2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
3.
4. I
Œledczy w poœpiechu opuszcza³ nasze mias-
teczko. Nie rozgl¹da³ siê. Nie zatrzymywa³.
Przeczuwa³, ¿e nigdy nie pozna prawdy, której
wtedy nie potrzebowa³. Potrzebowa³ podejrza-
nego i aresztowa³ go. By³o to najdziwniejsze
aresztowanie i najdziwniejsza sprawa o morder-
stwo w ca³ej jego karierze.
Nie by³o dla niego istotne, ¿e cz³owiek, któ-
rego zabiera³, mia³ najmniej powodów, by
zabijaæ. Nie mia³o znaczenia, ¿e wióz³ na œmieræ
najbardziej z nas wszystkich niewinnego. Wa¿-
ne, ¿e móg³ jak najszybciej wyjechaæ z mias-
teczka.
Obserwowa³em go uwa¿nie od pierwszej
chwili, kiedy stan¹³ w drzwiach koœcio³a.
Szczup³y, niewysoki, o delikatnych d³oniach.
Potem, gdy przyjrza³em siê z bliska, zobaczy³em,
¿e palce i zêby ma ¿ó³te od tytoniu. Pali³ niemal
bez przerwy. A jeœli nie móg³ zapaliæ, wpada³
w z³oœæ. Ale w chwili, gdy zobaczy³em go po raz
pierwszy, nie móg³ ani zapaliæ, ani wpaœæ
w z³oœæ. Za bardzo siê ba³. Pomimo uzbrojonych
ludzi, pomimo swojej w³adzy – ba³ siê. Mroku
5
5. koœcio³a. Wrogiego t³umu, który otoczy³ go
ciasnym ko³em.
Nie móg³ poj¹æ, czemu nikt nie zaj¹³ siê
zw³okami, które w majowym upale rozk³ada³y
siê bardzo szybko. Nie odgad³ nawet, jak i gdzie
ofiara zginê³a. Cia³o zosta³o przeniesione i nie
mog³a tego zrobiæ jedna osoba. Znalezione
w ciele pociski pochodzi³y z broni ofiary. Ten,
którego aresztowa³, mia³ wprawdzie tê broñ, ale
sk¹d j¹ mia³ i czy na pewno on strzela³, tego
Œledczy nie wiedzia³.
I chyba nie chcia³ wiedzieæ. Pragn¹³ uciec
i zrobi³ to. Zostawi³ miasteczko i nas w spokoju,
bo najbardziej nienawidzi³ takich spraw jak ta.
On, Œledczy, nienawidzi³ rozwik³ywania tego
rodzaju tajemnic.
Zobaczy³em go wiele lat póŸniej. Czeka³em
pod dworcem kolejowym w Krynicy na doro¿kê
wo¿¹c¹ kuracjuszy do sanatorium. Stan¹³ obok.
Prawie siê nie zmieni³. Te same rysy, ten sam
wyraz twarzy. Niepozorny starszy pan ze skó-
rzan¹ walizk¹, któr¹ postawi³ obok mojej, tektu-
rowej. Spojrza³em na jego rêce. Palce wci¹¿ mia³
¿ó³te od tytoniu.
– Do sanatorium gruŸliczego „Szarotka”?
– zagadn¹³.
– Tak – odpowiedzia³em poœpiesznie, jakbym
wci¹¿ by³ dzieckiem.
Zastanawia³em siê, czy mnie pozna³. Nie,
na pewno nie. Od tamtego maja minê³o ponad
6
6. trzydzieœci lat. Teraz by³em doros³ym mê¿-
czyzn¹. I tym razem mia³em nad nim przewagê.
Wiedzia³em, jak by³o naprawdê.
Nagle stanê³o mi przed oczami miasteczko
i my, od których wszystko siê zaczê³o: Zosia,
wiecznie g³odna i posiniaczona, Staszek, prze-
klinaj¹cy sukienki, w których kaza³a mu chodziæ
matka, jednonogi Mateusz i ja. No i Klara.
Tamtego popo³udnia siedzieliœmy z Mateu-
szem, Staszkiem i Zosi¹ w kryjówce nad rzek¹,
zmêczeni p³ywaniem i wyg³upami. Gadaliœmy
o pocz¹tku i koñcu œwiata. Staszek wsypywa³
piach do ³usek, Zosia przycupnê³a przy nim
i ¿u³a chleb. Niemal dotykali siê ostrzy¿ony-
mi do go³ej skóry g³owami. Wygl¹dali jak brat
i siostra. Albo raczej dwie siostry. Ja i Mateusz
siedzieliœmy na wielkim g³azie, ciskaj¹c kamie-
niami w stosy gnij¹cych jab³ek po drugiej stronie
rzeki. Odk¹d w miasteczku nasta³ Pe³nomocnik,
nikt nie mia³ odwagi tam chodziæ. Nagle Mate-
usz przesta³ rzucaæ.
– Œwiat musia³ mieæ swój pocz¹tek, tak jak
musi mieæ swój koniec.
– Moja mama mówi, ¿e koniec ju¿ by³ – Zosia
bez wahania powiedzia³a z pe³n¹ buzi¹. Urwa³a,
bo Staszek œcisn¹³ j¹ za ramiona z ca³ej si³y.
– Ile razy ci t³umaczy³em? – wysycza³ ze z³oœ-
ci¹. – To nie jest twoja matka! To...
– Wiem, ale... – Zosia próbowa³a siê odsun¹æ,
wyrwaæ, lecz Staszek nie zwalnia³ uœcisku.
7
7. – Nawet nie jest twoj¹ krewn¹ – wycedzi³.
– Wiem...
– I... I... I nie daje ci jeœæ! – Staszek puœci³ j¹
w koñcu i odwróci³ siê do nas, jakby oczekiwa³,
¿e podsuniemy argumenty, które pozwol¹ prze-
konaæ Zosiê, by nie nazywa³a matk¹ obcej ko-
biety.
– Z dzieciakami nie ma co gadaæ – westchn¹³
Mateusz i wróci³ do rzucania. Sad po drugiej
stronie rzeki bzycza³ wœciekle.
Zosia wzdrygnê³a siê. – Wcale nie! – jej g³os
za³ama³ siê trochê. – Moja mama mówi, ¿e
czasami dzieci rozumiej¹ wiêcej ni¿ doroœli, bo...
– urwa³a nagle. Zakry³a usta rêk¹ i spojrza³a
wystraszona na Staszka.
– Znowu – Staszek jêkn¹³ i wbi³ wzrok w ob-
tarcia na Zosinych rêkach. Jak mia³ j¹ przekonaæ?
Jak wyt³umaczyæ, ¿e matk¹ nie mo¿na nazywaæ
kogoœ takiego? Ludzie mówili, ¿e podobno mia³a
kiedyœ troje w³asnych dzieci. Ale teraz nie po-
trafi³a ju¿ byæ matk¹.
Nagle poczu³em, ¿e Klara chce coœ powie-
dzieæ. – Ona mówi, ¿e widzia³a twoj¹ now¹
sukienkê i podoba jej siê – zwróci³em siê do
Staszka, a g³os wydoby³ siê bez mojego udzia³u.
Nie dr¿a³, pochodzi³ z daleka.
Klara zjawia³a siê nagle i po prostu by³a. Przy
mnie? We mnie? Do dziœ nie wiem, jak to siê
dzia³o. Najpierw nie mog³em siê ruszyæ, drgn¹æ,
nawet zamkn¹æ oczu, a potem jej s³owa poja-
wia³y siê w mojej g³owie.
8
8. Nie wychodzi³a z domu rodziców od roku.
Niektórzy mówili, ¿e zamkn¹³ j¹ ojciec, ale ja
wiedzia³em, ¿e sama tego chcia³a. Ba³a siê lêku,
który wzbudzi³aby na ulicy. Pop³ochu, z jakim
ludzie schodziliby jej z drogi. Pe³nego nienawiœci
poczucia winy, z jakim odwracaliby twarze.
Wola³a byæ sama, kontaktowa³a siê wy³¹cznie ze
mn¹. Dlaczego? Nie wiem. To ona mnie wybra³a.
Mateusz machn¹³ rêk¹ zniechêcony. Co
mog³em zrobiæ? Te¿ mia³em nadziejê, ¿e Klara
powie o pocz¹tku œwiata. Kto jak kto, ale ona
powinna coœ o tym wiedzieæ. Coœ istotnego.
A tu babskie gadanie o we³nianej kiecce. Wie-
dzia³em, o czym teraz myœli Mateusz: lepiej ju¿
gapiæ siê w wodê, rzucaæ kamieniami i patrzeæ,
jak rzeka je po³yka, a potem oddaje po³amane
patyki, napuchniête cia³a szczurów i zesch³e
liœcie. Nad wa¿nymi rzeczami lepiej zastanawiaæ
siê samemu.
– Mama mi uszy³a. – Mateusz ockn¹³ siê na
dŸwiêk g³osu Staszka. – Z materia³u, nie ze starej
sukienki siostry. Z prawdziwego nowego ma-
teria³u, tylko dla mnie. – Staszek by³ naprawdê
dumny. I szczêœliwy.
– A kiedy uszyje ci stanik? – burkn¹³ Mateusz
i odwróci³ siê w stronê rzeki.
W jednej chwili w mojej g³owie zapad³a cisza,
a radosne podekscytowanie Staszka zamieni³o
siê w furiê. Zacisn¹³ piêœci, odbi³ siê i skoczy³
Mateuszowi na plecy. Obaj stracili równowa-
gê i runêli do wody. Staszek zd¹¿y³ jeszcze
9
9. oderwaæ siê od Mateusza i wyl¹dowa³ w przy-
brze¿nym mule. Powsta³ szybko. Z rozpacz¹
spojrza³ na ub³ocon¹ sukienkê, potem powoli
przeniós³ wzrok na wystaj¹c¹ z nurtu, nierówno
ociosan¹ drewnian¹ nogê. Mateusz bi³ rêkami,
próbuj¹c przekrêciæ siê na plecy. Staszek usiad³
na ziemi i znów zacz¹³ sypaæ piach do ³usek.
Nie patrzy³, jak podbiegam do Mateusza, dŸwi-
gam go z wody i wyci¹gam na brzeg. Nie pa-
trzy³, jak pomagam mu stan¹æ, poprawiam pro-
tezê, podajê kule. Ani jak œci¹gam z niego sweter
i przykrywam mokrego moj¹ kurtk¹. Patrzy³
tylko na maleñkie ziarenka piasku.
Potem nagle zerwa³ siê wiatr. Przykry³ nas
kurzem, przydusi³ zapachem palonych liœci,
gnij¹cych jab³ek. Mateusz dygota³ z zimna. Pod-
par³em go, a on zas³oni³ oczy ramieniem. Staszek
obj¹³ Zosiê. Skulili siê i przycisnêli do siebie.
Cisza.
Dopiero po chwili dotar³o do mnie, ¿e Klara
znowu mówi. Próbowa³em siê poruszyæ. Nie
mog³em. Otworzyæ oczy. Te¿ nie mog³em. Ani
zawo³aæ Mateusza. Czu³em tylko, ¿e Klara po-
nownie jest obok mnie.
– Klara mówi, ¿ebyœmy uwa¿ali, bo coœ siê
wydarzy – wydoby³o siê z mojego gard³a bez
trudu, jakby moje cia³o zapomnia³o, ¿e jeszcze
sekundê wczeœniej nie mog³o siê ruszyæ ani
oddychaæ. – Coœ, co odmieni nasze ¿ycie.
– Pewno wojna. – Mateusz najwyraŸniej
spodziewa³ siê takiej nowiny. Mo¿e nawet na ni¹
10
10. czeka³? Jedn¹ rêk¹ mocniej opar³ siê na kuli,
drug¹ naci¹gn¹³ na plecy moj¹ kurtkê. Z jasnych
w³osów woda œcieka³a mu za koszulê. Zadygota³
z zimna.
– Znowu! Hurra! – Staszek pisn¹³ z radoœci
i okrêci³ siê, a¿ zafurkota³a jego we³niana su-
kienka. – Ciekawe, kogo przyniesie tym razem.
Niemców? – z³apa³ mnie za rêkê. – Janek, co
Klara mówi? Niemców?
– Niemcy ju¿ byli – spokojnie zauwa¿y³a
Zosia i znów zaczê³a jeœæ.
– No to co, ¿e byli? Mog¹ przyjœæ znowu. Albo
Ruscy. – Staszek nie chcia³ daæ za wygran¹.
– Z dwojga z³ego wolê Niemców – Mateusz
niespodziewanie stan¹³ po stronie Staszka.
– A jak nie Niemcy, tylko partyzanci przyjd¹
i spal¹ miasto? Albo Pe³nomocnik uzna, ¿e po-
magamy leœnym, i wszystkich powystrzela?
– Nie mog³em ich zrozumieæ. Z czego tu siê
cieszyæ? Z czegoœ, co odmieni nasze ¿ycie?
Zmiany nigdy nie s¹ na lepsze.
– Spal¹? – Mateusz wzruszy³ ramionami.
– Jeszcze lepiej. Wreszcie bêdê móg³ siê st¹d
wynieœæ. I tak nic mnie tu nie trzyma. Oprócz
tego. – Ze z³oœci¹ waln¹³ piêœci¹ w swoj¹ drew-
nian¹, krzywo wystrugan¹ nogê.
– Ciekawe, kto tym razem zamieszka³by u nas
w domu? – Staszek nas nie s³ucha³, zapalaj¹c siê
coraz bardziej. – Za Ruskich trafi³ nam siê naj-
lepszy.
11
11. – Jak to najlepszy? – Mateusz szuka³ okazji
do k³ótni.
– No... – Staszek zawaha³ siê przez chwilê.
– Najlepiej strzela³ – wylicza³ z dum¹.
– Twój Rusek? Najlepszy? – Mateusz a¿
prychn¹³ z oburzenia. – Mój fryc by³ lepszy.
Raz, jak waln¹³ aptekarza, to z³ama³ mu szczêkê
w czterech miejscach. Jednym ciosem!
– Taaak? A mój opowiada³, ¿e ustawia³
wiêŸniów i trzech naraz zabija³ jedn¹ kul¹!
– Staszek podj¹³ wyzwanie.
– A mój w ci¹gu godziny zabi³ pa³k¹ najwiêcej
¯ydów! Z ca³ego komanda! – doda³ z dum¹
Mateusz.
– Ale tylko ten, co mieszka³ u Janka, mia³
cukier i mleko w puszce, i... i podkute oficerki
– wtr¹ci³a ni z tego, ni z owego Zosia.
– Tak, i kopa³ mnie nimi w g³owê – mruk-
n¹³em, ale nie s³uchali. Woleli siê k³óciæ.
– Mój nie mia³ oficerek – zgodzi³ siê w koñcu
Staszek. – Zreszt¹, to nie by³ nikt wa¿ny. Jakiœ
tam podoficer. Wa¿ni zawsze mieszkali u Janka.
Dowódcy, oficerowie, a teraz Pe³nomocnik
– przyzna³ z zazdroœci¹. – Ale to dlatego, ¿e jego
dom jest na rynku i... i ma balkon – zakoñczy³
z gorycz¹.
Jakby to by³o wyró¿nienie. Ten rynek i bal-
kon sprawi³y, ¿e gdy wywieŸli moich rodziców,
dom przyw³aszczy³ sobie hitlerowski oficer.
Ruski dowódca rozkrad³ resztê naszych rzeczy.
12
12. A Pe³nomocnik? Pe³nomocnik dawa³ mi wpraw-
dzie jeœæ, ale bi³ tak samo mocno jak Niemiec.
– Fakt. Ten jego fryc mia³ oficerki. I do tego
zap³odni³ po³owê bab z miasteczka – Mateusz
pochwali³ okupuj¹cego mój dom niemieckiego
majora.
– Po³owê bab? – Zosia szybko schowa³a resztê
chleba do kieszeni.
– Albo i wiêcej – doda³ z powag¹ Staszek.
– A moj¹...? Moj¹ matkê te¿? – Zosia wykrztu-
si³a w napiêciu. – To znaczy... Moj¹ prawdziw¹
matkê... Tê najprawdziwsz¹ – wbi³a we mnie
wzrok.
Prze³kn¹³em œlinê. Co mog³em zrobiæ.
Milczeæ?
– Te¿ – wykrztusi³em.
– Opowiedz.
– Przyprowadzi³ j¹ adiutant i... Wiêcej nie
wiem – postanowi³em oszczêdziæ jej szczegó³ów.
– Kazali mi iœæ po wódkê.
Zosia pochyli³a g³owê. Milcza³a chwilê,
w koñcu powiedzia³a cicho: – W takim razie to
by³ mój tata. – I nagle uœmiechnê³a siê do nas
promiennie. – Prawdziwy tata. Mo¿e mog³abym
go odnaleŸæ?
Staszek z³apa³ siê za g³owê: – Zg³upia³aœ?!
Po co niemieckiemu majorowi ¿ydowski bê-
kart?
– No... No... Mo¿e by chcia³...? – Zosia siê zgu-
bi³a. Nie wiedzia³a, jak ma powiedzieæ, ¿e prze-
cie¿ ka¿dy powinien... Ka¿dy powinien chcieæ.
13
13. Wybawi³ j¹ ostry gwizd nadje¿d¿aj¹cego
poci¹gu. Poderwaliœmy siê niebaczni na prze-
strogi Klary. Nawet Mateusz mocno opar³ siê
na kulach. Poci¹g siê zbli¿a³, a my musieliœmy
go zobaczyæ.
W miasteczku od dawna nikt nigdzie siê nie
œpieszy³. Ka¿dy rozumia³, ¿e poœpiech jedynie
zbli¿a do œmierci. Tylko my gdzieœ biegali-
œmy. Za wszelk¹ cenê chcieliœmy wiedzieæ, zro-
zumieæ, zobaczyæ, zd¹¿yæ. Mo¿e to by³a moja
wina? W koñcu to mnie s³uchali. Gdybym wtedy
kaza³ im zostaæ, mo¿e nic by siê nie wydarzy³o
i Œledczy nigdy nie przyjecha³by do naszego
miasteczka.
Nazywam siê Rostocki Marian.
Spojrza³em na wyci¹gniêt¹ w moj¹ stronê
d³oñ i uœmiech ods³aniaj¹cy b³yszcz¹c¹ nowoœci¹
sztuczn¹ szczêkê.
– Jan Ni¿yñski. Mi³o mi – wykrztusi³em. Nie-
pewnie uœcisn¹³em rêkê i z trudem prze³kn¹-
³em œlinê. A wiêc teraz mo¿emy sobie mówiæ
po imieniu?
Zastanawia³em siê, czy pamiêta maj 1947 roku
i sprawê Pe³nomocnika? Czy pamiêta ch³opca,
którego wtedy przes³uchiwa³? A ksiêdza Anto-
niego?
– Zapali pan? – podsun¹³ mi pod nos paczkê
giewontów.
Spojrza³em zaskoczony.
14
14. – Wiem, ¿e nie mo¿na, ale taki na³óg. – Wyj¹³
papierosa i pow¹cha³. Potem delikatnie w³o¿y³
go z powrotem do paczki. – To mnie uspokaja
– uœmiechn¹³ siê bezradnie. Nagle z³apa³ walizkê
i z ca³ej si³y poci¹gn¹³ mnie w stronê pod-
je¿d¿aj¹cej doro¿ki. W ostatniej chwili uda³o mi
siê zabraæ baga¿. – Uff. Bo znowu nie zd¹¿ymy
– szepn¹³ zdyszany.
By³ ju¿ kimœ innym. Zmêczonym upa³em,
schorowanym emerytem, œcigaj¹cym siê do do-
ro¿ki z innymi staruszkami. Ale jego zimne,
uwa¿ne spojrzenie kaza³o mi nie ufaæ przygar-
bionej sylwetce i pomarszczonej twarzy. Znów
poczu³em dusz¹cy upa³ sprzed trzydziestu lat,
smród rozk³adaj¹cego siê cia³a i lêk. Tamten
Œledczy mia³ nieograniczon¹ w³adzê. Móg³
zrobiæ ze mn¹ wszystko. I zrobi³by, gdyby nie
ksi¹dz Antoni.
Ksi¹dz Antoni pojawi³ siê w miasteczku ca³-
kiem niespodziewanie.
Tego dnia pêdziliœmy na stacjê, mimo ¿e
z przeje¿d¿aj¹cych przez miasteczko poci¹gów
nigdy nikt nie wysiada³. Ani do nich nie wsiada³.
Staszek i Zosia gnali pierwsi. Nawet nie od-
wrócili siê, by sprawdziæ, czy Mateusz daje sobie
radê. Wiedzieli, ¿e i tak mu pomogê. Ustawiê
protezê, podam kule i bêdê szed³ na tyle wolno,
by nad¹¿y³ za moim krokiem.
– Gdyby tak wyci¹gn¹æ od Pasternaka stary
rower, zrobi³bym sobie wózek – Mateusz dysza³
15
15. ciê¿ko. Krople potu miesza³y siê z wod¹ œcie-
kaj¹c¹ z w³osów.
– Eee tam. Po co ci taki wózek? Tylko siê
namachasz rêkami. Zreszt¹, po czym tu jeŸdziæ?
Na takie b³oto trzeba porz¹dnych opon i silnika.
Czegoœ takiego, co mia³ wujek Edward przed
wojn¹. Pamiêtasz? Taki motor to... – urwa³em,
bo Mateusz zachwia³ siê i skrzywi³ z bólu.
Odepchn¹³ mnie, kiedy chcia³em mu pomóc,
i sam utrzyma³ równowagê.
– Wpadnê do ciebie wieczorem, to popra-
wimy nogê. – Ruszy³em powoli. – Na pewno ju¿
siê wyrobi³a. Mam nawet nowy kawa³ek drewna
od Pe³nomocnika. Coœ tam znowu skonfiskowali
u stolarza, a ja przyuwa¿y³em i gwizdn¹³em dla
ciebie – zagadywa³em jego upokorzenie.
– Poœpiesz siê. – Mateusz znów siê skrzywi³.
NajwyraŸniej nie chcia³ rozmawiaæ o nodze.
Nie chcia³ przypominaæ sobie, jak trzy lata
temu poszed³ z ojcem po m¹kê. Musieli dojœæ a¿
pod Rzeszów i wróciæ z dwoma nielegalnymi
workami, ¿eby matka mog³a upiec chleb, a po-
tem go sprzedaæ. Musieli przejœæ przez pole, ko³o
mostu. Zaminowane, ale co z tego. Chodzili
tamtêdy wiele razy. Nie bali siê. Tym razem te¿
by przeszli, gdyby nie snajper. Zaczai³ siê za
polem, strzela³ w ziemiê. Miny wybucha³y coraz
bli¿ej i bli¿ej, a oni le¿eli w b³ocie. Mateusz nie
s³ysza³, jak ojciec krzyczy: – Nie ruszaj siê! Nie
ruszaj!
Nie wytrzyma³. Zerwa³ siê i zacz¹³ biec.
16
16. Peron by³ jak zawsze pusty. Tylko blaszana
tablica z wyblak³¹ nazw¹ miasteczka ko³ysa³a
siê bezg³oœnie. Staliœmy skuleni pod œcian¹ stacji
i patrzyliœmy, jak z gór s¹czy siê mg³a. Gwizd
zbli¿aj¹cej siê lokomotywy by³ ledwo s³yszalny.
Staszek zrobi³ parê kroków w stronê krawêdzi
peronu, wci¹gn¹³ powietrze i kiwn¹³ g³ow¹ na
znak, ¿e siê zbli¿a. Potem ostro¿nie wysun¹³ rêkê
nad tory, by poczuæ lekkie dr¿enie powietrza.
Ju¿.
Lokomotywa wpad³a na peron. Przyczai³a siê,
gotowa do ponownego wysi³ku, dygoc¹ca, roz-
grzana. Dym zas³oni³ wagony. Dobieg³y nas
tajemnicze prychania, pokrzykiwania, stuki.
W koñcu zawiadowca machn¹³ lizakiem, a my
odwróciliœmy siê, ¿eby nie patrzeæ, jak poci¹g
odje¿d¿a i znika we mgle. Ju¿ mieliœmy odejœæ,
gdy nagle coœ kaza³o nam zostaæ.
Z poci¹gu wysiad³ mê¿czyzna. Mia³ mo¿e
czterdzieœci lat i by³ dziwnie ubrany. Spod ciem-
nego p³aszcza wystawa³a d³uga czarna suknia.
A spod niej kalosze i getry. Mê¿czyzna podniós³
ko³nierz p³aszcza i roz³o¿y³ parasol. Dopiero
wtedy poczuliœmy, ¿e pada.
Spojrzeliœmy po sobie. Wszyscy mieli roz-
gor¹czkowane oczy, ale najbardziej Staszek.
Wreszcie zobaczy³ mê¿czyznê, który jak on
chodzi³ w sukience. Zosiê tymczasem zafascy-
nowa³y dwa wielkie kufry, które pojawi³y siê
na peronie. Wbi³a w nie wzrok, usi³uj¹c prze-
17
17. nikn¹æ ich zawartoœæ w poszukiwaniu okrusz-
ków, skórek od chleba i zesch³ej kie³basy.
– Co on tam ma? – szepn¹³ zaciekawiony
Staszek.
– Skarby – równie¿ szeptem odpowiedzia³a
Zosia. – To pirat, nie widzisz?
Pirat z parasolem bezradnie rozgl¹da³ siê
wokó³. W swojej naiwnoœci wypatrywa³ kogoœ,
kto pomóg³by mu przenieœæ pirackie kufry.
Wreszcie kiwn¹³ na zawiadowcê. Pamiêtam ka¿-
dy ruch, ka¿de s³owo, które pad³o. Zawiadowca
podszed³ niechêtnie. Nie zareagowa³ nawet na
pieni¹dze. Odburkn¹³, ¿e nie ma czasu, pokaza³
tylko, w jakim kierunku nieznajomy powinien
siê udaæ, ale mê¿czyzna nie zamierza³ siê ruszyæ.
Wysycza³ coœ ze z³oœci¹. W koñcu zawiadowca
machn¹³ na nas. Jednoczeœnie szybkim ruchem
wzi¹³ pieni¹dze, zanim mê¿czyzna zd¹¿y³ scho-
waæ je do kieszeni.
Wiedzia³em, ¿e to ja muszê do niego podejœæ.
By³em najsilniejszy. Ostro¿nie oderwa³em siê
od œciany. Czu³em, ¿e ca³a trójka za moimi ple-
cami skuli³a siê jeszcze bardziej. Zawiadowca
odpi¹³ k³ódkê i œci¹gn¹³ ³añcuch ze starego
wózka baga¿owego, który tkwi³ tu od niepamiêt-
nych czasów. Popchn¹³ go w moj¹ stronê.
– OdwieŸ ksiêdzu kufry i zaraz wracaj –
mrukn¹³. Potem opar³ siê o œcianê i wyj¹³
papierosa.
A wiêc to nie pirat.
18
18. Na szczêœcie przesta³o padaæ. Ksi¹dz czeka³, a¿
zawiadowca pomo¿e mu za³adowaæ baga¿e.
Bezskutecznie. Kiwn¹³ wiêc na mnie i z najwy¿-
szym trudem wepchnêliœmy kufry na wózek.
Nawet siê nie zainteresowa³, czy dam radê.
Rozejrza³ siê wokó³, chcia³ o coœ zapytaæ, ale
w koñcu zauwa¿y³ stercz¹ce w oddali wie¿e.
Wskaza³ je i ruszy³ przodem. Stêkn¹³em z wy-
si³ku i szarpn¹³em wózek. K¹tem oka widzia³em,
jak od œciany stacji odrywa siê trójka moich towa-
rzyszy. Wiedzia³em, ¿e rusz¹ powoli, zacho-
wuj¹c bezpieczny dystans. I ¿e na pewno nie
zbli¿¹ siê do koœcio³a.
Ksi¹dz szed³ zamaszystym krokiem. Ja,
z trudem pchaj¹c wózek, za nim. Wyszliœmy
przed stacjê, a ja spojrza³em na miastecz-
ko, jakbym by³ tu po raz pierwszy w ¿yciu.
Wszystko wygl¹da³o obco i brzydko. Nawet
mój balkon. Podziurawiony kulami, z odpada-
j¹cym gzymsem i ¿ó³tymi zaciekami. Zreszt¹
tutaj w ogóle nie by³o niczego ca³ego. Domy,
w których od trzech lat nie mia³ kto mieszkaæ,
okna zas³oniête deskami, poszarpane œciany
z dziurami na przestrza³, niekiedy zalepionymi
rozmiêk³ymi og³oszeniami. Spod rosyjskich liter
wy³azi³y swastyki, zdjêcia poszukiwanych przez
rodziny, nazwiska skazanych, przekleñstwa
i partyjne plakaty.
Minêliœmy kalekie drzewa. Podart¹ bieliznê
susz¹c¹ siê na p³ocie. Pot³uczone butelki po
wódce. Wzdrygn¹³em siê.
19
19. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .