szaroniebieski kolor, który przyjemnie
kontrastował z białymi ścianami domu. Duży,
8/50
pasiasty parasol ocieniał cały blat i wygodne, wyś-
ciełane foteliki.
– Chciałem streścić wam moją rozmowę z Han-
nah Russell.
Kilka miesięcy wcześniej, gdy ustalono tożsamość
Maksa, jego córka poprosiła o spotkanie z Bobem
i Peggy. Podczas tamtej rozmowy Peggy czuła się
bardzo niezręcznie, lecz jednocześnie było jej
strasznie żal młodej, głęboko strapionej kobiety.
Odpowiedziała na jej pytania najlepiej, jak umiała.
Hannah ze swojej strony dodała bardzo niewiele,
ponieważ wiedziała tylko to, co wcześniej usłyszała
od ojca. Podobno zamierzał wyjechać w krótką
podróż, ale nie powiedział dokąd. Gdy nie wrócił
do Kalifornii, Hannah zgłosiła jego zaginięcie.
Dopiero po roku powiadomiono ją o losie ojca.
– Tak mi przykro z jej powodu. – Peggy westch-
nęła. Hannah wcześniej straciła matkę i po śmierci
ojca została sierotą. Nie miała też żadnej dalszej
rodziny.
– Była strasznie roztrzęsiona – przyznał Troy. –
Nie dość, że głęboko przeżyła utratę rodziców, to
na dodatek dowiedziała się, że ojciec padł ofiarą
zabójcy.
– Podejrzewała kogoś o to morderstwo?
9/50
– Nie. Prosiła, abym w jej imieniu podziękował
wam za okazaną jej dobroć. Dzięki rozmowie
z wami trochę łatwiej mogła zaakceptować to, co
się stało. Wspomniała też o twoim liście, Peggy.
Odniosłem wrażenie, że bardzo jej pomógł.
– Jak daje sobie radę? – Peggy szczerze martwiła
się jej losem.
– Trudno powiedzieć – z wahaniem odparł Troy. –
Stwierdziła tylko, że pewnie gdzieś wyjedzie, bo
nic już jej nie trzyma w Kalifornii. Obiecała po-
zostać z nami w kontakcie.
Peggy rozumiała, dlaczego Hannah chciała wyr-
uszyć w świat. Po stracie rodziców nie miała
nikogo w Kalifornii, a wszystko wokół przypomin-
ało jej o życiu, które już nie istniało. Te wspomni-
enia musiały być bolesne.
– Dowiedziałeś się czegoś o pułkowniku
Samuelsie? – Bob zmierzył szeryfa badawczym
spojrzeniem, pytając o towarzysza broni Boba,
Dana i Maksa.
Stewart Samuels po powrocie z Wietnamu po-
został w armii i szybko awansował. Peggy wiedzi-
ała, że szeryf niedawno się z nim kontaktował.
Podobno nic nie wskazywało na jego związek z za-
bójstwem Maksa, lecz jej mąż widocznie miał co do
tego wątpliwości.
10/50
– Aktualnie nie uważam go za podejrzanego.
– Podobno jest jakąś szychą w wywiadzie –
mruknął Bob, jakby praca wykonywana przez
Samuelsa automatycznie świadczyła przeciwko
niemu.
– Owszem, ale co to ma do rzeczy? Poza tym
mieszka na Wschodzie, w Waszyngtonie, i raczej
nie było go w ostatnich latach w tych stronach.
Musisz wiedzieć, że dokładnie go sprawdziliśmy.
Jako oficer i w życiu prywatnym cieszy się
powszechnym szacunkiem i zaufaniem. Obiecał
nam pomóc, jeśli tylko będzie mógł na coś się przy-
dać. Skoro jednak masz jakieś inne przeczucia,
może byłoby lepiej, gdybyś sam pogadał
z Samuelsem?
Peggy wcale się nie zdziwiła, gdy Bob przecząco
pokręcił głową. Nie znosił powracania do
przeszłości. Już i tak aż nadto frustrował się z po-
wodu samobójstwa Dana i morderstwa Maksa. Źle
by się stało, gdyby zaczął obsesyjnie rozpamięty-
wać to, co zdarzyło się wiele lat temu, gdyby za-
czął spekulować w bezsenne noce na temat wpły-
wu tamtych wydarzeń na teraźniejszość.
– Czy Bob jest w niebezpieczeństwie? – spytała
bez ogródek.
11/50
– To całkiem możliwe – równie otwarcie przyznał
szeryf.
Peggy marzyła o innej odpowiedzi, lecz była wdz-
ięczna za szczerość. W trudnych sytuacjach
prawda, nawet nieprzyjemna, pozwala lepiej przy-
gotować się na zagrożenie.
– Nonsens – energicznie zaprotestował Bob. –
Przecież się nie ukrywam. Gdyby ktoś chciał mnie
sprzątnąć, już bym nie żył.
– Może zrobimy sobie wakacje? – Owszem, Bob
miał poniekąd rację, lecz Peggy nie zamierzała
ryzykować. Od lat nigdzie nie wyjeżdżali i należał
im się urlop.
– Na jak długo? – spytał Bob, nie kryjąc dyzgustu
wobec pomysłu żony.
– Aż sprawa się wyjaśni. – Peggy spojrzała na
niego błagalnie. Dlaczego zawsze musiał zachowy-
wać się jak bohater?
– Wykluczone. Nigdzie nie pojadę.
– Bob… – Jego stanowcza odmowa wcale Peggy
nie zaskoczyła. Już taki był, że lekceważył wszelkie
niebezpieczeństwa. Ależ z niego uparciuch! Ktoś
wreszcie powinien przemówić mu do rozumu.
Przecież im obojgu mogło coś grozić.
– Nie ma mowy, żeby ktoś wykurzył mnie z mo-
jego domu!
12/50
– Ale…
– Nie, Peg – uciął wszelką dyskusję. – Niby jak
długo mielibyśmy się ukrywać? Miesiąc? Dwa?
Jeszcze dłużej? Max został zamordowany ponad
rok temu, więc już wtedy ktoś dybał na moje życie,
prawda?
Szeryf i Peggy wymienili zatroskane spojrzenia.
– Bob, wtedy nie wiedzieliśmy tego, co wiemy
teraz – nie dawał za wygraną Davis.
– Nigdzie nie jadę! Koniec z chowaniem głowy
w piasek. Jeśli ktoś chce mnie zabić, to trudno. –
Gdy Peggy wzdrygnęła się, dodał szybko: – Wy-
bacz, kochanie. – Sięgnął nad blatem stołu po jej
dłoń. – Nie zamierzam uciekać jak tchórz ani ner-
wowo wciąż oglądać się przez ramię.
– Może pójdziesz na kompromis – zaproponował
szeryf. – Nie zapraszaj tutaj potencjalnego
mordercy.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Bob.
Peggy zauważyła, że jest bardzo spięty. Choć
mówił w sposób zdecydowany, najwyraźniej trochę
się bał. Przygarbiona sylwetka dobitnie ujawniała
obawę, do której otwarcie nie chciał się przyznać.
– Nie wiem, ile już macie rezerwacji, ale radz-
iłbym nie przyjmować nikogo więcej.
13/50
– Możemy wszystkie odwołać – mruknęła Peggy.
Wiedziała, że właściciele okolicznych pensjonatów
ucieszą się z dodatkowych gości.
– Uważasz to za dobre rozwiązanie? – Bob spojrz-
ał na żonę.
Twierdząco skinęła głową, natomiast Bob nadal
nie zamierzał akceptować żadnych półśrodków,
o czym świadczyła jego mina.
– Martwiłam się od dnia wesela Olivii i Jacka –
szepnęła Peggy.
Zaledwie tydzień temu Bob był drużbą Jacka
Griffina. A dwa dni później dowiedzieli się, że Max
Russell został zamordowany.
– No dobrze – niechętnie zgodził się Bob. – Od-
wołamy dotychczasowe rezerwacje.
– Żadnych gości – dodała Peggy.
– Zgoda. Do czasu, aż cała sprawa zostanie
wyjaśniona.
Peggy wiedziała, że uderzy ich to po kieszeni, ale
bezpieczeństwo męża było najważniejsze.
– Postaram się zakończyć śledztwo jak najszyb-
ciej – obiecał Troy Davis. – Na pewno wykryjemy
sprawcę morderstwa.
Ciekawe, kiedy to nastąpi, pomyślała smętnie
Peggy.
14/50
ROZDZIAŁ DRUGI
Cecilia Randall stała na nabrzeżu marynarki wo-
jennej i obserwowała wpływający do Zatoki Sin-
claira lotniskowiec „George Washington”. Po sześ-
ciu miesiącach służby na wodach Zatoki Perskiej
mąż Cecilii, Ian, nareszcie wracał do domu. Cecilia
często słyszała, jak ludzie opisujący swoje
wzruszenie mówią o sercach wezbranych uczu-
ciem. Uważała te słowa za sentymentalną bzdurę,
lecz teraz zrozumiała, że jest w nich dużo prawdy.
Na widok ogromnego okrętu płynącego w stronę
Bremerton czuła bowiem, że jej serce jest
przepełnione miłością, dumą i patriotyzmem.
Na molo zebrały się tłumy ludzi – żony i dzieci
marynarzy, krewni, przyjaciele. Na wietrze
furkotały kolorowe chorągiewki i transparenty
z napisem „Witamy!”. Nad wodą krążyły helikop-
tery stacji telewizyjnej z Seattle, kamery filmowały
tę chwilę dla dziennika o piątej po południu. Mimo
brzydkiej, pochmurnej pogody atmosfera była ek-
scytująca, ludzie nie kryli radości. Nawet ołowiane
chmury zwiastujące rychły deszcz nie miały wpły-
wu na nastrój Cecilii. Na brzegu grała orkiestra,
amerykańska flaga łagodnie falowała poruszana
bryzą. Była to scena jak z obrazu Normana
Rockwella.
Dwie najlepsze przyjaciółki Cecilii, Cathy Lackey
i Carol Greendale, stały tuż obok niej. Trzymały na
rękach swoje maluchy i energicznie machały na
powitanie. Cecilia miała nadzieję, że też już
wkrótce znów zostanie matką.
– Chyba widzę Andrew! – Cathy pisnęła radośnie
i palcem pokazała synkowi jego tatę.
Na górnym pokładzie każdy z trzech tysięcy
marynarzy stał w lekkim rozkroku, z dłońmi
splecionymi za plecami. Wszyscy mieli na sobie bi-
ałe, galowe mundury i z tej odległości nie sposób
było rozróżnić twarzy. Cecilia czuła na policzkach
podmuchy wiatru, machała i krzyczała. Może Ian ją
dostrzeże.
– Potrzymaj Amandę. – Carol podała Cecilii swoją
trzyletnią córeczkę.
Cecilia chętnie wzięła dziecko na ręce. Dawniej
nawet sam jego widok sprawiał jej ból. Allison,
córeczka jej i Iana, urodziła się w tym samym ty-
godniu co Amanda. Gdyby żyła, miałaby teraz trzy
latka. Niestety po kilku dniach umarła, a jej śmierć
prawie zniszczyła małżeństwo rodziców. Gdyby nie
rozsądna sędzina, która zignorowała ogólnie
16/50
przyjęte zasady i nie dała im rozwodu, skończyliby
tak samo smutno, jak wiele innych par.
– Ian, tutaj! – Uniosła rękę nad głowę. – Widzisz
swojego tatusia? – spytała Amandę, lecz mała
mocno objęła ją za szyję i ukryła buzię na ramieniu
Cecilii.
– Patrz, tam jest tatuś. – Carol palcem wskazała
lotniskowiec.
Dziewczynka spojrzała w tamtą stronę i się roz-
promieniła. Matka wzięła ją z objęć Cecilii
i przytuliła do siebie.
Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim
marynarze z płóciennymi workami w rękach
ruszyli po trapie na ląd. Po chwili zaczęły się
głośne powitania, płacze i śmiechy, ludzie tonęli
sobie w ramionach.
Cecilia usiłowała wypatrzyć Iana. Wreszcie go
zobaczyła. Był taki przystojny! Wysoki, opalony,
z ciemnymi włosami widocznymi spod białego,
marynarskiego nakrycia głowy, prezentował się jak
model. Aż westchnęła z wrażenia i zalała się łzami
radości.
Znalazła się w objęciach męża. Przylgnęli do
siebie, a oczy Cecilii nadal były zamglone łzami,
gdy Ian dotknął wargami jej ust.
17/50
Pocałunek był długi, zmysłowy i wyrażał nagro-
madzoną przez sześć miesięcy tęsknotę. Gdy się
skończył, Cecilia miała kolana jak z waty i była
całkiem bez tchu. Ian wreszcie wrócił. Jej życie
znów nabrało sensu. Gdyby cały wszechświat nagle
się rozleciał, nawet by tego nie zauważyła.
– Strasznie za tobą tęskniłam. – Czubkami palców
pieściła jego kark. Pragnęła powiedzieć Ianowi tak
wiele, wyjawić mu, co dzieje się w jej sercu, lecz to
wszystko mogło poczekać. Na razie pragnęła tylko
wtulić się w niego oraz cieszyć się jego bliskością.
Nawet jeśli tylko pożyczyła go na jakiś czas od
marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych.
– Och, skarbie, to było najdłuższe pół roku
w moim życiu. – Nadal przyciskał ją do siebie, więc
Cecilia zamknęła oczy i rozkoszowała się chwilą,
której od dawna już nie mogła się doczekać.
Ian dostał trzy dni urlopu i zamierzała w pełni je
wykorzystać. Zarówno dnie, jak i noce. Powrót
męża wypadł w terminie najlepszym z możliwych,
ponieważ wszystko wskazywało na to, że będą to
jej płodne dni.
Ian zarzucił sobie na ramię worek z rzeczami,
ujął ją za rękę i razem ruszyli w stronę parkingu.
Otoczył żonę ramieniem, przygarnął do siebie,
jakby nawet najmniejsza odległość wydawała mu
18/50
się za duża. Uśmiechnął się, a jego miłość rozgrza-
ła Cecilię jak ciepłe promienie złocistego słońca.
Tylko tak mogła w skrócie opisać swoją euforię.
– Kocham cię – powiedziała bezgłośnie.
– Wkrótce ci udowodnię, jak ja cię kocham.
Chyba nie musisz wracać do pracy? – spytał
zaniepokojony.
Przez chwilę miała ochotę trochę się z Ianem po-
droczyć, lecz nie potrafiła się na to zdobyć.
– Pan Cox dał mi całe trzy dni wolne. – Podała
mężowi kluczyki.
– Coraz bardziej lubię twojego szefa. – Otworzył
drzwi samochodu.
Też uważała, że jej szef to miły człowiek.
Zwłaszcza ostatnio to się ujawniło, gdy on i jego
była żona powtórnie się pobrali, dzięki czemu at-
mosfera w biurze stała się mniej oficjalna. Lecz
jadąc do domu z Ianem, nie myślała o pracy. Co
chwilę zerkała na męża, a on odpowiadał podobnie
gorącym spojrzeniem. Po dziesięciu minutach pod-
jechali przed piętrowy bliźniak na wojskowym os-
iedlu. Wprowadzili się tutaj ponad pół roku temu,
tuż przed wyjazdem Iana.
– Przywiozłeś wszystko, co ci wysłałam? – Głos
Cecilii zabrzmiał zmysłowo. W ciągu trzech minio-
nych tygodni wysłała Ianowi trzy małe prezenciki –
19/50
co tydzień jedną z trzech części kompletu bielizny
z przejrzystej tkaniny. W notatce dołączonej do os-
tatniej przesyłki obiecała, że po powrocie Iana
zaprezentuje mu się w całym kompleciku. Niemal
słyszała przyśpieszony oddech męża, gdy czytała
mejla z jego odpowiedzią.
– Zafundowałaś mi prawdziwe tortury, kochana
żoneczko. – Ian zmarszczył brwi.
– Mhm… – Gdyby Cecilia nie znała go tak dobrze,
mogłaby pomyśleć, że ma jej za złe to, co zrobiła,
lecz błysk w oczach dowodził czegoś innego.
– Czy wiesz, że tymi przesyłkami stworzyłaś
bestię?
– Z rozkoszą ją okiełznam. – Pocałowała męża
w usta.
– Och, skarbie… – Ian przerwał pocałunek. – We-
jdźmy do domu… szybko.
– Tak jest, kapitanie. – Cecilia zasalutowała.
Pośpiesznie wysiedli z samochodu i rozbawieni
pobiegli do wejścia. Ian był tak podekscytowany,
że ledwie zdołał trafić kluczem do zamka.
Cecilia wysprzątała mieszkanie do połysku. Zmi-
eniła także pościel i opuściła żaluzje w oknach
sypialni. Wiedziała, że po sześciu miesiącach
rozłąki będą się kochać natychmiast po przek-
roczeniu progu.
20/50
W holu Ian upuścił na podłogę płócienny worek,
chwycił żonę na ręce i ruszył do sypialni. Tuż za
drzwiami znów ją pocałował, a jego gorące, wilgot-
ne usta natarczywie przesunęły się po jej wargach.
Za moment wypuścił ją z objęć i natychmiast za-
czął się rozbierać.
– Chcesz, żebym włożyła tę czarną koszulkę?
– Następnym razem. – Usiadł na brzegu łóżka
i szybko zdjął buty.
– Ian… – powiedziała z wahaniem. – Powinnam
coś ci powiedzieć. – Uklękła za plecami męża
i oparła brodę o nagie ramię.
– To nie może poczekać?
– Może, ale pewnie jednak chciałbyś to wiedzieć
jak najszybciej.
– Co takiego? – W jego głosie zabrzmiało znieci-
erpliwienie, gdy raptownie się odwrócił i zacisnął
ręce na jej talii.
Cecilia uśmiechnęła się i z rozkoszą przesunęła
dłonie po jego muskularnych ramionach.
– Chyba uda nam się dzisiaj zmajstrować
dzidziusia.
– Myślałem, że jesteś na pigułce.
– Już nie. Wyrzuciłam tabletki pół roku temu –
oznajmiła rozpromieniona, a po twarzy Iana
przemknął cień. – Byłeś na morzu, więc nie
21/50
potrzebowałam środków antykoncepcyjnych.
A poza tym…
– Nie zaczęłaś ich brać, gdy się dowiedziałaś, że
płyniemy do kraju?
– Nie.
– Przecież znałaś datę mojego powrotu…
– Oczywiście. – Pieszczotliwie musnęła ustami
bark męża. – I już nie mogłam się doczekać, aż
będziesz w domu – dodała uwodzicielskim tonem.
– Ale kochanie… dlaczego mówisz mi to dopiero
teraz? Nie mam żadnych środków
zabezpieczających…
– Wcale ich nie potrzebujemy, mój ty marynarzu.
Ja chcę tego dzidziusia. – Gdy znieruchomiał, nie
mówił choćby słowa, ponagliła cicho: – Ian…
– Nie sądzisz, że najpierw powinniśmy to
omówić? – Odwrócił się do niej plecami.
– Przecież… właśnie to robimy.
– W ostatniej chwili.
– Nie chcesz mieć ze mną dziecka?
Wstał z łóżka. Miał taką minę, jakby pytanie Ce-
cilii całkiem go przytłoczyło.
– Chcę. Ale jeszcze nie teraz.
– Myślałam…
– Jeszcze za wcześnie.
22/50
– Minęły już trzy lata! – Podczas ostatniego rejsu
Iana Cecilia coraz bardziej pragnęła dziecka.
Zrobiła dyplom i dostała wspaniałą pracę, mogła
więc pomyśleć o powiększeniu rodziny. – Jestem
gotowa, Ian.
– A ja nie. Wolę nie ryzykować, że zajdziesz
w ciążę. – Zapiął spodnie i włożył koszulę.
Cecilia przygryzła wargi. Mąż miał rację, pow-
inna wcześniej omówić z nim tę sprawę. Przecież
kontaktowali się z sobą przez internet prawie
codziennie, często też dzwonili do siebie. Mogła
poruszyć ten jakże ważny temat już dawno temu.
– Zostań w łóżku. – Chwycił kluczyki i gwałtownie
ruszył do drzwi.
– Dokąd idziesz?
– Do apteki… Zaraz wrócę.
Zdało się jej, że świat nagle pociemniał, jakby
słońce schowało się za ciemnymi chmurami.
Może powinna spodziewać się takiej reakcji Iana.
Bez wątpienia obawiał się tego, jak podziała na nią
kolejna ciąża i jak odbije się na ich małżeństwie.
Cecilia rozumiała jego obawy, bo do niedawna
zmagała się z takimi samymi. Uwierzyła, że Ian,
podobnie jak ona, już je pokonał. Cóż, pomyliła się.
23/50
ROZDZIAŁ TRZECI
Maryellen Sherman z radością wyniosła ciężkie
kartonowe pudło z wynajmowanego mieszkania
i umieściła je w bagażniku samochodu. Już wkrótce
miała zamieszkać z Jonem Bowmanem – oraz
zostać jego żoną.
Przez długi czas była przekonana, że coś takiego
w ogóle nie jest możliwe, lecz w końcu doszli do
porozumienia. Nie mogła i nie musiała już dłużej
ukrywać, że go kocha, a Jon odwzajemniał jej uczu-
cia. Nieporozumienia odeszły w niepamięć, duma
i gniew przestały wchodzić w drogę.
Jon pomagał jej przy pakowaniu i przewożeniu
rzeczy do jego domu. Wstawił do bagażnika kole-
jne pudło, ujął dłoń Maryellen i lekko ścisnął, aby
tym gestem wyrazić, jak bardzo się cieszy.
Nareszcie mieli być z sobą na dobre.
Katie, ich dziewięciomiesięczna córeczka,
smacznie spała w swoim łóżeczku, więc
pośpiesznie załadowali do samochodu jeszcze
trochę rzeczy i wrócili do środka. Maryellen
wiedziała, że mała za parę minut się zbudzi,
a większość dobytku nadal nie była spakowana.
– To na dzisiaj wszystko? – Jon oparł ręce na
biodrach i rozejrzał się po pokoju.
– Później zapakuję więcej. – Maryellen mieszkała
tutaj przez dwanaście lat, nagromadziło się więc
mnóstwo wszelakiego dobra. Od kilku tygodni
usiłowała posortować je na trzy grupy: rzeczy po-
trzebne, do oddania i do wyrzucenia.
– Zostało trochę więcej czy…? – Jon nie był zach-
wycony tą perspektywą.
– Mam tyle różności… Chcesz spakować jeszcze
kilka pudeł? – Maryellen uznała, że warto wstawić
coś na tylne siedzenie jej auta, zanim pojadą do
domu Jona.
– Najbardziej chciałbym, żebyś wreszcie się do
mnie wprowadziła.
– Też tego chcę. – Maryellen weszła do malutkiej
kuchni. Co jeszcze powinni zabrać stąd dzisiaj?
Dlaczego przeprowadzki muszą być takie skomp-
likowane i pracochłonne?
– Rozmawiałaś ze swoją mamą na temat daty
ślubu?
– Jej zdaniem koniec maja to najlepszy termin. –
Była przekonana, że dla jej matki data nie ma
większego znaczenia. Skoro córka już miała
z Jonem dziecko, to zdaniem Grace Sherman pow-
inni byli się pobrać dawno temu.
25/50
– Naprawdę nie chcesz wielkiego wesela?
– Nie. – Wyjęła z lodówki dzbanek mrożonej her-
baty i na moment wróciła w myślach do swojego
pierwszego związku. Ślub był piękny, po prostu ba-
jkowy, niestety małżeństwo wręcz przeciwnie. Tr-
wało tylko rok, a po rozwodzie długo nie mogła się
pozbierać.
Jona poznała dwanaście lat później, lecz mimo
upływu czasu nadal obawiała się emocjonalnego
zaangażowania. Dlatego trzymała Jona na dystans,
traktowała go źle i robiła wszystko, aby nie zaistni-
ał prawdziwie w jej życiu. Teraz wstydziła się tego
wszystkiego, co wtedy wyczyniała.
– Nie robisz wielkiego interesu, wychodząc za
mnie. – Jon wyjął z szafki dwie szklanki i postawił
je na blacie.
– Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego, to
spuszczę ci lanie! – oznajmiła groźnie. –
Zobaczysz!
Gdy się uśmiechnął, jego ostre rysy złagodniały.
Nie zaliczał się do przystojnych mężczyzn, lecz był
wysoki i długonogi, miał gęste, ciemne włosy oraz
piwne oczy, w których malowała się powaga.
Maryellen nie znała bardziej utalentowanego foto-
grafa niż on. Jego prace wystawiano w jednej z na-
jlepszych galerii Seattle, a nazwisko Bowman
26/50
zyskiwało coraz większy rozgłos w kręgach
artystycznych.
– Obecnie wiesz o mnie wszystko – mruknął,
unikając jej wzroku.
– A ty o mnie – odparowała.
Oboje mieli swoje tajemnice i bolesne wspomni-
enia, lecz mieli również siebie nawzajem i po raz
pierwszy od rozwodu Maryellen była gotowa raz
na zawsze zamknąć rozdział nieudanego małżeńst-
wa. Zbyt długo zadręczała się tamtym fiaskiem,
Jon także wiele przeżył i właśnie z powodu
przeszłości tak trudno im było dojść do porozumi-
enia. Od początku znajomości przypadli sobie do
gustu, lecz z powodu sekretów, których tak
rozpaczliwie nie chcieli ujawnić, omal nie rozstali
się na zawsze.
– Ty nie siedziałaś w więzieniu.
– Zanim cię poznałam, też byłam w swoistym
więzieniu. Cóż, sama je sobie zafundowałam.
Małżeństwo z tobą to wspaniały dar od losu, poza
Katie najwspanialszy – oświadczyła melo-
dramatycznie, lecz z całym przekonaniem,
a uśmiech Jona rozświetlił całą kuchnię. – Prawdę
mówiąc, nie mogę się doczekać, kiedy we troje za-
czniemy wspólne życie, dzień po dniu, miesiąc po
27/50
miesiącu, rok po roku. – Objęła Jona i ukryła twarz
na jego piersi.
– To śmieszne, że chcesz mieszkać tutaj aż do
ślubu – oznajmił już bez uśmiechu.
– Może i tak, ale wolę poczekać. – Popełniła w ży-
ciu zbyt wiele błędów i postanowiła, że to
małżeństwo zacznie się tak, jak powinno.
– Przecież mamy dziecko, więc już nie…
– Naprawdę masz mi za złe? – Spojrzała na niego,
zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co czuła.
– Jeszcze jak! Ale mogę poczekać, jeśli dla ciebie
to takie ważne.
Cmoknęła go w brodę w podzięce za cierpliwość.
Przytuliła się do niego, a on wplątał palce w jej
ciemne włosy i przycisnął wargi do ust. Jego nam-
iętność i oczywiste pożądanie sprawiły, że omal nie
zmieniła zdania. To wszystko było takie nowe i ek-
scytujące. Wystarczył przelotny pocałunek lub uś-
cisk, aby natychmiast ogarniała ich fala szaleńczej
namiętności.
Gdy w sypialni rozległ się pisk, Jon z westchni-
eniem wypuścił Maryellen z objęć, a ona pomknęła
do pokoju i wyjęła córeczkę z łóżeczka. Zmieniła
pieluszkę, przyniosła małą do kuchni i posadziła
w wysokim foteliku. Na jego blacie już czekały na
Katie sok i herbatnik.
28/50
Katie, wyspana i w dobrym humorku, chwyciła
kubeczek i z głośnym chlipnięciem wyssała łyk
soku, a następnie zabębniła kubkiem o plastikową
tacę.
– Na jej widok zawsze mam wrażenie, że dziecko
to prawdziwy cud. – Jon kucnął obok fotelika. –
Jesteś tatusiową córeczką, prawda?
Katie nagrodziła ojca uśmiechem z czterema
ząbkami.
Jon podniósł się, wziął z kuchennego blatu aparat
i zaczął pstrykać zdjęcia.
Cały Jon, pomyślała Maryellen. Gdy zaczęła z nim
współpracować w galerii sztuki na ulicy Harbor,
przynajmniej z tuzin razy odmówiła, gdy chciał się
z nią umówić. Były to czasy, gdy wolała z nikim się
nie wiązać. Ale Jon nie dawał za wygraną, nalegał,
więc w końcu się poddała. Zaczęli się spotykać
i wkrótce z przerażeniem odkryła, że jest w ciąży.
Uznała wówczas, że będzie lepiej wykreślić Jona ze
swojego życia oraz trzymać go z dala od dziecka.
Jak wiele innych kobiet, postanowiła być samotną
matką. Dopiero po urodzeniu Katie zrozumiała, jak
bardzo pragnie i potrzebuje pomocy Jona w wy-
chowywaniu dziecka, i jak bardzo córka potrzebuje
ojca. Ale ocknęła się trochę za późno. Jon
29/50
oczywiście kochał Katie, ale już nie chciał mieć nic
do czynienia z jej matką.
Skończył fotografować Katie i skierował obiektyw
nikona na Maryellen. Dawniej, na początku ich
znajomości, bywała trochę skrępowana i jed-
nocześnie dumna, gdy robił z niej swoją modelkę.
Obecnie już nawet nie protestowała, gdy Jon robił
jej zdjęcia nawet w najbardziej nieoczekiwanych
chwilach. Był znakomitym fotografikiem, nie tylko
perfekcyjnym rzemieślnikiem, ale prawdziwym
artystą z Bożej łaski, jednym z niewielu
wybrańców. Żywioł, instynkt, talent… Najbardziej
swobodnie czuł się po drugiej stronie kamery, jego
osobowość i emocje najlepiej ujawniały się w jego
fotografiach.
– Chciałbym mieć ciebie i Katie przy sobie jak
najszybciej. – Przewinął film i wyjął kasetę
z aparatu.
– Jeszcze tylko dwa tygodnie. Zleci nie wiadomo
kiedy.
Jon spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby zam-
ierzał się spierać, ale odpuścił.
– Wytrzymam jeszcze trochę – stwierdził.
– Oczekiwanie to połowa przyjemności. – Gdy
niewyraźnie mruknął coś w odpowiedzi, zachi-
chotała, bo domyśliła się, co miał na myśli. – Może
30/50
poprosimy pastora Flemminga, aby poprowadził
ceremonię? – Rzadko chodziła do kościoła, lecz na-
jlepsza przyjaciółka jej matki, Olivia Lockhart,
niedawno wyszła za Jacka Griffina i ślubu udzielił
im właśnie pastor metodystów. Maryellen była
zachwycona wzruszającą uroczystością.
– Nie chcesz skorzystać z usług pani sędzi Lock-
hart… lub raczej Griffin?
– Wolę ślub kościelny. – Maryellen lubiła Olivię,
długoletnią przyjaciółkę rodziny, lecz już zdecy-
dowała, że ślub cywilny to za mało. Pragnęła wypo-
wiedzieć słowa małżeńskiej przysięgi w obliczu
Boga. Wiedziała, że będzie kochać Jona do końca
życia.
– Naprawdę chcesz wziąć ślub w kościele? Jesteś
pewna?
– Albo w kościele metodystów, albo może lepiej
na terenie twojej posiadłości? – Jon odziedziczył po
dziadku działkę i zbudował na niej piękny,
piętrowy dom, z którego rozciągał się widok na
Cieśninę Pugeta i położony w oddali górski szczyt
Rainier.
– W porządku. A co z przyjęciem?
– Też w domu. – Maryellen miała nadzieję, że nie
stawia Jonowi zbyt wysokich wymagań. – Przecież
nie zjawi się cały tłum gości, tylko rodzina
31/50
i garstka przyjaciół. Wystarczy, że podamy tort
i szampana. A jeśli pogoda dopisze, możemy nawet
wziąć ślub na dworze. – Bujne rododendrony oraz
azalie właśnie zaczęły kwitnąć i okolica domu wy-
glądała przepięknie.
– Co powiesz na trochę zakąsek? Mógłbym je
przygotować dzień lub dwa wcześniej.
– Jon…
– Mój przyjaciel będzie robił zdjęcia, ale ciebie
sam sfotografuję. – Coraz bardziej ekscytował się
perspektywą ślubu i wesela.
Maryellen zrobiło się jeszcze cieplej na sercu.
– Zdołamy to wszystko zorganizować w dwa
tygodnie?
– Oczywiście. Jeszcze jakieś pytania? – dodał na
widok jej radosnego uśmiechu. – Co takiego? – spy-
tał nieco podejrzliwie, bo wyczuł jej niepewność.
– Lista gości…
– Ile osób?
– Nie chodzi o ilość. Oczywiście zaproszę moją
mamę, siostrę i kilka przyjaciółek, ale chciałabym
dodać jeszcze dwie osoby, lecz nie wiem, czy się
zgodzisz.
– Wiesz, że prawie niczego ci nie odmówię. – Jon
pocałował jej skroń. – Kogo masz na myśli?
32/50
– Twojego ojca i macochę. – Przytuliła się do
Jona, aby nie widzieć jego twarzy, gdy usłyszy jej
prośbę. Dopiero niedawno wyznał, że rodzice jego
kosztem ochronili młodszego syna. Podczas roz-
prawy sądowej złożyli kłamliwe zeznania obciąża-
jące Jona, dlatego skazano go za handel
narkotykami. Jon spędził w więzieniu siedem lat,
a od czasu otrzymania wyroku już nigdy nie
rozmawiał ani z ojcem, ani z jego żoną.
– Nie. – Wypuścił Maryellen z uścisku. – Oni już
nie należą do mojego życia. Sami ze mnie
zrezygnowali i…
– Mają tylko ciebie. – Młodszy brat Jona zmarł
tragicznie. Maryellen podejrzewała, że rodzice
Jona żałują tego, co zrobili. Na pewno już dawno
zrozumieli, że powinni byli zmusić młodszego syna
do poniesienia kary za popełnione przestępstwo,
zamiast wrabiać Jona.
– Nigdy więcej nie będziemy poruszać tego tem-
atu, zrozumiałaś? – Tak mocno zacisnął dłonie na
jej ramionach, że aż ją zabolało. – Mam tylko Katie
i ciebie – oznajmił gniewnie i zaraz ją puścił. –
Jesteście moją jedyną rodziną.
Chciała zaoponować, ponieważ pragnęła pomóc
mu naprawić stosunki z ojcem i macochą, lecz Jon
jeszcze nie był na to gotowy. Szkoda, bo przecież
33/50
ci ludzie niedawno zostali dziadkami. Gdyby pozn-
ali malutką wnuczkę, mogłoby to zapoczątkować
nowy, lepszy etap dla całej rodziny. Maryellen
wiedziała jednak, że nie powinna mieszać się
w skomplikowane familijne sprawy, zwłaszcza że
Jon tak ostro zaprotestował.
– A co z podróżą poślubną? – spytał. – Wy-
bierzemy się gdzieś chociaż na dzień lub dwa?
– Naprawdę tego chcesz? – Ostatnio była tak
bardzo zajęta pakowaniem i planowaniem ślubu,
że nawet nie pomyślała o żadnym wyjeździe.
– Jasne!
– Co powiesz na Thyme and Tide, pensjonat Boba
i Peggy Beldonów? To podobno najlepsze miejsce
w całym mieście.
– Nic z tego. Nie przyjmują żadnych gości aż do
czasu wyjaśnienia tamtego morderstwa.
– Szkoda…
– Może spędzimy noc poślubną w Seattle? Gdyby
twoja mama zgodziła się zaopiekować Katie.
– Och, będzie szczęśliwa!
– Więc jedziemy do Seattle. – Cmoknął Maryellen
w czubek nosa, na co Katie zagulgotała radośnie,
jakby zobaczyła coś bardzo śmiesznego. – To cię
bawi, prawda? – Uśmiechnął się do dziecka. –
Dobrze cię rozumiem.
34/50
– Będziemy mieć piękny ślub – z przekonaniem
oświadczyła Maryellen. Dzięki tej świadomości
całe to szaleńcze pakowanie i przewożenie rzeczy
nabierało sensu. Już za dwa tygodnie zostanie żoną
Jona. Ich trójka stanie się rodziną.
35/50
ROZDZIAŁ CZWARTY
Charlotte Jefferson była trochę zdenerwowana,
wybierając się do sądu. Wiele razy obserwowała
swoją córkę Olivię w roli sędziny sądu rodzinnego
okręgu Kitsap, lecz dzisiaj miała stanąć przed ob-
liczem sędziego Robsona. Wraz z kilkoma na-
jlepszymi przyjaciółkami musiała ponieść konsek-
wencje zakłócenia porządku publicznego, lecz jej
zdaniem cel uświęcał środki. Jeśli ceną próby
zmuszenia rady miejskiej do otwarcia kliniki
w Cedar Cove będzie pobyt za kratkami, to trudno.
O pierwszej miała spotkać się z Laurą, Bess
i kilkoma innymi osobami przed salą rozpraw
sędziego Robsona.
Włożyła najlepszą sukienkę oraz kupiony wiele
lat temu żółty kapelusz z szerokim rondem i białym
piórkiem wsuniętym za rypsową wstążkę. Jeśli
wyląduje w więzieniu, to przynajmniej wkroczy do
celi ubrana jak na mszę.
Zdaniem Olivii i Jacka osadzenie za kratkami
raczej nie wchodziło w rachubę, ale Charlotte
słyszała plotki o sędzim Robsonie. Podobno był
bardziej surowy niż Olivia, a niektóre wyroki
traktował jako przestrogę dla innych, którzy wzor-
em zapuszkowanego łajdaka mogliby zboczyć
z drogi cnoty.
Na dźwięk dzwonka kot Charlotte, Harry, zadzi-
wiająco energicznie zeskoczył z łóżka i po-
maszerował do saloniku. Jack i Olivia wyjechali
w podróż poślubną i Charlotte nikogo się nie
spodziewała. Usiłowała zachować sprawę sądową
w tajemnicy, ponieważ wstydziła się tego, że
została postawiona w stan oskarżenia. Nawet nie
poprosiła Justine, swojej wnuczki, aby pojechała
z nią do sądu. Olivia oczywiście wiedziała o całej
sprawie i nie była nią zachwycona.
Charlotte spojrzała przez wizjer. Za progiem stał
Ben Rhodes, jak zwykle elegancki i miły dla oka.
Mimo swojego wieku Charlotte poczuła, że jej
serce fiknęło koziołka. Była wdową od wielu lat
i do niedawna sądziła, że już za późno, aby znów
mogła się zakochać, jednak Ben udowodnił, jak
bardzo się myliła.
– Ben! Co tutaj robisz? – Była zachwycona jego
obecnością. – Przecież mieliśmy się spotkać
w sądzie.
– Wiem, ale pomyślałem, że cię podwiozę. Go-
towa do wyjścia?
37/50
– Jak wyglądam? – Przygładziła fałdy kwiecistej
sukni i przez moment miała nieodparte wrażenie,
że jest bohaterką musicalu z lat pięćdziesiątych.
Dzięki Benowi ta cała afera bardziej przypominała
podniecającą przygodę niż skandal.
– Prześlicznie. – Ben uśmiechnął się z aprobatą.
Charlotte często myślała, że Ben mógłby udawać
bliźniaka kubańskiego filmowego amanta Cesara
Romera. Byli do siebie bardzo podobni i tacy
atrakcyjni…
– Och, Ben… – Znów ogarnęło ją zdenerwowanie.
– Sama nie wiem, czego się spodziewać.
– Spokojnie, kochanie. – Pogłaskał jej dłoń. – Nie
sądzę, żeby rada miejska chciała zaprezentować
się w negatywnym świetle. Wyobraź sobie, jak
obsmarowałyby ją gazety Seattle, gdyby nasze mi-
asteczko ukarało tutejszych emerytów za demon-
strację w interesie służby zdrowia.
– To było nielegalne zgromadzenie – mruknęła
Charlotte. – Ale chętnie odsiedzę swoje, jeśli za tę
cenę obudzimy nasze miasteczko. – Wystarczyła
sama obecność Bena, aby wstąpił w nią nowy
duch.
– Zgadzam się z tobą, ale więzienie raczej nam
nie grozi. Prawdopodobnie tylko zapłacimy
grzywnę.
38/50
Nadal miała wątpliwości. Co będzie, jeśli zostanie
uznana za prowodyra? Zdecydowanie przeciwstaw-
iła się szeryfowi Davisowi, a przyjaciele ją poparli.
Sędzia Robson może ocenić ją bardzo surowo…
przecież cieszył się złą sławą.
– Wynająłem adwokata.
Wcześniej zamierzał sam reprezentować ich
w sądzie. Widocznie zmienił zdanie, pomyślała
Charlotte. Sama nikogo nie zatrudniła do obrony.
Prawnicy kazali sobie słono płacić, poza tym
należą do prawniczej branży, więc byłby to jakiś
znajomy Olivii.
– Pani mecenas Sharon Castor będzie czekać na
nas w sądzie – dodał Ben.
– Och, tylko nie ona! – Sharon i Olivia często
spotykały się po przeciwnych stronach na sali są-
dowej. Niedawno były zaangażowane w sprawę
rozwodową Rosemary Cox, a Olivia wydała kon-
trowersyjny wyrok, notabene który, jak sądziła
Charlotte, skłonił Coksów do odnowienia związku.
– No dobrze… – Westchnęła. – Co będzie, to będzie.
– Poszła do sypialni po podręczną torbę z lekarst-
wami i kremem na noc. Wzięła też żakiet, tak na
wszelki wypadek. Dzień był chłodny, a w więzien-
nych celach ponoć panowały przeciągi. Po raz os-
tatni rozejrzała się po pokoju. W najgorszym razie
39/50
będzie musiała poprosić Justine, aby zaopiekowała
się kotem.
– Charlotte… – Ben na jej widok pokręcił głową. –
Naprawdę nie potrzebujesz tej walizki.
– Nigdy nie wiadomo. Wolę mile się rozczarować,
niż żałować, że czegoś nie dopilnowałam. – Było to
jej ulubione motto.
Ben nie zdołał jej przekonać, więc w końcu
włożył neseser do bagażnika. W sądzie od razu ski-
erowali kroki do sali sędziego Robsona. Przed
drzwiami już czekały Helen, Laura i Bess, przyja-
ciółki Charlotte.
– Słowo daję, jeśli ktoś spróbuje mnie zrewid-
ować, to koniec z nim! – oświadczyła Bess, przybi-
erając pozę karateki.
– Znowu oglądałaś „Karate Kid”? – mruknęła
Charlotte. Kilka lat temu wszyscy z Klubu Seniora
im. Henry'ego M. Jacksona uczęszczali na lekcje
samoobrony i Bess nie opuściła ani jednej z nich.
– Wcale nie żartuję, Charlotte – fuknęła ur-
ażonym tonem.
– Myślicie, że sędzia pozwoli nam zabrać do
więzienia robótki na drutach? – spytała Laura. –
Muszę przed świętami udziać kilka prezentów
i przydałoby mi się trochę wolnego czasu.
40/50
Charlotte nie zdążyła odpowiedzieć, bo podeszła
do nich Sharon Castor.
– Jesteśmy w komplecie? – spytała.
– Tak – oznajmił Ben.
– Wynajął dla nas obrońcę – szeptem poinfor-
mowała przyjaciółki Charlotte. – I uważa, że na-
jwyżej zostaniemy ukarani grzywną.
– Tylko tyle? – Laura nie kryła rozczarowania. –
Chętnie poszłabym do więzienia.
– Boże, błogosław Benowi. – Bess najwyraźniej
wolała zachować wolność. W dziękczynnym geście
złożyła dłonie i wzniosła oczy ku niebu.
Charlotte była zadowolona, że nie musi zmierzyć
się ze wszystkim sama. Czuła się odpowiedzialna
za przyjaciół, ponieważ to przez nią mieli kłopoty.
– Nasza sprawa jest następna na liście – ozna-
jmiła Sharon Castor. – Wejdźmy do sali razem.
Charlotte poprawiła kapelusz. Ben wziął ją za
rękę i cała grupka podążyła za Sharon. Okazało
się, że w sali zebrało się mnóstwo ludzi i wszystkie
ławki były zajęte.
– Jesteśmy z tobą, Charlotte! – zawołała siedząca
obok męża Peggy Beldon.
Oszołomiona Charlotte zauważyła także Justine
i jej męża Setha, który trzymał na kolanach
maleńkiego Leifa. Justine pomachała ręką i oczy
41/50
Charlotte zamgliły się łzami wzruszenia. Wy-
glądało na to, że przynajmniej połowa
mieszkańców miasteczka chciała zademonstrować
poparcie dla oskarżonych.
Helen i Bess kroczyły z tak dumnymi minami,
jakby brały udział w paradzie z okazji Dnia
Niepodległości.
– Spodziewałeś się czegoś takiego? – Charlotte
spojrzała na wyższego od niej o ponad głowę Bena.
– Skądże. Patrz, jest nawet Troy Davis.
Szeryf, który ich aresztował, zjawił się w sądzie,
aby poprzeć ich sprawę. Charlotte lubiła Troya
i była skłonna mu wybaczyć. Przecież najpierw
próbował skłonić demonstrujących emerytów do
rozejścia się, lecz jako zaprzysiężony obrońca
prawa musiał zareagować, gdy odmówili. Lecz jego
obecność dobitnie świadczyła o tym, że jest po ich
stronie.
– Przyszli też Roy i Corrie McAfee – szepnął Ben.
Państwo McAfee mieszkali w Cedar Cove od
niedawna. Roy kiedyś był policyjnym śledczym
w Seattle, a po przejściu na emeryturę otworzył
własną agencję detektywistyczną.
Grace Sherman podeszła do Charlotte, ser-
decznie ją uściskała i powiedziała cicho:
42/50
– Olivia prosiła, żebym tu wpadła. Zaprosiłam
również kilku czytelników z naszej biblioteki, żeby
też wyrazili swoje poparcie dla was.
Charlotte ścisnęła dłoń Grace, która od niepam-
iętnych czasów była najlepszą przyjaciółką Olivii.
Córka nie mogła się zjawić, ponieważ wraz
z Jackiem pojechała w podróż poślubną na Hawaje.
Po chwili do sali wślizgnęła się Maryellen Sher-
man, a za nią Jon z Katie na rękach. Charlotte lub-
iła tego fotografa i cieszyła się na myśl, że młodzi
wkrótce się pobiorą. Uważała, że powinni to zrobić
już dawno, lecz oczywiście nikt nie pytał jej
o zdanie.
– Proszę wstać, sąd idzie – oznajmił woźny. –
Przewodniczy sędzia Robson.
Sędzia wyszedł z bocznej salki i zajął miejsce za
wielkim biurkiem. Charlotte poczuła, że jej puls
przyśpieszył tempo, i dopiero teraz, gdy sędzia za-
czął czytać akt oskarżenia, zdała sobie sprawę
z tego, jak bardzo się boi. Skończyły się żarty na
temat ciosów karate i robienia na drutach w celi.
Sharon Castor na szczęście okazała się doskonałą
profesjonalistką i Charlotte nabrała do niej
przekonania.
43/50
– Wysoki Sądzie. – Sharon zrobiła dwa kroki
w stronę biurka. – Proszę spojrzeć na oskarżonych.
Kogo Wysoki Sąd widzi?
– Panno Castor… – Sędzia rzucił okiem na listę
przewinień. – Widzę oskarżonych o zorganizowanie
nielegalnego zgromadzenia, o odmowę rozejścia
się oraz…
– Tak, Wysoki Sądzie, lecz moi klienci pragnęli
w ten sposób uświadomić wszystkim coś ważnego.
Nie mogli tego zrobić w inny sposób. Oskarżeni
uważają, że w Cedar Cove trzeba otworzyć klinikę,
z czym zresztą całkowicie się zgadzam.
– Powinni byli najpierw porozmawiać z członkami
rady miejskiej.
– Próbowaliśmy, Wysoki Sądzie! – bez namysłu
wypaliła Charlotte. – Pan Rhodes i ja wzięliśmy
udział w kilku zebraniach rady, ale niczego nie os-
iągnęliśmy – kontynuowała, zdumiona swoją
odwagą. – Zdaniem burmistrza Bensona Cedar
Cove nie stać na placówkę służby zdrowia, chociaż
jest ona…
– Nie będziemy w tym miejscu dyskutować o po-
trzebie otwarcia poradni – skarcił Charlotte sędzia.
– Tak, Wysoki Sądzie – mruknęła potulnie, a Ben
uśmiechem dodał jej otuchy.
44/50
Następnie zabrał głos prokurator, który na-
jwyraźniej nie miał zamiaru posłać ich za kratki.
Pokrótce streścił przebieg zajścia i wrócił na swoje
miejsce. Sharon Castor spróbowała znów zabrać
głos, lecz sędzia Robson ostrzegawczo uniósł dłoń.
– Proszę się nie wysilać, panno Castor. Już pod-
jąłem decyzję. – Sędzia spojrzał na piątkę oskarżo-
nych. – Wygląda na to, że pragnęliście zaint-
eresować mieszkańców ideą otwarcia kliniki.
I niewątpliwie wam się to udało. Połowa miasta tu
się zjawiła, żeby was poprzeć. Jeśli jest też ktoś
z rady miejskiej, to mam nadzieję, że robi notatki.
Osobiście nie widzę żadnych korzyści z ukarania
pięciorga obywateli pragnących polepszyć jakość
naszego życia w Cedar Cove. Jeśli dacie mi słowo
honoru, że nie będziecie demonstrować bez up-
rzedniej zgody władz, to od razu zamknę sprawę.
Oskarżeni natychmiast dali słowo.
Sędzia stuknął młotkiem, a sala zatrzęsła się od
braw i okrzyków aplauzu. Ludzie gratulowali
dzielnym demonstrantom, traktując ich jak
miejscowych bohaterów. Charlotte i Ben podz-
iękowali wszystkim za gorące poparcie oraz uścis-
nęli dłoń Sharon Castor, wdzięczni za jej pomoc.
Poza tym sprawa dowiodła, że można liczyć na
45/50
solidarność społeczności Cedar Cove, co bardzo
uradowało Charlotte.
Ben odwiózł ją do jej domu.
– Nie przypuszczałam, że aż tyle ludzi wie
o naszej akcji i jej konsekwencjach – przyznała
Charlotte, wysiadając z samochodu.
– Mnie też to zaskoczyło. – Ben szarmancko
przytrzymał drzwiczki.
– Grace pewnie namówiła tabuny ludzi, żeby nas
wsparli.
– Jeszcze raz jej podziękuję, gdy będę
w bibliotece.
– Ja też. – Zamierzała powiedzieć Olivii, jak
bardzo pomocna okazała się jej przyjaciółka.
– Charlotte Jefferson, w Cedar Cove uwielbia cię
mnóstwo ludzi – stwierdził Ben, gdy wchodzili po
schodkach na ganek.
– To wzruszające, że tylu przyjaciół znalazło czas
w godzinach pracy, aby przyjść do sądu – pow-
iedziała, szukając w swojej przepastnej torebce
kluczy.
– Jest jeszcze ktoś, kogo powinnaś dopisać do
listy kochających cię osób. – Ben postawił na
podłodze neseser Charlotte i usiadł na
wyściełanym fotelu-huśtawce.
46/50
– Kto to taki? – Zastanawiała się, czy
przypadkiem nie włożyła kluczy do walizeczki.
– Ja.
Charlotte zamarła. Ben właśnie wyznał jej miłość,
a uczynił to w najmniej spodziewanym momencie.
– Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś we mnie
zakochany, Benie Rhodesie?
– Właśnie to. – Patrzył jej prosto w oczy. – I za-
stanawiam się, czy odwzajemniasz moje uczucia.
Czyżby tego nie wiedział? Nawet się nie
domyślał? Niewiarygodne!
– Też cię kocham, Ben, i to od dawna – oświad-
czyła z mocą i natychmiast się zarumieniła. – Masz
ochotę na szklankę lemoniady, żeby oblać nasze
zwycięstwo? – Wreszcie znalazła klucze i otworzyła
drzwi.
– Jeszcze jak. – Ben wszedł za nią do wnętrza. –
I przy okazji może skradnę buziaka.
– A ja może ci na to pozwolę.
47/50
Tytuł oryginału:
44 Cranberry Point
Pierwsze wydanie:
MIRA Books, 2004
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Opracowanie graficzne okładki:
Kuba Magierowski
Opracowanie redakcyjne:
Władysław Ordęga
Korekta:
Małgorzata Narewska, Władysław Ordęga
© 2004 by Debbie Macomber
© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Har-
lequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2011
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem re-
produkcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek
formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – ży-
wych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-0119-3
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.
49/50
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.

More Related Content

More from epartnerzy.com

Celtowie. Dzieje - ebook
Celtowie. Dzieje - ebookCeltowie. Dzieje - ebook
Celtowie. Dzieje - ebook
epartnerzy.com
 
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
epartnerzy.com
 
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebookWenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
epartnerzy.com
 
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebookW imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
epartnerzy.com
 
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebookKiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
epartnerzy.com
 
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebookZrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
epartnerzy.com
 
Chiny powrót olbrzyma - ebook
Chiny powrót olbrzyma - ebookChiny powrót olbrzyma - ebook
Chiny powrót olbrzyma - ebook
epartnerzy.com
 

More from epartnerzy.com (20)

Celtowie. Dzieje - ebook
Celtowie. Dzieje - ebookCeltowie. Dzieje - ebook
Celtowie. Dzieje - ebook
 
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
Historia literatury południowoafrykańskiej. Literatura afrikaans (okres usamo...
 
Historia Zimbabwe - ebook
Historia Zimbabwe - ebookHistoria Zimbabwe - ebook
Historia Zimbabwe - ebook
 
Afrykańskie państwo Kilindich w XVIII i XIX wieku - ebook
Afrykańskie państwo Kilindich w XVIII i XIX wieku - ebookAfrykańskie państwo Kilindich w XVIII i XIX wieku - ebook
Afrykańskie państwo Kilindich w XVIII i XIX wieku - ebook
 
Polacy w Nigerii. Tom IV - ebook
Polacy w Nigerii. Tom IV - ebookPolacy w Nigerii. Tom IV - ebook
Polacy w Nigerii. Tom IV - ebook
 
Polacy w Nigerii. Tom III - ebook
Polacy w Nigerii. Tom III - ebookPolacy w Nigerii. Tom III - ebook
Polacy w Nigerii. Tom III - ebook
 
Polacy w Nigerii. Tom I - ebook
Polacy w Nigerii. Tom I - ebookPolacy w Nigerii. Tom I - ebook
Polacy w Nigerii. Tom I - ebook
 
Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka - ebook
Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka - ebookDlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka - ebook
Dlaczego przestałem być Żydem. Spojrzenie Izraelczyka - ebook
 
Historia literatury południowoafrykańskiej literatura afrikaans (XVII-XIX WIE...
Historia literatury południowoafrykańskiej literatura afrikaans (XVII-XIX WIE...Historia literatury południowoafrykańskiej literatura afrikaans (XVII-XIX WIE...
Historia literatury południowoafrykańskiej literatura afrikaans (XVII-XIX WIE...
 
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebookWenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
Wenus Hotentocka i inne rozprawy o literaturze południowoafrykańskiej - ebook
 
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebookW imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
W imię Tory. Żydzi przeciwko syjonizmowi - ebook
 
Afrykański wygnaniec. Tożsamość a prawa człowieka. - ebook
Afrykański wygnaniec. Tożsamość a prawa człowieka. - ebookAfrykański wygnaniec. Tożsamość a prawa człowieka. - ebook
Afrykański wygnaniec. Tożsamość a prawa człowieka. - ebook
 
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebookKiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski - ebook
 
Mała Garbo - ebook
Mała Garbo - ebookMała Garbo - ebook
Mała Garbo - ebook
 
Prawno-finansowe aspekty polityki spójności i rozwoju regionalnego - ebook
Prawno-finansowe aspekty polityki spójności i rozwoju regionalnego - ebookPrawno-finansowe aspekty polityki spójności i rozwoju regionalnego - ebook
Prawno-finansowe aspekty polityki spójności i rozwoju regionalnego - ebook
 
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebookZrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto - ebook
 
Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce - ebook
Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce - ebookMiki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce - ebook
Miki i myszy. Walt Disney i film rysunkowy w przedwojennej Polsce - ebook
 
Chiny powrót olbrzyma - ebook
Chiny powrót olbrzyma - ebookChiny powrót olbrzyma - ebook
Chiny powrót olbrzyma - ebook
 
Wiedeń 1913 - ebook
Wiedeń 1913 - ebookWiedeń 1913 - ebook
Wiedeń 1913 - ebook
 
Kobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały - ebook
Kobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały - ebookKobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały - ebook
Kobiety Afryki - obyczaje, tradycje, obrzędy, rytuały - ebook
 

Hotel na rozdrożu - ebook

  • 1.
  • 2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.
  • 3. Debbie Macomber Hotel na rozdrożu Przełożyła: Barbara Kośmider
  • 4. ROZDZIAŁ PIERWSZY Peggy Beldon z przyjemnością rozejrzała się po swoim ogrodzie. Niedawno sama posadziła wszys- tkie rośliny, które od tego czasu już nieco po- drosły. Uwielbiała to miejsce – było jej schroni- eniem i źródłem błogiego spokoju. Przez chwilę ob- serwowała prom płynący z Bremerton do Seattle, a łagodny powiew wiatru przyniósł znad Cieśniny Pugeta słonawy zapach wody. Było to typowe ma- jowe popołudnie w Cedar Cove, w stanie Waszyng- ton – przyjemnie ciepłe, z lekką, orzeźwiającą bryzą. Peggy sięgnęła po ogrodowy wąż i ostrożnie weszła między rzędy sałaty, zielonego groszku i fasolki szparagowej. Jako osoba praktyczna up- rawiała warzywa, natomiast kwiatowe klomby za- spokajały poczucie piękna. Z zachwytem spojrzała na dom, który był spełnieniem jej marzeń. Wy- chowała się w Cedar Cove, tutaj zdała maturę i wyszła za Boba Beldona po jego powrocie z Wiet- namu. Pierwsze lata małżeństwa były trudne, ponieważ Bob nadużywał alkoholu. Pił sam oraz z kolegami i stawał się wtedy innym człowiekiem.
  • 5. Najpewniej zrujnowałby zarówno swoje zdrowie, jak i małżeństwo, lecz na szczęście w porę odkrył Stowarzyszenie Anonimowych Alkoholików. Dzięki temu był trzeźwy od dwudziestu dwóch lat. Peggy zaczęła delikatnie podlewać młode sad- zonki. Kilka lat temu Bob przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Ponieważ otrzymał przyz- woitą odprawę, mogli kupić posesję na Cranberry Point. Od niepamiętnych czasów uwielbiała ten dom, już jako dziewczynka przychodziła tu, mar- zyła. Zbudowany w latach trzydziestych, piętrowy i położony blisko Zatoki Sinclaira, wydał się małej Peggy wspaniałą, zaczarowaną rezydencją. Kilkak- rotnie przechodził z rąk do rąk i stopniowo popadał w ruinę, ponieważ kolejni właściciele niez- byt o niego dbali, przez co stracił sporo na war- tości. Dlatego właśnie Beldonów stać było na ten zakup. Bob okazał się utalentowanym majsterkowiczem, więc już po kilku miesiącach wywiesili nad drzwiami szyld pensjonatu, który nazwali Thyme and Tide. Nie mieli pojęcia, czy biznes się rozwinie, postanowili jednak spróbować, by trochę dorobić do emerytury. Ryzyko się opłaciło i Peggy była niezmiernie dumna z osiągniętego wraz z mężem sukcesu. Tradycyjna domowa atmosfera, 4/50
  • 6. gościnność oraz wspaniałe jedzenie przyciągały mnóstwo gości i pensjonat szybko zdobył godną pozazdroszczenia renomę. Wspomniano o nim nawet na łamach czasopisma o ogólnokrajowym zasięgu, a autor reportażu pod niebiosa wychwalał potrawy i ciasta z kuchni Peggy. Poświęcił całe dwa zdania na opis wykwintnych babeczek z kanadyjskimi borówkami, a także pysznej szar- lotki. Peggy miała w ogrodzie dwadzieścia krzaków borówek oraz osiem krzaków malin i nie szczędziła zachodu, aby wszystkie bujnie owocowały. Każde- go lata zbierała mnóstwo jagód, których wystar- czało na desery dla gości i rodziny. Życie nie mo- gło być lepsze. I nagle zdarzyło się coś niewyobrażalnego. Gdy na dworze szalała burza, a czarną noc rozświetlały tylko błyskawice, w hoteliku zjawił się nieznajomy. Wynajął pokój i pośpiesznie się w nim zamknął. Później Peggy wielokrotnie wyrzucała sobie, że od razu nie poprosiła o wypełnienie stosownego formularza, ale tajemniczy gość zjawił się po północy i był zmęczony, więc zaprowadzili go do pokoju, formalności zostawiając na rano. Ale rano przybysz już nie żył. 5/50
  • 7. Od tego wydarzenia Peggy zawsze uważała, że ich dotychczasowa spokojna egzystencja została pogmatwana przez jakieś dziwne siły, na które ani ona, ani Bob nie mieli wpływu. Nie dość, że gość zmarł w ich domu, to jeszcze na dodatek jego pra- wo jazdy okazało się fałszywe. Wieczorem, po całym dniu rozmów z szeryfem i lekarzem sądow- ym, nic się nie wyjaśniło, przeciwnie, sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała. Bob właśnie wyprowadził z garażu wielką kosi- arkę do trawy. Na dźwięk silnika Peggy przerwała podlewanie i osłoniła oczy. Mimo upływu lat życie z Bobem nic nie straciło ze swej dawnej atrak- cyjności. Przetrwali trudne czasy i darzyli się taką samą miłością jak w czasach młodości. Bob był wysoki i jak na swój wiek dobrze się trzymał, a w jasnobrązowych, starannie przystrzyżonych włosach nie dało się zauważyć nawet cienia siw- izny. Uwielbiał swój warsztat, a Peggy podziwiała stolarskie talenty męża. Potrafił wyczarować prawdziwe cuda z kawałka dębowego lub sosnowego drewna. Peggy zakochała się w Bobie Beldonie jako nastolatka i jej serce nadal należało do niego. Obecnie jednak poważnie się martwiła. Wolałaby nie myśleć o zmarłym mężczyźnie, lecz było to 6/50
  • 8. nieuniknione, zwłaszcza że niedawno został zidentyfikowany. Szeryf Davis poinformował ich, że tajemniczy nieznajomy nazywał się Maxwell Russell. Ta informacja zszokowała Boba, ponieważ wraz z Maksem walczył w Wietnamie. Bob, Max, Dan Sherman, który również już nie żył, oraz Stew- art Samuels służyli w tej samej kompanii. Razem zgubili się w wietnamskiej dżungli, co skończyło się tragicznie. Wkrótce po ustaleniu tożsamości Russella wyszła na jaw kolejna prawda. Russell nie zmarł śmiercią naturalną. Został otruty. W butelce z wodą, którą częściowo wypił, wykryto sporą zawartość bezzapachowego i pozbawionego smaku rohypnolu, potocznie zwanego narkotykiem gwałtu. Stężenie było tak wysokie, że spowodowało zatrzymanie akcji serca. Zmęczony po długim dniu jazdy Russell poszedł spać i już się nie obudził. Bob przejechał po trawie w pobliżu ogrodowych grządek i pomachał ręką, a Peggy skończyła podle- wać młode roślinki. Zasępiła się. Bob nawet teraz mógł być w niebezpieczeństwie, lecz wcale się tym nie przejmował. Wolał ignorować ryzyko, niż przyznać, że jej obawy są uzasadnione. 7/50
  • 9. Zauważyła na drodze zbliżający się radiowóz szeryfa i natychmiast się spięła. Oby Troy Davis wreszcie zdołał przemówić jej mężowi do rozumu… Bob także zobaczył samochód, ponieważ zgasił silnik i zsiadł z kosiarki, gdy auto skręciło na pod- jazd. Dawniej, gdy wszystko wskazywało na to, że Bob jest w kręgu podejrzeń w sprawie o zabójstwo, Davis nie był tutaj mile widziany. Tęgawy szeryf podciągnął spodnie i poprawił broń, po czym ruszył przez trawnik na spotkanie Boba. Nie zamierzała uronić ani słowa z ich rozmowy, więc zakręciła wodę i pośpieszyła w ich stronę. – Dzień dobry, Peggy. – Davis dotknął brzegu kapelusza i lekko się ukłonił. – Właśnie mówiłem, że wszyscy troje powinniśmy pogadać. Odpowiedziała skinieniem głowy, zadowolona z faktu, że Davis chciał, aby ona także wzięła udzi- ał w rozmowie. Bob zaprosił szeryfa na patio. Peggy rano staran- nie je zamiotła i teraz z satysfakcją stwierdziła, że skąpane w słońcu miejsce wygląda bardzo ładnie. Usiedli przy okrągłym, sosnowym stole, zrobionym kilka lat temu przez Boba i pomalowanym na ciemny, szaroniebieski kolor, który przyjemnie kontrastował z białymi ścianami domu. Duży, 8/50
  • 10. pasiasty parasol ocieniał cały blat i wygodne, wyś- ciełane foteliki. – Chciałem streścić wam moją rozmowę z Han- nah Russell. Kilka miesięcy wcześniej, gdy ustalono tożsamość Maksa, jego córka poprosiła o spotkanie z Bobem i Peggy. Podczas tamtej rozmowy Peggy czuła się bardzo niezręcznie, lecz jednocześnie było jej strasznie żal młodej, głęboko strapionej kobiety. Odpowiedziała na jej pytania najlepiej, jak umiała. Hannah ze swojej strony dodała bardzo niewiele, ponieważ wiedziała tylko to, co wcześniej usłyszała od ojca. Podobno zamierzał wyjechać w krótką podróż, ale nie powiedział dokąd. Gdy nie wrócił do Kalifornii, Hannah zgłosiła jego zaginięcie. Dopiero po roku powiadomiono ją o losie ojca. – Tak mi przykro z jej powodu. – Peggy westch- nęła. Hannah wcześniej straciła matkę i po śmierci ojca została sierotą. Nie miała też żadnej dalszej rodziny. – Była strasznie roztrzęsiona – przyznał Troy. – Nie dość, że głęboko przeżyła utratę rodziców, to na dodatek dowiedziała się, że ojciec padł ofiarą zabójcy. – Podejrzewała kogoś o to morderstwo? 9/50
  • 11. – Nie. Prosiła, abym w jej imieniu podziękował wam za okazaną jej dobroć. Dzięki rozmowie z wami trochę łatwiej mogła zaakceptować to, co się stało. Wspomniała też o twoim liście, Peggy. Odniosłem wrażenie, że bardzo jej pomógł. – Jak daje sobie radę? – Peggy szczerze martwiła się jej losem. – Trudno powiedzieć – z wahaniem odparł Troy. – Stwierdziła tylko, że pewnie gdzieś wyjedzie, bo nic już jej nie trzyma w Kalifornii. Obiecała po- zostać z nami w kontakcie. Peggy rozumiała, dlaczego Hannah chciała wyr- uszyć w świat. Po stracie rodziców nie miała nikogo w Kalifornii, a wszystko wokół przypomin- ało jej o życiu, które już nie istniało. Te wspomni- enia musiały być bolesne. – Dowiedziałeś się czegoś o pułkowniku Samuelsie? – Bob zmierzył szeryfa badawczym spojrzeniem, pytając o towarzysza broni Boba, Dana i Maksa. Stewart Samuels po powrocie z Wietnamu po- został w armii i szybko awansował. Peggy wiedzi- ała, że szeryf niedawno się z nim kontaktował. Podobno nic nie wskazywało na jego związek z za- bójstwem Maksa, lecz jej mąż widocznie miał co do tego wątpliwości. 10/50
  • 12. – Aktualnie nie uważam go za podejrzanego. – Podobno jest jakąś szychą w wywiadzie – mruknął Bob, jakby praca wykonywana przez Samuelsa automatycznie świadczyła przeciwko niemu. – Owszem, ale co to ma do rzeczy? Poza tym mieszka na Wschodzie, w Waszyngtonie, i raczej nie było go w ostatnich latach w tych stronach. Musisz wiedzieć, że dokładnie go sprawdziliśmy. Jako oficer i w życiu prywatnym cieszy się powszechnym szacunkiem i zaufaniem. Obiecał nam pomóc, jeśli tylko będzie mógł na coś się przy- dać. Skoro jednak masz jakieś inne przeczucia, może byłoby lepiej, gdybyś sam pogadał z Samuelsem? Peggy wcale się nie zdziwiła, gdy Bob przecząco pokręcił głową. Nie znosił powracania do przeszłości. Już i tak aż nadto frustrował się z po- wodu samobójstwa Dana i morderstwa Maksa. Źle by się stało, gdyby zaczął obsesyjnie rozpamięty- wać to, co zdarzyło się wiele lat temu, gdyby za- czął spekulować w bezsenne noce na temat wpły- wu tamtych wydarzeń na teraźniejszość. – Czy Bob jest w niebezpieczeństwie? – spytała bez ogródek. 11/50
  • 13. – To całkiem możliwe – równie otwarcie przyznał szeryf. Peggy marzyła o innej odpowiedzi, lecz była wdz- ięczna za szczerość. W trudnych sytuacjach prawda, nawet nieprzyjemna, pozwala lepiej przy- gotować się na zagrożenie. – Nonsens – energicznie zaprotestował Bob. – Przecież się nie ukrywam. Gdyby ktoś chciał mnie sprzątnąć, już bym nie żył. – Może zrobimy sobie wakacje? – Owszem, Bob miał poniekąd rację, lecz Peggy nie zamierzała ryzykować. Od lat nigdzie nie wyjeżdżali i należał im się urlop. – Na jak długo? – spytał Bob, nie kryjąc dyzgustu wobec pomysłu żony. – Aż sprawa się wyjaśni. – Peggy spojrzała na niego błagalnie. Dlaczego zawsze musiał zachowy- wać się jak bohater? – Wykluczone. Nigdzie nie pojadę. – Bob… – Jego stanowcza odmowa wcale Peggy nie zaskoczyła. Już taki był, że lekceważył wszelkie niebezpieczeństwa. Ależ z niego uparciuch! Ktoś wreszcie powinien przemówić mu do rozumu. Przecież im obojgu mogło coś grozić. – Nie ma mowy, żeby ktoś wykurzył mnie z mo- jego domu! 12/50
  • 14. – Ale… – Nie, Peg – uciął wszelką dyskusję. – Niby jak długo mielibyśmy się ukrywać? Miesiąc? Dwa? Jeszcze dłużej? Max został zamordowany ponad rok temu, więc już wtedy ktoś dybał na moje życie, prawda? Szeryf i Peggy wymienili zatroskane spojrzenia. – Bob, wtedy nie wiedzieliśmy tego, co wiemy teraz – nie dawał za wygraną Davis. – Nigdzie nie jadę! Koniec z chowaniem głowy w piasek. Jeśli ktoś chce mnie zabić, to trudno. – Gdy Peggy wzdrygnęła się, dodał szybko: – Wy- bacz, kochanie. – Sięgnął nad blatem stołu po jej dłoń. – Nie zamierzam uciekać jak tchórz ani ner- wowo wciąż oglądać się przez ramię. – Może pójdziesz na kompromis – zaproponował szeryf. – Nie zapraszaj tutaj potencjalnego mordercy. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Bob. Peggy zauważyła, że jest bardzo spięty. Choć mówił w sposób zdecydowany, najwyraźniej trochę się bał. Przygarbiona sylwetka dobitnie ujawniała obawę, do której otwarcie nie chciał się przyznać. – Nie wiem, ile już macie rezerwacji, ale radz- iłbym nie przyjmować nikogo więcej. 13/50
  • 15. – Możemy wszystkie odwołać – mruknęła Peggy. Wiedziała, że właściciele okolicznych pensjonatów ucieszą się z dodatkowych gości. – Uważasz to za dobre rozwiązanie? – Bob spojrz- ał na żonę. Twierdząco skinęła głową, natomiast Bob nadal nie zamierzał akceptować żadnych półśrodków, o czym świadczyła jego mina. – Martwiłam się od dnia wesela Olivii i Jacka – szepnęła Peggy. Zaledwie tydzień temu Bob był drużbą Jacka Griffina. A dwa dni później dowiedzieli się, że Max Russell został zamordowany. – No dobrze – niechętnie zgodził się Bob. – Od- wołamy dotychczasowe rezerwacje. – Żadnych gości – dodała Peggy. – Zgoda. Do czasu, aż cała sprawa zostanie wyjaśniona. Peggy wiedziała, że uderzy ich to po kieszeni, ale bezpieczeństwo męża było najważniejsze. – Postaram się zakończyć śledztwo jak najszyb- ciej – obiecał Troy Davis. – Na pewno wykryjemy sprawcę morderstwa. Ciekawe, kiedy to nastąpi, pomyślała smętnie Peggy. 14/50
  • 16. ROZDZIAŁ DRUGI Cecilia Randall stała na nabrzeżu marynarki wo- jennej i obserwowała wpływający do Zatoki Sin- claira lotniskowiec „George Washington”. Po sześ- ciu miesiącach służby na wodach Zatoki Perskiej mąż Cecilii, Ian, nareszcie wracał do domu. Cecilia często słyszała, jak ludzie opisujący swoje wzruszenie mówią o sercach wezbranych uczu- ciem. Uważała te słowa za sentymentalną bzdurę, lecz teraz zrozumiała, że jest w nich dużo prawdy. Na widok ogromnego okrętu płynącego w stronę Bremerton czuła bowiem, że jej serce jest przepełnione miłością, dumą i patriotyzmem. Na molo zebrały się tłumy ludzi – żony i dzieci marynarzy, krewni, przyjaciele. Na wietrze furkotały kolorowe chorągiewki i transparenty z napisem „Witamy!”. Nad wodą krążyły helikop- tery stacji telewizyjnej z Seattle, kamery filmowały tę chwilę dla dziennika o piątej po południu. Mimo brzydkiej, pochmurnej pogody atmosfera była ek- scytująca, ludzie nie kryli radości. Nawet ołowiane chmury zwiastujące rychły deszcz nie miały wpły- wu na nastrój Cecilii. Na brzegu grała orkiestra,
  • 17. amerykańska flaga łagodnie falowała poruszana bryzą. Była to scena jak z obrazu Normana Rockwella. Dwie najlepsze przyjaciółki Cecilii, Cathy Lackey i Carol Greendale, stały tuż obok niej. Trzymały na rękach swoje maluchy i energicznie machały na powitanie. Cecilia miała nadzieję, że też już wkrótce znów zostanie matką. – Chyba widzę Andrew! – Cathy pisnęła radośnie i palcem pokazała synkowi jego tatę. Na górnym pokładzie każdy z trzech tysięcy marynarzy stał w lekkim rozkroku, z dłońmi splecionymi za plecami. Wszyscy mieli na sobie bi- ałe, galowe mundury i z tej odległości nie sposób było rozróżnić twarzy. Cecilia czuła na policzkach podmuchy wiatru, machała i krzyczała. Może Ian ją dostrzeże. – Potrzymaj Amandę. – Carol podała Cecilii swoją trzyletnią córeczkę. Cecilia chętnie wzięła dziecko na ręce. Dawniej nawet sam jego widok sprawiał jej ból. Allison, córeczka jej i Iana, urodziła się w tym samym ty- godniu co Amanda. Gdyby żyła, miałaby teraz trzy latka. Niestety po kilku dniach umarła, a jej śmierć prawie zniszczyła małżeństwo rodziców. Gdyby nie rozsądna sędzina, która zignorowała ogólnie 16/50
  • 18. przyjęte zasady i nie dała im rozwodu, skończyliby tak samo smutno, jak wiele innych par. – Ian, tutaj! – Uniosła rękę nad głowę. – Widzisz swojego tatusia? – spytała Amandę, lecz mała mocno objęła ją za szyję i ukryła buzię na ramieniu Cecilii. – Patrz, tam jest tatuś. – Carol palcem wskazała lotniskowiec. Dziewczynka spojrzała w tamtą stronę i się roz- promieniła. Matka wzięła ją z objęć Cecilii i przytuliła do siebie. Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim marynarze z płóciennymi workami w rękach ruszyli po trapie na ląd. Po chwili zaczęły się głośne powitania, płacze i śmiechy, ludzie tonęli sobie w ramionach. Cecilia usiłowała wypatrzyć Iana. Wreszcie go zobaczyła. Był taki przystojny! Wysoki, opalony, z ciemnymi włosami widocznymi spod białego, marynarskiego nakrycia głowy, prezentował się jak model. Aż westchnęła z wrażenia i zalała się łzami radości. Znalazła się w objęciach męża. Przylgnęli do siebie, a oczy Cecilii nadal były zamglone łzami, gdy Ian dotknął wargami jej ust. 17/50
  • 19. Pocałunek był długi, zmysłowy i wyrażał nagro- madzoną przez sześć miesięcy tęsknotę. Gdy się skończył, Cecilia miała kolana jak z waty i była całkiem bez tchu. Ian wreszcie wrócił. Jej życie znów nabrało sensu. Gdyby cały wszechświat nagle się rozleciał, nawet by tego nie zauważyła. – Strasznie za tobą tęskniłam. – Czubkami palców pieściła jego kark. Pragnęła powiedzieć Ianowi tak wiele, wyjawić mu, co dzieje się w jej sercu, lecz to wszystko mogło poczekać. Na razie pragnęła tylko wtulić się w niego oraz cieszyć się jego bliskością. Nawet jeśli tylko pożyczyła go na jakiś czas od marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. – Och, skarbie, to było najdłuższe pół roku w moim życiu. – Nadal przyciskał ją do siebie, więc Cecilia zamknęła oczy i rozkoszowała się chwilą, której od dawna już nie mogła się doczekać. Ian dostał trzy dni urlopu i zamierzała w pełni je wykorzystać. Zarówno dnie, jak i noce. Powrót męża wypadł w terminie najlepszym z możliwych, ponieważ wszystko wskazywało na to, że będą to jej płodne dni. Ian zarzucił sobie na ramię worek z rzeczami, ujął ją za rękę i razem ruszyli w stronę parkingu. Otoczył żonę ramieniem, przygarnął do siebie, jakby nawet najmniejsza odległość wydawała mu 18/50
  • 20. się za duża. Uśmiechnął się, a jego miłość rozgrza- ła Cecilię jak ciepłe promienie złocistego słońca. Tylko tak mogła w skrócie opisać swoją euforię. – Kocham cię – powiedziała bezgłośnie. – Wkrótce ci udowodnię, jak ja cię kocham. Chyba nie musisz wracać do pracy? – spytał zaniepokojony. Przez chwilę miała ochotę trochę się z Ianem po- droczyć, lecz nie potrafiła się na to zdobyć. – Pan Cox dał mi całe trzy dni wolne. – Podała mężowi kluczyki. – Coraz bardziej lubię twojego szefa. – Otworzył drzwi samochodu. Też uważała, że jej szef to miły człowiek. Zwłaszcza ostatnio to się ujawniło, gdy on i jego była żona powtórnie się pobrali, dzięki czemu at- mosfera w biurze stała się mniej oficjalna. Lecz jadąc do domu z Ianem, nie myślała o pracy. Co chwilę zerkała na męża, a on odpowiadał podobnie gorącym spojrzeniem. Po dziesięciu minutach pod- jechali przed piętrowy bliźniak na wojskowym os- iedlu. Wprowadzili się tutaj ponad pół roku temu, tuż przed wyjazdem Iana. – Przywiozłeś wszystko, co ci wysłałam? – Głos Cecilii zabrzmiał zmysłowo. W ciągu trzech minio- nych tygodni wysłała Ianowi trzy małe prezenciki – 19/50
  • 21. co tydzień jedną z trzech części kompletu bielizny z przejrzystej tkaniny. W notatce dołączonej do os- tatniej przesyłki obiecała, że po powrocie Iana zaprezentuje mu się w całym kompleciku. Niemal słyszała przyśpieszony oddech męża, gdy czytała mejla z jego odpowiedzią. – Zafundowałaś mi prawdziwe tortury, kochana żoneczko. – Ian zmarszczył brwi. – Mhm… – Gdyby Cecilia nie znała go tak dobrze, mogłaby pomyśleć, że ma jej za złe to, co zrobiła, lecz błysk w oczach dowodził czegoś innego. – Czy wiesz, że tymi przesyłkami stworzyłaś bestię? – Z rozkoszą ją okiełznam. – Pocałowała męża w usta. – Och, skarbie… – Ian przerwał pocałunek. – We- jdźmy do domu… szybko. – Tak jest, kapitanie. – Cecilia zasalutowała. Pośpiesznie wysiedli z samochodu i rozbawieni pobiegli do wejścia. Ian był tak podekscytowany, że ledwie zdołał trafić kluczem do zamka. Cecilia wysprzątała mieszkanie do połysku. Zmi- eniła także pościel i opuściła żaluzje w oknach sypialni. Wiedziała, że po sześciu miesiącach rozłąki będą się kochać natychmiast po przek- roczeniu progu. 20/50
  • 22. W holu Ian upuścił na podłogę płócienny worek, chwycił żonę na ręce i ruszył do sypialni. Tuż za drzwiami znów ją pocałował, a jego gorące, wilgot- ne usta natarczywie przesunęły się po jej wargach. Za moment wypuścił ją z objęć i natychmiast za- czął się rozbierać. – Chcesz, żebym włożyła tę czarną koszulkę? – Następnym razem. – Usiadł na brzegu łóżka i szybko zdjął buty. – Ian… – powiedziała z wahaniem. – Powinnam coś ci powiedzieć. – Uklękła za plecami męża i oparła brodę o nagie ramię. – To nie może poczekać? – Może, ale pewnie jednak chciałbyś to wiedzieć jak najszybciej. – Co takiego? – W jego głosie zabrzmiało znieci- erpliwienie, gdy raptownie się odwrócił i zacisnął ręce na jej talii. Cecilia uśmiechnęła się i z rozkoszą przesunęła dłonie po jego muskularnych ramionach. – Chyba uda nam się dzisiaj zmajstrować dzidziusia. – Myślałem, że jesteś na pigułce. – Już nie. Wyrzuciłam tabletki pół roku temu – oznajmiła rozpromieniona, a po twarzy Iana przemknął cień. – Byłeś na morzu, więc nie 21/50
  • 23. potrzebowałam środków antykoncepcyjnych. A poza tym… – Nie zaczęłaś ich brać, gdy się dowiedziałaś, że płyniemy do kraju? – Nie. – Przecież znałaś datę mojego powrotu… – Oczywiście. – Pieszczotliwie musnęła ustami bark męża. – I już nie mogłam się doczekać, aż będziesz w domu – dodała uwodzicielskim tonem. – Ale kochanie… dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Nie mam żadnych środków zabezpieczających… – Wcale ich nie potrzebujemy, mój ty marynarzu. Ja chcę tego dzidziusia. – Gdy znieruchomiał, nie mówił choćby słowa, ponagliła cicho: – Ian… – Nie sądzisz, że najpierw powinniśmy to omówić? – Odwrócił się do niej plecami. – Przecież… właśnie to robimy. – W ostatniej chwili. – Nie chcesz mieć ze mną dziecka? Wstał z łóżka. Miał taką minę, jakby pytanie Ce- cilii całkiem go przytłoczyło. – Chcę. Ale jeszcze nie teraz. – Myślałam… – Jeszcze za wcześnie. 22/50
  • 24. – Minęły już trzy lata! – Podczas ostatniego rejsu Iana Cecilia coraz bardziej pragnęła dziecka. Zrobiła dyplom i dostała wspaniałą pracę, mogła więc pomyśleć o powiększeniu rodziny. – Jestem gotowa, Ian. – A ja nie. Wolę nie ryzykować, że zajdziesz w ciążę. – Zapiął spodnie i włożył koszulę. Cecilia przygryzła wargi. Mąż miał rację, pow- inna wcześniej omówić z nim tę sprawę. Przecież kontaktowali się z sobą przez internet prawie codziennie, często też dzwonili do siebie. Mogła poruszyć ten jakże ważny temat już dawno temu. – Zostań w łóżku. – Chwycił kluczyki i gwałtownie ruszył do drzwi. – Dokąd idziesz? – Do apteki… Zaraz wrócę. Zdało się jej, że świat nagle pociemniał, jakby słońce schowało się za ciemnymi chmurami. Może powinna spodziewać się takiej reakcji Iana. Bez wątpienia obawiał się tego, jak podziała na nią kolejna ciąża i jak odbije się na ich małżeństwie. Cecilia rozumiała jego obawy, bo do niedawna zmagała się z takimi samymi. Uwierzyła, że Ian, podobnie jak ona, już je pokonał. Cóż, pomyliła się. 23/50
  • 25. ROZDZIAŁ TRZECI Maryellen Sherman z radością wyniosła ciężkie kartonowe pudło z wynajmowanego mieszkania i umieściła je w bagażniku samochodu. Już wkrótce miała zamieszkać z Jonem Bowmanem – oraz zostać jego żoną. Przez długi czas była przekonana, że coś takiego w ogóle nie jest możliwe, lecz w końcu doszli do porozumienia. Nie mogła i nie musiała już dłużej ukrywać, że go kocha, a Jon odwzajemniał jej uczu- cia. Nieporozumienia odeszły w niepamięć, duma i gniew przestały wchodzić w drogę. Jon pomagał jej przy pakowaniu i przewożeniu rzeczy do jego domu. Wstawił do bagażnika kole- jne pudło, ujął dłoń Maryellen i lekko ścisnął, aby tym gestem wyrazić, jak bardzo się cieszy. Nareszcie mieli być z sobą na dobre. Katie, ich dziewięciomiesięczna córeczka, smacznie spała w swoim łóżeczku, więc pośpiesznie załadowali do samochodu jeszcze trochę rzeczy i wrócili do środka. Maryellen wiedziała, że mała za parę minut się zbudzi, a większość dobytku nadal nie była spakowana.
  • 26. – To na dzisiaj wszystko? – Jon oparł ręce na biodrach i rozejrzał się po pokoju. – Później zapakuję więcej. – Maryellen mieszkała tutaj przez dwanaście lat, nagromadziło się więc mnóstwo wszelakiego dobra. Od kilku tygodni usiłowała posortować je na trzy grupy: rzeczy po- trzebne, do oddania i do wyrzucenia. – Zostało trochę więcej czy…? – Jon nie był zach- wycony tą perspektywą. – Mam tyle różności… Chcesz spakować jeszcze kilka pudeł? – Maryellen uznała, że warto wstawić coś na tylne siedzenie jej auta, zanim pojadą do domu Jona. – Najbardziej chciałbym, żebyś wreszcie się do mnie wprowadziła. – Też tego chcę. – Maryellen weszła do malutkiej kuchni. Co jeszcze powinni zabrać stąd dzisiaj? Dlaczego przeprowadzki muszą być takie skomp- likowane i pracochłonne? – Rozmawiałaś ze swoją mamą na temat daty ślubu? – Jej zdaniem koniec maja to najlepszy termin. – Była przekonana, że dla jej matki data nie ma większego znaczenia. Skoro córka już miała z Jonem dziecko, to zdaniem Grace Sherman pow- inni byli się pobrać dawno temu. 25/50
  • 27. – Naprawdę nie chcesz wielkiego wesela? – Nie. – Wyjęła z lodówki dzbanek mrożonej her- baty i na moment wróciła w myślach do swojego pierwszego związku. Ślub był piękny, po prostu ba- jkowy, niestety małżeństwo wręcz przeciwnie. Tr- wało tylko rok, a po rozwodzie długo nie mogła się pozbierać. Jona poznała dwanaście lat później, lecz mimo upływu czasu nadal obawiała się emocjonalnego zaangażowania. Dlatego trzymała Jona na dystans, traktowała go źle i robiła wszystko, aby nie zaistni- ał prawdziwie w jej życiu. Teraz wstydziła się tego wszystkiego, co wtedy wyczyniała. – Nie robisz wielkiego interesu, wychodząc za mnie. – Jon wyjął z szafki dwie szklanki i postawił je na blacie. – Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego, to spuszczę ci lanie! – oznajmiła groźnie. – Zobaczysz! Gdy się uśmiechnął, jego ostre rysy złagodniały. Nie zaliczał się do przystojnych mężczyzn, lecz był wysoki i długonogi, miał gęste, ciemne włosy oraz piwne oczy, w których malowała się powaga. Maryellen nie znała bardziej utalentowanego foto- grafa niż on. Jego prace wystawiano w jednej z na- jlepszych galerii Seattle, a nazwisko Bowman 26/50
  • 28. zyskiwało coraz większy rozgłos w kręgach artystycznych. – Obecnie wiesz o mnie wszystko – mruknął, unikając jej wzroku. – A ty o mnie – odparowała. Oboje mieli swoje tajemnice i bolesne wspomni- enia, lecz mieli również siebie nawzajem i po raz pierwszy od rozwodu Maryellen była gotowa raz na zawsze zamknąć rozdział nieudanego małżeńst- wa. Zbyt długo zadręczała się tamtym fiaskiem, Jon także wiele przeżył i właśnie z powodu przeszłości tak trudno im było dojść do porozumi- enia. Od początku znajomości przypadli sobie do gustu, lecz z powodu sekretów, których tak rozpaczliwie nie chcieli ujawnić, omal nie rozstali się na zawsze. – Ty nie siedziałaś w więzieniu. – Zanim cię poznałam, też byłam w swoistym więzieniu. Cóż, sama je sobie zafundowałam. Małżeństwo z tobą to wspaniały dar od losu, poza Katie najwspanialszy – oświadczyła melo- dramatycznie, lecz z całym przekonaniem, a uśmiech Jona rozświetlił całą kuchnię. – Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać, kiedy we troje za- czniemy wspólne życie, dzień po dniu, miesiąc po 27/50
  • 29. miesiącu, rok po roku. – Objęła Jona i ukryła twarz na jego piersi. – To śmieszne, że chcesz mieszkać tutaj aż do ślubu – oznajmił już bez uśmiechu. – Może i tak, ale wolę poczekać. – Popełniła w ży- ciu zbyt wiele błędów i postanowiła, że to małżeństwo zacznie się tak, jak powinno. – Przecież mamy dziecko, więc już nie… – Naprawdę masz mi za złe? – Spojrzała na niego, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co czuła. – Jeszcze jak! Ale mogę poczekać, jeśli dla ciebie to takie ważne. Cmoknęła go w brodę w podzięce za cierpliwość. Przytuliła się do niego, a on wplątał palce w jej ciemne włosy i przycisnął wargi do ust. Jego nam- iętność i oczywiste pożądanie sprawiły, że omal nie zmieniła zdania. To wszystko było takie nowe i ek- scytujące. Wystarczył przelotny pocałunek lub uś- cisk, aby natychmiast ogarniała ich fala szaleńczej namiętności. Gdy w sypialni rozległ się pisk, Jon z westchni- eniem wypuścił Maryellen z objęć, a ona pomknęła do pokoju i wyjęła córeczkę z łóżeczka. Zmieniła pieluszkę, przyniosła małą do kuchni i posadziła w wysokim foteliku. Na jego blacie już czekały na Katie sok i herbatnik. 28/50
  • 30. Katie, wyspana i w dobrym humorku, chwyciła kubeczek i z głośnym chlipnięciem wyssała łyk soku, a następnie zabębniła kubkiem o plastikową tacę. – Na jej widok zawsze mam wrażenie, że dziecko to prawdziwy cud. – Jon kucnął obok fotelika. – Jesteś tatusiową córeczką, prawda? Katie nagrodziła ojca uśmiechem z czterema ząbkami. Jon podniósł się, wziął z kuchennego blatu aparat i zaczął pstrykać zdjęcia. Cały Jon, pomyślała Maryellen. Gdy zaczęła z nim współpracować w galerii sztuki na ulicy Harbor, przynajmniej z tuzin razy odmówiła, gdy chciał się z nią umówić. Były to czasy, gdy wolała z nikim się nie wiązać. Ale Jon nie dawał za wygraną, nalegał, więc w końcu się poddała. Zaczęli się spotykać i wkrótce z przerażeniem odkryła, że jest w ciąży. Uznała wówczas, że będzie lepiej wykreślić Jona ze swojego życia oraz trzymać go z dala od dziecka. Jak wiele innych kobiet, postanowiła być samotną matką. Dopiero po urodzeniu Katie zrozumiała, jak bardzo pragnie i potrzebuje pomocy Jona w wy- chowywaniu dziecka, i jak bardzo córka potrzebuje ojca. Ale ocknęła się trochę za późno. Jon 29/50
  • 31. oczywiście kochał Katie, ale już nie chciał mieć nic do czynienia z jej matką. Skończył fotografować Katie i skierował obiektyw nikona na Maryellen. Dawniej, na początku ich znajomości, bywała trochę skrępowana i jed- nocześnie dumna, gdy robił z niej swoją modelkę. Obecnie już nawet nie protestowała, gdy Jon robił jej zdjęcia nawet w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Był znakomitym fotografikiem, nie tylko perfekcyjnym rzemieślnikiem, ale prawdziwym artystą z Bożej łaski, jednym z niewielu wybrańców. Żywioł, instynkt, talent… Najbardziej swobodnie czuł się po drugiej stronie kamery, jego osobowość i emocje najlepiej ujawniały się w jego fotografiach. – Chciałbym mieć ciebie i Katie przy sobie jak najszybciej. – Przewinął film i wyjął kasetę z aparatu. – Jeszcze tylko dwa tygodnie. Zleci nie wiadomo kiedy. Jon spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby zam- ierzał się spierać, ale odpuścił. – Wytrzymam jeszcze trochę – stwierdził. – Oczekiwanie to połowa przyjemności. – Gdy niewyraźnie mruknął coś w odpowiedzi, zachi- chotała, bo domyśliła się, co miał na myśli. – Może 30/50
  • 32. poprosimy pastora Flemminga, aby poprowadził ceremonię? – Rzadko chodziła do kościoła, lecz na- jlepsza przyjaciółka jej matki, Olivia Lockhart, niedawno wyszła za Jacka Griffina i ślubu udzielił im właśnie pastor metodystów. Maryellen była zachwycona wzruszającą uroczystością. – Nie chcesz skorzystać z usług pani sędzi Lock- hart… lub raczej Griffin? – Wolę ślub kościelny. – Maryellen lubiła Olivię, długoletnią przyjaciółkę rodziny, lecz już zdecy- dowała, że ślub cywilny to za mało. Pragnęła wypo- wiedzieć słowa małżeńskiej przysięgi w obliczu Boga. Wiedziała, że będzie kochać Jona do końca życia. – Naprawdę chcesz wziąć ślub w kościele? Jesteś pewna? – Albo w kościele metodystów, albo może lepiej na terenie twojej posiadłości? – Jon odziedziczył po dziadku działkę i zbudował na niej piękny, piętrowy dom, z którego rozciągał się widok na Cieśninę Pugeta i położony w oddali górski szczyt Rainier. – W porządku. A co z przyjęciem? – Też w domu. – Maryellen miała nadzieję, że nie stawia Jonowi zbyt wysokich wymagań. – Przecież nie zjawi się cały tłum gości, tylko rodzina 31/50
  • 33. i garstka przyjaciół. Wystarczy, że podamy tort i szampana. A jeśli pogoda dopisze, możemy nawet wziąć ślub na dworze. – Bujne rododendrony oraz azalie właśnie zaczęły kwitnąć i okolica domu wy- glądała przepięknie. – Co powiesz na trochę zakąsek? Mógłbym je przygotować dzień lub dwa wcześniej. – Jon… – Mój przyjaciel będzie robił zdjęcia, ale ciebie sam sfotografuję. – Coraz bardziej ekscytował się perspektywą ślubu i wesela. Maryellen zrobiło się jeszcze cieplej na sercu. – Zdołamy to wszystko zorganizować w dwa tygodnie? – Oczywiście. Jeszcze jakieś pytania? – dodał na widok jej radosnego uśmiechu. – Co takiego? – spy- tał nieco podejrzliwie, bo wyczuł jej niepewność. – Lista gości… – Ile osób? – Nie chodzi o ilość. Oczywiście zaproszę moją mamę, siostrę i kilka przyjaciółek, ale chciałabym dodać jeszcze dwie osoby, lecz nie wiem, czy się zgodzisz. – Wiesz, że prawie niczego ci nie odmówię. – Jon pocałował jej skroń. – Kogo masz na myśli? 32/50
  • 34. – Twojego ojca i macochę. – Przytuliła się do Jona, aby nie widzieć jego twarzy, gdy usłyszy jej prośbę. Dopiero niedawno wyznał, że rodzice jego kosztem ochronili młodszego syna. Podczas roz- prawy sądowej złożyli kłamliwe zeznania obciąża- jące Jona, dlatego skazano go za handel narkotykami. Jon spędził w więzieniu siedem lat, a od czasu otrzymania wyroku już nigdy nie rozmawiał ani z ojcem, ani z jego żoną. – Nie. – Wypuścił Maryellen z uścisku. – Oni już nie należą do mojego życia. Sami ze mnie zrezygnowali i… – Mają tylko ciebie. – Młodszy brat Jona zmarł tragicznie. Maryellen podejrzewała, że rodzice Jona żałują tego, co zrobili. Na pewno już dawno zrozumieli, że powinni byli zmusić młodszego syna do poniesienia kary za popełnione przestępstwo, zamiast wrabiać Jona. – Nigdy więcej nie będziemy poruszać tego tem- atu, zrozumiałaś? – Tak mocno zacisnął dłonie na jej ramionach, że aż ją zabolało. – Mam tylko Katie i ciebie – oznajmił gniewnie i zaraz ją puścił. – Jesteście moją jedyną rodziną. Chciała zaoponować, ponieważ pragnęła pomóc mu naprawić stosunki z ojcem i macochą, lecz Jon jeszcze nie był na to gotowy. Szkoda, bo przecież 33/50
  • 35. ci ludzie niedawno zostali dziadkami. Gdyby pozn- ali malutką wnuczkę, mogłoby to zapoczątkować nowy, lepszy etap dla całej rodziny. Maryellen wiedziała jednak, że nie powinna mieszać się w skomplikowane familijne sprawy, zwłaszcza że Jon tak ostro zaprotestował. – A co z podróżą poślubną? – spytał. – Wy- bierzemy się gdzieś chociaż na dzień lub dwa? – Naprawdę tego chcesz? – Ostatnio była tak bardzo zajęta pakowaniem i planowaniem ślubu, że nawet nie pomyślała o żadnym wyjeździe. – Jasne! – Co powiesz na Thyme and Tide, pensjonat Boba i Peggy Beldonów? To podobno najlepsze miejsce w całym mieście. – Nic z tego. Nie przyjmują żadnych gości aż do czasu wyjaśnienia tamtego morderstwa. – Szkoda… – Może spędzimy noc poślubną w Seattle? Gdyby twoja mama zgodziła się zaopiekować Katie. – Och, będzie szczęśliwa! – Więc jedziemy do Seattle. – Cmoknął Maryellen w czubek nosa, na co Katie zagulgotała radośnie, jakby zobaczyła coś bardzo śmiesznego. – To cię bawi, prawda? – Uśmiechnął się do dziecka. – Dobrze cię rozumiem. 34/50
  • 36. – Będziemy mieć piękny ślub – z przekonaniem oświadczyła Maryellen. Dzięki tej świadomości całe to szaleńcze pakowanie i przewożenie rzeczy nabierało sensu. Już za dwa tygodnie zostanie żoną Jona. Ich trójka stanie się rodziną. 35/50
  • 37. ROZDZIAŁ CZWARTY Charlotte Jefferson była trochę zdenerwowana, wybierając się do sądu. Wiele razy obserwowała swoją córkę Olivię w roli sędziny sądu rodzinnego okręgu Kitsap, lecz dzisiaj miała stanąć przed ob- liczem sędziego Robsona. Wraz z kilkoma na- jlepszymi przyjaciółkami musiała ponieść konsek- wencje zakłócenia porządku publicznego, lecz jej zdaniem cel uświęcał środki. Jeśli ceną próby zmuszenia rady miejskiej do otwarcia kliniki w Cedar Cove będzie pobyt za kratkami, to trudno. O pierwszej miała spotkać się z Laurą, Bess i kilkoma innymi osobami przed salą rozpraw sędziego Robsona. Włożyła najlepszą sukienkę oraz kupiony wiele lat temu żółty kapelusz z szerokim rondem i białym piórkiem wsuniętym za rypsową wstążkę. Jeśli wyląduje w więzieniu, to przynajmniej wkroczy do celi ubrana jak na mszę. Zdaniem Olivii i Jacka osadzenie za kratkami raczej nie wchodziło w rachubę, ale Charlotte słyszała plotki o sędzim Robsonie. Podobno był bardziej surowy niż Olivia, a niektóre wyroki
  • 38. traktował jako przestrogę dla innych, którzy wzor- em zapuszkowanego łajdaka mogliby zboczyć z drogi cnoty. Na dźwięk dzwonka kot Charlotte, Harry, zadzi- wiająco energicznie zeskoczył z łóżka i po- maszerował do saloniku. Jack i Olivia wyjechali w podróż poślubną i Charlotte nikogo się nie spodziewała. Usiłowała zachować sprawę sądową w tajemnicy, ponieważ wstydziła się tego, że została postawiona w stan oskarżenia. Nawet nie poprosiła Justine, swojej wnuczki, aby pojechała z nią do sądu. Olivia oczywiście wiedziała o całej sprawie i nie była nią zachwycona. Charlotte spojrzała przez wizjer. Za progiem stał Ben Rhodes, jak zwykle elegancki i miły dla oka. Mimo swojego wieku Charlotte poczuła, że jej serce fiknęło koziołka. Była wdową od wielu lat i do niedawna sądziła, że już za późno, aby znów mogła się zakochać, jednak Ben udowodnił, jak bardzo się myliła. – Ben! Co tutaj robisz? – Była zachwycona jego obecnością. – Przecież mieliśmy się spotkać w sądzie. – Wiem, ale pomyślałem, że cię podwiozę. Go- towa do wyjścia? 37/50
  • 39. – Jak wyglądam? – Przygładziła fałdy kwiecistej sukni i przez moment miała nieodparte wrażenie, że jest bohaterką musicalu z lat pięćdziesiątych. Dzięki Benowi ta cała afera bardziej przypominała podniecającą przygodę niż skandal. – Prześlicznie. – Ben uśmiechnął się z aprobatą. Charlotte często myślała, że Ben mógłby udawać bliźniaka kubańskiego filmowego amanta Cesara Romera. Byli do siebie bardzo podobni i tacy atrakcyjni… – Och, Ben… – Znów ogarnęło ją zdenerwowanie. – Sama nie wiem, czego się spodziewać. – Spokojnie, kochanie. – Pogłaskał jej dłoń. – Nie sądzę, żeby rada miejska chciała zaprezentować się w negatywnym świetle. Wyobraź sobie, jak obsmarowałyby ją gazety Seattle, gdyby nasze mi- asteczko ukarało tutejszych emerytów za demon- strację w interesie służby zdrowia. – To było nielegalne zgromadzenie – mruknęła Charlotte. – Ale chętnie odsiedzę swoje, jeśli za tę cenę obudzimy nasze miasteczko. – Wystarczyła sama obecność Bena, aby wstąpił w nią nowy duch. – Zgadzam się z tobą, ale więzienie raczej nam nie grozi. Prawdopodobnie tylko zapłacimy grzywnę. 38/50
  • 40. Nadal miała wątpliwości. Co będzie, jeśli zostanie uznana za prowodyra? Zdecydowanie przeciwstaw- iła się szeryfowi Davisowi, a przyjaciele ją poparli. Sędzia Robson może ocenić ją bardzo surowo… przecież cieszył się złą sławą. – Wynająłem adwokata. Wcześniej zamierzał sam reprezentować ich w sądzie. Widocznie zmienił zdanie, pomyślała Charlotte. Sama nikogo nie zatrudniła do obrony. Prawnicy kazali sobie słono płacić, poza tym należą do prawniczej branży, więc byłby to jakiś znajomy Olivii. – Pani mecenas Sharon Castor będzie czekać na nas w sądzie – dodał Ben. – Och, tylko nie ona! – Sharon i Olivia często spotykały się po przeciwnych stronach na sali są- dowej. Niedawno były zaangażowane w sprawę rozwodową Rosemary Cox, a Olivia wydała kon- trowersyjny wyrok, notabene który, jak sądziła Charlotte, skłonił Coksów do odnowienia związku. – No dobrze… – Westchnęła. – Co będzie, to będzie. – Poszła do sypialni po podręczną torbę z lekarst- wami i kremem na noc. Wzięła też żakiet, tak na wszelki wypadek. Dzień był chłodny, a w więzien- nych celach ponoć panowały przeciągi. Po raz os- tatni rozejrzała się po pokoju. W najgorszym razie 39/50
  • 41. będzie musiała poprosić Justine, aby zaopiekowała się kotem. – Charlotte… – Ben na jej widok pokręcił głową. – Naprawdę nie potrzebujesz tej walizki. – Nigdy nie wiadomo. Wolę mile się rozczarować, niż żałować, że czegoś nie dopilnowałam. – Było to jej ulubione motto. Ben nie zdołał jej przekonać, więc w końcu włożył neseser do bagażnika. W sądzie od razu ski- erowali kroki do sali sędziego Robsona. Przed drzwiami już czekały Helen, Laura i Bess, przyja- ciółki Charlotte. – Słowo daję, jeśli ktoś spróbuje mnie zrewid- ować, to koniec z nim! – oświadczyła Bess, przybi- erając pozę karateki. – Znowu oglądałaś „Karate Kid”? – mruknęła Charlotte. Kilka lat temu wszyscy z Klubu Seniora im. Henry'ego M. Jacksona uczęszczali na lekcje samoobrony i Bess nie opuściła ani jednej z nich. – Wcale nie żartuję, Charlotte – fuknęła ur- ażonym tonem. – Myślicie, że sędzia pozwoli nam zabrać do więzienia robótki na drutach? – spytała Laura. – Muszę przed świętami udziać kilka prezentów i przydałoby mi się trochę wolnego czasu. 40/50
  • 42. Charlotte nie zdążyła odpowiedzieć, bo podeszła do nich Sharon Castor. – Jesteśmy w komplecie? – spytała. – Tak – oznajmił Ben. – Wynajął dla nas obrońcę – szeptem poinfor- mowała przyjaciółki Charlotte. – I uważa, że na- jwyżej zostaniemy ukarani grzywną. – Tylko tyle? – Laura nie kryła rozczarowania. – Chętnie poszłabym do więzienia. – Boże, błogosław Benowi. – Bess najwyraźniej wolała zachować wolność. W dziękczynnym geście złożyła dłonie i wzniosła oczy ku niebu. Charlotte była zadowolona, że nie musi zmierzyć się ze wszystkim sama. Czuła się odpowiedzialna za przyjaciół, ponieważ to przez nią mieli kłopoty. – Nasza sprawa jest następna na liście – ozna- jmiła Sharon Castor. – Wejdźmy do sali razem. Charlotte poprawiła kapelusz. Ben wziął ją za rękę i cała grupka podążyła za Sharon. Okazało się, że w sali zebrało się mnóstwo ludzi i wszystkie ławki były zajęte. – Jesteśmy z tobą, Charlotte! – zawołała siedząca obok męża Peggy Beldon. Oszołomiona Charlotte zauważyła także Justine i jej męża Setha, który trzymał na kolanach maleńkiego Leifa. Justine pomachała ręką i oczy 41/50
  • 43. Charlotte zamgliły się łzami wzruszenia. Wy- glądało na to, że przynajmniej połowa mieszkańców miasteczka chciała zademonstrować poparcie dla oskarżonych. Helen i Bess kroczyły z tak dumnymi minami, jakby brały udział w paradzie z okazji Dnia Niepodległości. – Spodziewałeś się czegoś takiego? – Charlotte spojrzała na wyższego od niej o ponad głowę Bena. – Skądże. Patrz, jest nawet Troy Davis. Szeryf, który ich aresztował, zjawił się w sądzie, aby poprzeć ich sprawę. Charlotte lubiła Troya i była skłonna mu wybaczyć. Przecież najpierw próbował skłonić demonstrujących emerytów do rozejścia się, lecz jako zaprzysiężony obrońca prawa musiał zareagować, gdy odmówili. Lecz jego obecność dobitnie świadczyła o tym, że jest po ich stronie. – Przyszli też Roy i Corrie McAfee – szepnął Ben. Państwo McAfee mieszkali w Cedar Cove od niedawna. Roy kiedyś był policyjnym śledczym w Seattle, a po przejściu na emeryturę otworzył własną agencję detektywistyczną. Grace Sherman podeszła do Charlotte, ser- decznie ją uściskała i powiedziała cicho: 42/50
  • 44. – Olivia prosiła, żebym tu wpadła. Zaprosiłam również kilku czytelników z naszej biblioteki, żeby też wyrazili swoje poparcie dla was. Charlotte ścisnęła dłoń Grace, która od niepam- iętnych czasów była najlepszą przyjaciółką Olivii. Córka nie mogła się zjawić, ponieważ wraz z Jackiem pojechała w podróż poślubną na Hawaje. Po chwili do sali wślizgnęła się Maryellen Sher- man, a za nią Jon z Katie na rękach. Charlotte lub- iła tego fotografa i cieszyła się na myśl, że młodzi wkrótce się pobiorą. Uważała, że powinni to zrobić już dawno, lecz oczywiście nikt nie pytał jej o zdanie. – Proszę wstać, sąd idzie – oznajmił woźny. – Przewodniczy sędzia Robson. Sędzia wyszedł z bocznej salki i zajął miejsce za wielkim biurkiem. Charlotte poczuła, że jej puls przyśpieszył tempo, i dopiero teraz, gdy sędzia za- czął czytać akt oskarżenia, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się boi. Skończyły się żarty na temat ciosów karate i robienia na drutach w celi. Sharon Castor na szczęście okazała się doskonałą profesjonalistką i Charlotte nabrała do niej przekonania. 43/50
  • 45. – Wysoki Sądzie. – Sharon zrobiła dwa kroki w stronę biurka. – Proszę spojrzeć na oskarżonych. Kogo Wysoki Sąd widzi? – Panno Castor… – Sędzia rzucił okiem na listę przewinień. – Widzę oskarżonych o zorganizowanie nielegalnego zgromadzenia, o odmowę rozejścia się oraz… – Tak, Wysoki Sądzie, lecz moi klienci pragnęli w ten sposób uświadomić wszystkim coś ważnego. Nie mogli tego zrobić w inny sposób. Oskarżeni uważają, że w Cedar Cove trzeba otworzyć klinikę, z czym zresztą całkowicie się zgadzam. – Powinni byli najpierw porozmawiać z członkami rady miejskiej. – Próbowaliśmy, Wysoki Sądzie! – bez namysłu wypaliła Charlotte. – Pan Rhodes i ja wzięliśmy udział w kilku zebraniach rady, ale niczego nie os- iągnęliśmy – kontynuowała, zdumiona swoją odwagą. – Zdaniem burmistrza Bensona Cedar Cove nie stać na placówkę służby zdrowia, chociaż jest ona… – Nie będziemy w tym miejscu dyskutować o po- trzebie otwarcia poradni – skarcił Charlotte sędzia. – Tak, Wysoki Sądzie – mruknęła potulnie, a Ben uśmiechem dodał jej otuchy. 44/50
  • 46. Następnie zabrał głos prokurator, który na- jwyraźniej nie miał zamiaru posłać ich za kratki. Pokrótce streścił przebieg zajścia i wrócił na swoje miejsce. Sharon Castor spróbowała znów zabrać głos, lecz sędzia Robson ostrzegawczo uniósł dłoń. – Proszę się nie wysilać, panno Castor. Już pod- jąłem decyzję. – Sędzia spojrzał na piątkę oskarżo- nych. – Wygląda na to, że pragnęliście zaint- eresować mieszkańców ideą otwarcia kliniki. I niewątpliwie wam się to udało. Połowa miasta tu się zjawiła, żeby was poprzeć. Jeśli jest też ktoś z rady miejskiej, to mam nadzieję, że robi notatki. Osobiście nie widzę żadnych korzyści z ukarania pięciorga obywateli pragnących polepszyć jakość naszego życia w Cedar Cove. Jeśli dacie mi słowo honoru, że nie będziecie demonstrować bez up- rzedniej zgody władz, to od razu zamknę sprawę. Oskarżeni natychmiast dali słowo. Sędzia stuknął młotkiem, a sala zatrzęsła się od braw i okrzyków aplauzu. Ludzie gratulowali dzielnym demonstrantom, traktując ich jak miejscowych bohaterów. Charlotte i Ben podz- iękowali wszystkim za gorące poparcie oraz uścis- nęli dłoń Sharon Castor, wdzięczni za jej pomoc. Poza tym sprawa dowiodła, że można liczyć na 45/50
  • 47. solidarność społeczności Cedar Cove, co bardzo uradowało Charlotte. Ben odwiózł ją do jej domu. – Nie przypuszczałam, że aż tyle ludzi wie o naszej akcji i jej konsekwencjach – przyznała Charlotte, wysiadając z samochodu. – Mnie też to zaskoczyło. – Ben szarmancko przytrzymał drzwiczki. – Grace pewnie namówiła tabuny ludzi, żeby nas wsparli. – Jeszcze raz jej podziękuję, gdy będę w bibliotece. – Ja też. – Zamierzała powiedzieć Olivii, jak bardzo pomocna okazała się jej przyjaciółka. – Charlotte Jefferson, w Cedar Cove uwielbia cię mnóstwo ludzi – stwierdził Ben, gdy wchodzili po schodkach na ganek. – To wzruszające, że tylu przyjaciół znalazło czas w godzinach pracy, aby przyjść do sądu – pow- iedziała, szukając w swojej przepastnej torebce kluczy. – Jest jeszcze ktoś, kogo powinnaś dopisać do listy kochających cię osób. – Ben postawił na podłodze neseser Charlotte i usiadł na wyściełanym fotelu-huśtawce. 46/50
  • 48. – Kto to taki? – Zastanawiała się, czy przypadkiem nie włożyła kluczy do walizeczki. – Ja. Charlotte zamarła. Ben właśnie wyznał jej miłość, a uczynił to w najmniej spodziewanym momencie. – Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś we mnie zakochany, Benie Rhodesie? – Właśnie to. – Patrzył jej prosto w oczy. – I za- stanawiam się, czy odwzajemniasz moje uczucia. Czyżby tego nie wiedział? Nawet się nie domyślał? Niewiarygodne! – Też cię kocham, Ben, i to od dawna – oświad- czyła z mocą i natychmiast się zarumieniła. – Masz ochotę na szklankę lemoniady, żeby oblać nasze zwycięstwo? – Wreszcie znalazła klucze i otworzyła drzwi. – Jeszcze jak. – Ben wszedł za nią do wnętrza. – I przy okazji może skradnę buziaka. – A ja może ci na to pozwolę. 47/50
  • 49. Tytuł oryginału: 44 Cranberry Point Pierwsze wydanie: MIRA Books, 2004 Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga Opracowanie graficzne okładki: Kuba Magierowski Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga Korekta: Małgorzata Narewska, Władysław Ordęga © 2004 by Debbie Macomber © for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Har- lequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2011 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem re- produkcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – ży- wych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe. Harlequin Polska sp. z o.o. 02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
  • 50. www.harlequin.pl ISBN 978-83-276-0119-3 Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. 49/50
  • 51. @Created by PDF to ePub
  • 52. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.