SlideShare a Scribd company logo
1 of 66
Download to read offline
Henning Mankell (ur. 1948)
jeden z najpopularniejszych pisarzy
szwedzkich, a zarazem wybitny dziennikarz
i człowiek teatru, zasłynął serią
publikowanych od 1991 roku powieści
kryminalnych, których bohaterem
jest komisarz Wallander. Stały się one
bestsellerami nie tylko w Szwecji, na całym
świecie osiągnęły łączny nakład
ponad szesnastu milionów egzemplarzy;
doczekały się przekładów na dwadzieścia pięć
języków i wielu ekranizacji, w tym
trzynastoodcinkowego serialu telewizyjnego
(2004). Mankell to także autor powieści
o tematyce społecznej, m.in. Comédia infantil
(wyd. pol. w przygotowaniu), książek
dla dzieci i młodzieży, dramaturg i reżyser
teatralny. Jego twórczość przyniosła mu wiele
nagród, m.in. Nagrodę Astrid Lindgren (1996)
i prestiżową niemiecką Nagrodę Tolerancji
(2004). Mieszka na przemian w Szwecji
i w Mozambiku. Nakładem W.A.B. ukazało się
dotychczas siedem jego powieści
kryminalnych: Fałszywy trop (2002), Piąta
kobieta (2004), Morderca bez twarzy (2004),
Biała lwica (2005), O krok (2006), Psy z Rygi
(2006) i Mężczyzna, który się uśmiechał (2007).
Wkrótce — Ściana ognia.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
                      pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
Patronat medialny:




               Tytuű oryginaűu: Den femte kvinnan
             Copyright © 1996 by Henning Mankell
 Published by agreement with Ordfronts Förlag AB, Stockholm
   and Leonhardt & Høier Literary Agency aps, København
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2004
 Copyright © for the Polish translation by Halina Thylwe, 2004

                        Wydanie I
                       Warszawa 2006
Widziaûem we Ànie Boga, miaû dwie
   twarze. Jedna byûa ûagodna i czuûa jak
      twarz matki, a druga przypominaûa
                          twarz Szatana.
  z Upadku imama Nawala el Saadawiego

PajÅczyna oplata pajâka miûoÀciâ i troskâ.
             afrykaºskie, Îródűo nieznane
Algieria — Szwecja
                     maj—sierpieº 1993




                         Prolog
    Tej nocy, kiedy przyszli speűniĺ ŔwiĹtâ misjĹ, panowaűa
gűĹboka cisza.
    Farid, najműodszy z czterech mĹŇczyzn, pomyŔlaű póÎniej,
Ňe nawet psy nie wydaűy Ňadnego dÎwiĹku. Otulaűa ich ciepűa
noc, podmuchy wiatru znad pustyni byűy ledwie wyczuwal-
ne. Czekali do zapadniĹcia ciemnoŔci. Dűugâ drogĹ z Algieru,
z Dar Azizy, przebyli starym, Île resorowanym samocho-
dem. Dwa razy musieli przerwaĺ podróŇ. Pierwszy raz — Ňeby
naprawiĺ lewe tylne koűo. Nie byli nawet w poűowie drogi.
Farid, który nigdy dotâd nie opuszczaű stolicy, usiadű w cie-
niu kamiennego bloku i ze zdziwieniem patrzyű na nieznany
mu krajobraz. ňysa, spĹkana opona rozleciaűa siĹ na póűnoc
od Bu Saady. DuŇo czasu zajĹűo odkrĹcenie zardzewiaűych
muter i zamontowanie zapasowego koűa. Farid zrozumiaű
z cichej rozmowy wspóűtowarzyszy, Ňe wskutek opóÎnienia
nie zatrzymajâ siĹ na posiűek. PóÎniej, tuŇ pod El Quedem,
zgasű silnik. Dopiero po godzinie udaűo im siĹ znaleÎĺ przy-
czynĹ awarii i jakoŔ temu zaradziĺ. Ich przywódca, blady
trzydziestoletni mĹŇczyzna o ciemnej brodzie i gorejâcych
oczach, takich jakie mógű mieĺ wyűâcznie wybraniec Proroka,
wŔciekűymi sykami ponaglaű kierowcĹ, pocâcego siĹ nad
gorâcym silnikiem. Farid nie znaű imienia przywódcy. Ze

                              7
wzglĹdów bezpieczeºstwa nie wiedziaű, kim jest ani skâd
pochodzi.
    Nie wiedziaű takŇe, jak nazywajâ siĹ dwaj inni mĹŇczyÎni.
    Znaű jedynie swoje imiĹ.
    Potem kontynuowali podróŇ. Byűo juŇ ciemno. Mieli tylko
wodĹ do picia, nic do jedzenia.
    Dotarli do El Quedu nocâ. Wokóű panowaűa cisza. Za-
parkowali gdzieŔ w labiryncie ulic, niedaleko targowiska,
i ledwie wysiedli, samochód odjechaű. Po chwili z ciemnoŔci
wyűoniű siĹ piâty mĹŇczyzna, który miaű im wskazaĺ drogĹ.
    Dopiero kiedy pospiesznie przemierzali nieznane zauűki,
Farid zaczâű myŔleĺ o tym, co siĹ niebawem stanie. Pod pal-
cami wyczuwaű pochwĹ noŇa o lekko zakrzywionym ostrzu,
ukrytego w kieszeni kaftana.
    O cudzoziemcach po raz pierwszy usűyszaű od brata,
Raszida ben Mehidiego. W ciepűe wieczory siadywali na da-
chu domu ich ojca i patrzyli na poűyskujâce Ŕwiatűa Algieru.
Farid wiedziaű, Ňe Raszid jest zaangaŇowany w walkĹ o prze-
ksztaűcenie ich kraju w paºstwo islamskie, przestrzegajâce
zbioru praw ustanowionych przez Proroka. KaŇdego wieczo-
ra mówiű mu, jakie to waŇne, by pozbyĺ siĹ cudzoziemców.
Faridowi schlebiaűo to, Ňe brat znajduje dla niego czas na
rozmowy o polityce. Poczâtkowo nie wszystko rozumiaű. Do-
piero póÎniej zdaű sobie sprawĹ, Ňe Raszid ma wobec niego
okreŔlone plany. Chciaű, Ňeby Farid uczestniczyű w akcjach
usuwania cudzoziemców z ich kraju.
    To byűo przeszűo rok temu. Teraz, idâc ciemnymi wâskimi
uliczkami w towarzystwie ubranych na czarno mĹŇczyzn,
speűniaű Ňyczenie Raszida. Cudzoziemcy zostanâ usuniĹci.
Nie bĹdâ nigdzie deportowani. Zginâ. To odstraszy tych
wszystkich, którzy mieliby ochotĹ do nich przyjechaĺ.
    ,,To ŔwiĹta misja — powtarzaű Raszid. — Ucieszy Proroka.
Przebudowa kraju wedle Jego wskazaº zapewni ci Ŕwietlanâ
przyszűoŔĺ”.

                              8
Farid dotknâű noŇa. Dostaű go poprzedniego wieczora od
Raszida, kiedy siĹ Ňegnali na dachu. Miaű űadnâ rĹkojeŔĺ
z koŔci sűoniowej.
    Dotarli do obrzeŇy miasta. Uliczki wychodziűy na plac
targowy. Na bezchmurnym niebie Ŕwieciűy gwiazdy. Zatrzy-
mali siĹ przed dűugim murowanym domem o opuszczonych
Ňaluzjach. Po drugiej stronie ulicy, za wysokim Ňelaznym
ogrodzeniem, staűa duŇa willa. Ich przewodnik bezgűoŔnie
rozpűynâű siĹ w ciemnoŔciach. Znów byli we czwórkĹ. Pa-
nowaűa absolutna cisza. Farid nigdy czegoŔ podobnego nie
doŔwiadczyű. Przez dziewiĹtnaŔcie lat, które przeŇyű w Algie-
rze, nie zaznaű takiej ciszy.
    Nie sűychaĺ nawet psów, pomyŔlaű, a przecieŇ muszâ tu
gdzieŔ byĺ.
    W kilku oknach willi paliűo siĹ Ŕwiatűo. Ulicâ przejechaű
z űoskotem autobus o zdezelowanych reflektorach. Potem
znów zalegűa cisza.
    Zgasűo Ŕwiatűo w jednym oknie. Farid próbowaű oszaco-
waĺ czas. Czekali chyba od póű godziny. Byű bardzo gűodny,
od rana nic nie jadű. Wypili juŇ dwie butelki wody, które
z sobâ zabrali. Nie chciaű o nic prosiĺ. Przywódca byűby
oburzony. Mieli speűniĺ ŔwiĹtâ misjĹ, a on pyta o wodĹ.
    Zgasűo Ŕwiatűo w drugim oknie. Po chwili willĹ spowiűa
ciemnoŔĺ. Czekali. W koºcu przywódca daű im znak i po-
spiesznie przeciĹli ulicĹ. Przy furtce siedziaű stróŇ. Spaű.
W rĹku trzymaű drewnianâ paűkĹ. Przywódca obudziű go kop-
niakiem, przytknâű nóŇ do twarzy i coŔ szepnâű do ucha.
Mimo sűabego oŔwietlenia Farid dostrzegű strach w oczach
staruszka; wstaű i odszedű, kuŔtykajâc na zesztywniaűych
nogach. Otworzyli furtkĹ — cicho zaskrzypiaűa — i wŔlizgnĹli
siĹ do ogrodu. Mocno pachniaű jaŔmin i jakieŔ zioűo, którego
nazwy Farid nie pamiĹtaű. WciâŇ panowaűa cisza. Na tabliczce
przy wysokich drzwiach wejŔciowych zobaczyű napis: ,,Za-
kon Sióstr ChrzeŔcijanek”. Zastanawiaű siĹ, co to moŇe zna-
czyĺ. W tym momencie poczuű na ramieniu czyjâŔ dűoº.

                              9
Drgnâű. To przywódca go dotknâű i po raz pierwszy siĹ
odezwaű.
    — Jest nas czterech — wyszeptaű tak cicho, Ňe nawet wiatr
by go nie usűyszaű. — W Ŕrodku teŇ sâ cztery osoby. Śpiâ
w pojedynczych pokojach usytuowanych po dwóch stro-
nach korytarza. Sâ stare, nie bĹdâ stawiaĺ oporu.
    Farid popatrzyű na stojâcych obok dwóch mĹŇczyzn. Byli
kilka lat od niego starsi. Nagle nabraű przekonania, Ňe uczest-
niczyli juŇ w podobnej misji. Tylko on byű nowicjuszem.
Ale nie odczuwaű lĹku. Raszid zapewniű go, Ňe robi to dla
Proroka.
    Przywódca spojrzaű na niego, jakby czytaű w jego myŔ-
lach.
    — Mieszkajâ tu cztery cudzoziemki — powiedziaű po chwili.
— Nie zgodziűy siĹ dobrowolnie opuŔciĺ naszego kraju. Czyli
wybraűy Ŕmierĺ. Poza tym to chrzeŔcijanki.
    ZabijĹ kobietĹ, pomyŔlaű Farid. Raszid o tym nie wspom-
niaű.
    Mogűo byĺ tylko jedno wytűumaczenie.
    To nie miaűo znaczenia.
    Weszli do willi. Bez trudu otworzyli zamek noŇem.
W ciepűym mroku zapalili latarki i ruszyli po szerokich scho-
dach. W korytarzu na piĹtrze wisiaűa samotna Ňarówka.
Ciâgle byűo bardzo cicho. Mieli przed sobâ czworo zamkniĹ-
tych drzwi. WyjĹli noŇe. Przywódca wskazywaű na drzwi
i kiwaű gűowâ. Farid wiedziaű, Ňe nie moŇe siĹ wahaĺ. Raszid
mówiű, Ňe wszystko musi siĹ odbyĺ bűyskawicznie. Nie po-
winien patrzeĺ na twarz. Niech patrzy na szyjĹ i tnie. Mocno
i pewnie.

   PóÎniej niewiele pamiĹtaű z tego, co zaszűo. Kobieta przy-
kryta biaűym przeŔcieradűem miaűa chyba siwe wűosy. W sűa-
bym Ŕwietle padajâcym z ulicy nie widziaű jej wyraÎnie.
Obudziűa siĹ w momencie, w którym Ŕciâgnâű przeŔcieradűo,
ale nie zdâŇyűa krzyknâĺ ani zrozumieĺ, co siĹ dzieje, kiedy
jednym ruchem poderŇnâű jej gardűo i szybko odskoczyű,

                              10
Ňeby siĹ nie pobrudziĺ krwiâ. Potem siĹ odwróciű i wyszedű
na korytarz. Wszystko trwaűo krócej niŇ póű minuty. GdzieŔ
w nim tykaűy sekundy. JuŇ mieli odchodziĺ, gdy odezwaű siĹ
jeden z mĹŇczyzn. Przywódca zastygű w bezruchu, jakby
nie wiedziaű, co robiĺ.
   W jednym z pokoi byűa jeszcze jedna kobieta. Piâta
kobieta.
   Nie powinno jej tam byĺ. MoŇe przyjechaűa z wizytâ.
   W kaŇdym razie to cudzoziemka. MĹŇczyzna, który jâ
zauwaŇyű, nie miaű co do tego Ňadnych wâtpliwoŔci.
   Przywódca wszedű do pokoju. Farid, który staű przy
drzwiach, zobaczyű skulonâ ze strachu postaĺ. Jej przera-
Ňenie przyprawiűo go o mdűoŔci. Na sâsiednim űóŇku leŇaűa
martwa kobieta. Biaűe przeŔcieradűo byűo przesiâkniĹte krwiâ.
   Przywódca wyjâű nóŇ z kieszeni i poderŇnâű gardűo piâtej
kobiecie.
   Potem opuŔcili willĹ równie niepostrzeŇenie, jak do niej
weszli. GdzieŔ w ciemnoŔciach czekaű na nich samochód.
O Ŕwicie byli juŇ daleko od El Quedu i piĹciu martwych
kobiet.
   Byű maj 1993 roku.

                             *
    List przyszedű do Ystadu 19 sierpnia.
    PoniewaŇ na kopercie miaű algierski stempel, wiedziaűa,
Ňe jest od matki, i nie spieszyűa siĹ z otwieraniem. Chciaűa
go przeczytaĺ w ciszy i spokoju. Koperta byűa gruba, list
musiaű liczyĺ wiele stron. Matka nie kontaktowaűa siĹ z niâ
od przeszűo trzech miesiĹcy. Z pewnoŔciâ miaűa jej duŇo do
opowiedzenia. PoűoŇyűa list na stole w salonie. Nie opuszcza-
űo jej lekkie zdziwienie. Dlaczego matka tym razem napisa-
űa adres na maszynie? PomyŔlaűa, Ňe znajdzie na to odpo-
wiedÎ w liŔcie. Dopiero przed póűnocâ wyszűa na balkon
i usiadűa na leŇaku, który ledwie siĹ mieŔciű miĹdzy donicz-
kami. Byűa ciepűa sierpniowa noc. MoŇe jedna z ostatnich

                             11
takich nocy w tym roku. Jesieº czekaűa za progiem. Otwo-
rzyűa kopertĹ.

    Dopiero kiedy przeczytaűa list do koºca, rozpűakaűa siĹ.
    Wiedziaűa, Ňe autorkâ jest kobieta. Świadczyű o tym nie
tylko űadny charakter pisma, ale takŇe dobór sűów. Aby jâ
maksymalnie oszczĹdziĺ, z niezwykűâ delikatnoŔciâ opowie-
dziaűa o tym okropnym zdarzeniu.
    DelikatnoŔĺ nic nie znaczyűa. Liczyű siĹ fakt. Nic wiĹcej.
    List napisaűa Françoise Bertrand, policjantka pracujâca
najprawdopodobniej w centralnej algierskiej komisji do
spraw zabójstw. Drogâ sűuŇbowâ zapoznaűa siĹ z wydarze-
niami, które rozegraűy siĹ pewnej majowej nocy w mieŔcie
El Qued, na poűudniowy zachód od Algieru.
    Wszystko byűo jasne, przejrzyste i przeraŇajâce. Nieznani
sprawcy zamordowali cztery francuskie zakonnice. Z pew-
noŔciâ naleŇeli do jednego z odűamów fundamentalistów, któ-
rzy chcieli siĹ pozbyĺ cudzoziemców, doprowadziĺ kraj do
upadku i, wykorzystujâc powstaűâ próŇniĹ, ustanowiĺ paº-
stwo islamskie. Czterem zakonnicom poderŇniĹto gardűa, po
sprawcach nie byűo Ŕladu, pozostaűa jedynie krew, gĹsta,
zakrzepűa krew.
    Kiedy nieznani mĹŇczyÎni przyszli z noŇami, w willi prze-
bywaűa piâta kobieta, szwedzka turystka, która kilkakrotnie
przedűuŇaűa pozwolenie na pobyt i przypadkiem zatrzymaűa
siĹ u zakonnic tej nocy. Z paszportu znalezionego w jej to-
rebce dowiedzieli siĹ, Ňe nazywa siĹ Anna Ander, ma szeŔĺ-
dziesiât szeŔĺ lat i posiada waŇnâ wizĹ turystycznâ. Prócz
paszportu byű tam równieŇ bilet lotniczy z otwartym powro-
tem. PoniewaŇ zamordowanie czterech zakonnic stwarzaűo
wystarczajâco duŇo problemów, funkcjonariusze komisji do
spraw zabójstw pod wpűywem nacisków politycznych posta-
nowili pominâĺ piâtâ kobietĹ, zwűaszcza Ňe podróŇowaűa
samotnie. Po prostu nie byűo jej tam owej fatalnej nocy.
ZginĹűa w wypadku samochodowym i zostaűa pochowana

                              12
w bezimiennym grobie. Wszystkie jej rzeczy usuniĹto.
I w tym momencie pojawia siĹ Françoise Bertrand. Jak na-
pisaűa w swoim dűugim liŔcie, szef wezwaű jâ do siebie wczeŔ-
nie rano i wydaű polecenie, aby natychmiast udaűa siĹ do El
Quedu. Piâtâ kobietĹ juŇ pochowano. Françoise Bertrand
miaűa zatrzeĺ ewentualne Ŕlady, a potem zniszczyĺ paszport
i inne rzeczy.
    Anna Ander nigdy nie byűa w Algierii. Miaűa zniknâĺ ze
wszystkich rejestrów. I wűaŔnie wtedy Françoise Bertrand
znalazűa torbĹ, którâ przeoczyli niestaranni Ŕledczy. LeŇaűa
za szafâ. MoŇe z niej spadűa, nie potrafiűa tego rozstrzygnâĺ.
W torbie byűy listy, które Anna Ander pisaűa do córki miesz-
kajâcej w Ystadzie, w odlegűej Szwecji. Françoise Bertrand
przepraszaűa za to, Ňe przeglâdaűa prywatnâ korespondencjĹ.
WziĹűa do pomocy pewnego zapijaczonego szwedzkiego
malarza, którego poznaűa w Algierze. Przetűumaczyű listy,
nie majâc pojĹcia, o co wűaŔciwie chodzi. Na ich podstawie
wyrobiűa sobie okreŔlony poglâd. JuŇ wczeŔniej nĹkaűy jâ
wyrzuty sumienia z powodu piâtej kobiety. Nie tylko dlatego,
Ňe tak brutalnie zostaűa zamordowana w targanej wewnĹtrz-
nymi waŔniami Algierii, którâ Françoise szczerze kochaűa.
Próbowaűa wyjaŔniĺ, co siĹ dzieje w jej kraju, a przy okazji
napisaűa kilka sűów o sobie. Jej ojciec urodziű siĹ we Francji,
przyjechaű do Algierii z rodzicami jako dziecko, tam dorósű
i tam siĹ potem oŇeniű z Algierkâ. Françoise, ich pierwsze
dziecko, dűugo czuűa siĹ rozdarta pomiĹdzy Francjâ i Algieriâ.
Ale teraz wszystkie wâtpliwoŔci zniknĹűy. Jej ojczyznâ jest
Algieria. Cierpiaűa z powodu antagonizmów, które mogűy
doprowadziĺ do rozpadu paºstwa. Skazujâc tĹ kobietĹ na
niebyt, godzâc siĹ na fikcyjny wypadek samochodowy
i nie biorâc odpowiedzialnoŔci za to, Ňe Anna Ander byűa
w Algierii, pogorszyűaby i tak juŇ zszargany wizerunek kraju.
Françoise Bertrand nie mogűa spaĺ. W koºcu postanowiűa siĹ
skontaktowaĺ z córkâ zmarűej kobiety. Musiaűa zapomnieĺ
o lojalnoŔci wobec przeűoŇonych. Prosiűa, by nie ujawniaĺ
jej nazwiska. Na zakoºczenie napisaűa: ,,Wyznaűam caűâ praw-

                              13
dĹ. MoŇe robiĹ bűâd, opowiadajâc o tym, ale czy mogűam
postâpiĺ inaczej? Znalazűam torbĹ z listami do córki. ZdajĹ
relacjĹ z tego, jak weszűam w ich posiadanie, i odsyűam je
do adresata”.
    Do listu Françoise Bertrand doűâczyűa niedokoºczonâ
korespondencjĹ matki i paszport.
    Córka poűoŇyűa przesyűkĹ na balkonowej posadzce i dűu-
go pűakaűa. Dopiero o Ŕwicie podniosűa siĹ z leŇaka i poszűa
do kuchni. Usiadűa przy stole. W gűowie miaűa kompletnâ
pustkĹ. Ale po jakimŔ czasie zaczĹűa myŔleĺ. Nagle wszystko
staűo siĹ proste. UŔwiadomiűa sobie, Ňe przez caűe lata nie
robiűa nic innego, tylko czekaűa. Do tej pory nie miaűa pojĹcia
ani o tym, Ňe czeka, ani o tym, na co czeka. Teraz wiedziaűa.
NajwyŇszy czas speűniĺ misjĹ. Matki nie byűo. Drzwi stanĹűy
przed niâ otworem.
    Poszűa do sypialni i wyjĹűa spod űóŇka pudeűko z kartecz-
kami i dziennikiem. PoűoŇyűa karteczki na stole. Wiedziaűa,
Ňe jest ich czterdzieŔci trzy i Ňe na jednej musi byĺ czarny
krzyŇyk. ZaczĹűa je kolejno przeglâdaĺ.
    KrzyŇyk byű na dwudziestej siódmej karteczce. Otworzyűa
dziennik i przebiegaűa wzrokiem rzĹdy nazwisk, dopóki nie
dotarűa do dwudziestej siódmej pozycji. Odczytaűa imiĹ i na-
zwisko, które sama tam wpisaűa, i powoli zaczĹűa sobie przy-
pominaĺ twarz.
    ZamknĹűa dziennik i wűoŇyűa karteczki do pudeűka.
    Matka nie Ňyje.
    Wyzbyűa siĹ wâtpliwoŔci. Klamka zapadűa.
    Da sobie rok. Ďeby uporaĺ siĹ z Ňaűobâ i poczyniĺ wszyst-
kie niezbĹdne przygotowania. Rok. Nie dűuŇej.
    Wyszűa na balkon. Paliűa papierosa i patrzyűa na budzâce
siĹ miasto. Znad morza nadciâgaűa sűota.
    PoűoŇyűa siĹ tuŇ po siódmej.
    Byű ranek 20 sierpnia 1993 roku.




                              14
Skania
            21 wrzeŔnia — 11 paÎdziernika 1994




                               1
    ParĹ minut po dziesiâtej wieczorem nareszcie skoºczyű.
    Napisanie ostatnich zwrotek zajĹűo mu duŇo czasu.
Chciaű, by byűy melancholijne i piĹkne. Po wielekroĺ wyrzu-
caű nieudane wersje do kosza. Dwa razy miaű ochotĹ zre-
zygnowaĺ. Ale teraz wiersz leŇaű przed nim na biurku. Tren
dedykowany dziĹcioűowi Ŕredniemu, który od wczesnych lat
osiemdziesiâtych przestaű siĹ pojawiaĺ w Szwecji. Jeszcze
jeden gatunek ptaków wytrzebiony przez czűowieka.
    Wstaű i rozprostowaű plecy. Z kaŇdym rokiem dűugie
chwile spĹdzane przy biurku stawaűy siĹ coraz bardziej
uciâŇliwe.
    Taki starzec jak ja, myŔlaű, nie powinien juŇ pisaĺ wierszy.
PrzemyŔlenia siedemdziesiĹciooŔmiolatka majâ wartoŔĺ wy-
űâcznie dla niego samego. JednoczeŔnie wiedziaű, Ňe to nie-
prawda. Tylko w Ŕwiecie zachodnim ludzi starych traktuje
siĹ z pobűaŇaniem lub pogardâ. W innych kulturach darzy
siĹ ich szacunkiem, a staroŔĺ utoŇsamia z mâdroŔciâ. Nie
przestanie pisaĺ dopóty, dopóki starczy mu siű, Ňeby utrzy-
maĺ pióro w dűoni, i dopóki jego umysű bĹdzie tak jasny jak
teraz. Nic innego mu nie pozostaűo. KiedyŔ sprzedawaű sa-
mochody. Praktycznie nie miaű sobie równych. Owszem, byű
szorstki w interesach, ale znaű siĹ na tym jak maűo kto.

                               15
W dobrych latach prowadziű filie w Tomelilli i Sjöbo. Zarobiű
dosyĺ pieniĹdzy, by go byűo staĺ na wygodne Ňycie.
    Liczyűy siĹ jednak tylko wiersze. Caűa reszta stanowiűa
ulotnâ doczesnoŔĺ. Wiersze dostarczaűy mu jedynej niekűa-
manej satysfakcji.
    Zaciâgnâű zasűony w oknach wychodzâcych na pola, któ-
re űagodnie opadaűy ku morzu, szumiâcemu gdzieŔ za hory-
zontem. Potem podszedű do regaűu. Wydaű dotâd dziewiĹĺ
tomików wierszy. Staűy na jednej póűce. Wyszűy w niewiel-
kich nakűadach, po trzysta egzemplarzy, czasami ciut wiĹcej.
Zwroty przechowywaű w kartonach, w piwnicy, co bynaj-
mniej nie znaczyűo, Ňe o nich zapomniaű. Przeciwnie, wciâŇ
byűy jego dumâ. Dawno jednak postanowiű, Ňe pewnego dnia
je zniszczy. Wyniesie na podwórze i podpali. PozbĹdzie siĹ
tych skromnych ksiâŇeczek, których nikt nie chciaű kupiĺ,
kiedy lekarz wyda na niego wyrok Ŕmierci lub on sam bĹdzie
przeczuwaű swój rychűy koniec. Nikomu nie pozwoli wyrzu-
ciĺ ich na Ŕmietnik.
    Patrzyű na grzbiety ksiâŇek. Przez caűe Ňycie czytaű wier-
sze. DuŇo znaű na pamiĹĺ. Nie miaű zűudzeº. Jego poezja nie
zaliczaűa siĹ do najlepszej, ale teŇ nie byűa najgorsza. Od
koºca lat czterdziestych, mniej wiĹcej co piĹĺ lat, wydawaű
nowy tomik i w kaŇdym moŇna byűo znaleÎĺ jakâŔ zwrotkĹ
na przyzwoitym poziomie. Byű jednak sprzedawcâ samocho-
dów, a nie poetâ, nikt nie recenzowaű jego twórczoŔci w pra-
sie, nikt nie przyznaű mu Ňadnej nagrody literackiej. Poza
tym drukowaű swoje tomiki na wűasny koszt. Pierwszy wysűaű
do renomowanych sztokholmskich wydawnictw. Otrzymaű
zwiĹzűe odpowiedzi odmowne na gotowych formularzach.
Jeden z redaktorów zadaű sobie trud, by dodaĺ kilka uwag
od siebie i poinformowaĺ, Ňe nikt nie ma siűy czytaĺ wierszy
niemal wyűâcznie o ptakach. ,,Ďycie duchowe pliszki jest
nieinteresujâce” — napisaű.
    PóÎniej zaniechaű kontaktów z wydawnictwami i sam
pokrywaű koszty druku. Tania, ascetyczna okűadka, czarne
litery na biaűym tle. Liczyűo siĹ to, co w Ŕrodku. Mimo

                              16
wszystko miaű wielu czytelników. I wielu wyraŇaűo siĹ o nim
z uznaniem.
     Teraz napisaű wiersz o dziĹciole Ŕrednim, piĹknym ptaku,
którego nie moŇna juŇ byűo zobaczyĺ w Szwecji.
     Ptasi poeta, pomyŔlaű.
     Prawie wszystko miaűo zwiâzek z ptakami. ňopot skrzy-
deű, nocne krzyki, wabiâce nawoűywania. W ptasim Ŕwiecie
dostrzegaű najskrytsze tajniki Ňycia.
     Podszedű do biurka i wziâű wiersz. Ostatnia zwrotka na-
reszcie siĹ udaűa. OdűoŇyű kartkĹ. CoŔ zakűuűo go w plecach.
CzyŇby miaű zachorowaĺ? Codziennie nasűuchiwaű, czy przy-
padkiem organizm nie odmawia posűuszeºstwa. Zawsze byű
sprawny fizycznie. Nie paliű, jadű i piű z umiarem. DziĹki te-
mu cieszyű siĹ dobrym zdrowiem. Ale niedűugo stuknie mu
osiemdziesiâtka. Jego czas dobiegaű koºca. Poszedű do kuch-
ni i nalaű sobie kawy z wiecznie wűâczonego ekspresu.
Najnowszy wiersz przepeűniű go melancholiâ i radoŔciâ.
     Jesieº Ňycia, pomyŔlaű. Trafne okreŔlenie. Wszystko, co
teraz piszĹ, moŇe byĺ ostatnie. I jest wrzesieº. Jesieº kalen-
darzowa i jesieº mojego Ňycia.
     Zaniósű kawĹ do salonu i ostroŇnie usiadű w jednym z brâ-
zowych skórzanych foteli, które miaű od ponad czterdziestu
lat. Kupiű je dla uczczenia sukcesu, jakim byűo uzyskanie zgody
na prowadzenie przedstawicielstwa Volkswagena w poűudnio-
wej Szwecji. Na stoliku obok staűo zdjĹcie owczarka niemiec-
kiego, Wernera. Brakowaűo mu go najbardziej ze wszystkich
psów, które miaű. StaroŔĺ równa siĹ samotnoŔci. Ludzie kiedyŔ
obecni w naszym Ňyciu odeszli. Potem do krainy cieni prze-
niosűy siĹ psy. Niebawem zostanie tylko on. W pewnym mo-
mencie kaŇdy jest sam na Ŕwiecie. Chciaű o tym napisaĺ
wiersz. Niestety, bez powodzenia. Teraz, kiedy uporaű siĹ
z trenem o dziĹciole, moŇe powinien spróbowaĺ jeszcze raz?
Wiedziaű, jak pisaĺ o ptakach, ale nie o ludziach. Ptaki moŇna
zrozumieĺ. Ludzie sâ najczĹŔciej nieprzeniknieni. Czy kiedy-
kolwiek udaűo mu siĹ rozgryÎĺ samego siebie? Pisanie o tym,

                              17
co niepojĹte, byűoby równoznaczne z wtargniĹciem na teren
opatrzony tablicâ: ,,WstĹp surowo wzbroniony”.
    Zamknâű oczy. Nagle przypomniaűo mu siĹ pytanie za
dziesiĹĺ tysiĹcy koron. To byűa koºcówka lat piĹĺdziesiâtych
albo poczâtek szeŔĺdziesiâtych. Czarno-biaűe telewizory. Ja-
kiŔ műody zezowaty mĹŇczyzna uczesany na wodĹ wybraű
sobie temat ,,ptaki”. Odpowiedziaű na wszystkie pytania
i dostaű czek na zawrotnâ wówczas sumĹ dziesiĹciu tysiĹcy.
    Nie byűo go w studiu telewizyjnym, nie staű w dÎwiĹko-
szczelnej kabinie ze sűuchawkami na uszach, siedziaű wygod-
nie w tym wűaŔnie skórzanym fotelu i teŇ znaű odpowiedzi
na wszystkie pytania. Nie potrzebowaű Ňadnego czasu do na-
mysűu. Ale nikt mu za to nie daű dziesiĹciu tysiĹcy koron.
Nikt nie wiedziaű o jego imponujâcej wiedzy o ptakach.
Nadal poŔwiĹcaű im swoje wiersze.
    Drgnâű. CoŔ wyrwaűo go z zamyŔlenia. JakiŔ dÎwiĹk.
Nasűuchiwaű. CzyŇby ktoŔ byű na podwórzu?
    Nie, to niemoŇliwe. Na pewno siĹ przesűyszaű. Im czűowiek
starszy, tym bardziej bojaÎliwy. Pozakűadaű porzâdne zamki.
W sypialni na piĹtrze miaű strzelbĹ, a w szufladzie w kuchni
pistolet. Gdyby do jego odludnego domu pod Ystadem
przyszli intruzi, potrafiűby siĹ obroniĺ. W ogóle by siĹ nie
zawahaű.
    Wstaű z fotela. Znów zakűuűo go w plecach. Ból przycho-
dziű falami. Wstawiű filiŇankĹ do zlewu i spojrzaű na zegarek.
Dochodziűa jedenasta. JuŇ czas. Termometr za oknem wska-
zywaű plus siedem stopni. CiŔnienie rosűo. Nad Skaniâ prze-
ciâgaű sűaby wiatr z poűudniowego zachodu. Idealne warunki,
pomyŔlaű. Tej nocy stada powinny ruszyĺ na poűudnie. Ty-
siâce skrzydlatych dűugodystansowców przefrunie nad jego
gűowâ. Nie zobaczy ich w ciemnoŔciach, ale je wyczuje.
Przez te przeszűo piĹĺdziesiât lat spĹdziű niezliczonâ iloŔĺ
jesiennych nocy na polach tylko po to, Ňeby gdzieŔ wysoko
czuĺ obecnoŔĺ tysiĹcy ptaków.
    CzĹsto myŔlaű, Ňe przemieszcza siĹ caűe niebo.

                              18
Ptaki Ŕpiewajâce niczym orkiestry symfoniczne umykajâ
na zimĹ do cieplejszych krajów. Majâ w swoich genach
instynkt odlotu. Niezrównana umiejĹtnoŔĺ nawigacji wedűug
gwiazd i pola magnetycznego nigdy ich nie zawodzi. Szukajâ
sprzyjajâcych wiatrów, dziĹki zmagazynowanym zapasom
tűuszczu godzinami mogâ siĹ unosiĺ w powietrzu.
    Wibrujâce od skrzydeű niebo wyrusza na dorocznâ piel-
grzymkĹ. Ptasie loty do Mekki.
    Czym jest czűowiek w porównaniu z nocnym wĹdrow-
cem? Samotnym starcem przykutym do ziemi? A tam, wyso-
ko, niebo udaje siĹ w drogĹ.
    CzĹsto myŔlaű, Ňe uczestniczy w ŔwiĹtym obrzĹdzie. W je-
siennej mszy. Staű w ciemnoŔciach i wyczuwaű obecnoŔĺ
odlatujâcych ptaków. A z nadejŔciem wiosny wychodziű im
na powitanie.
    Nocne przeloty byűy jego religiâ.
    Zatrzymaű siĹ w przedpokoju, z dűoniâ na wieszaku. Po
chwili wróciű do salonu i wűoŇyű sweter, który leŇaű na stoűku
przy biurku.
    StaroŔĺ prócz rozlicznych udrĹk ma równieŇ to do siebie,
Ňe szybciej siĹ marznie.
    Jeszcze raz spojrzaű na tren o dziĹciole. Udaű mu siĹ.
MoŇe poŇyje jeszcze dostatecznie dűugo, Ňeby wydaĺ
dziesiâty, ostatni tomik? Tytuű juŇ miaű. Nocna msza.
    Poszedű do przedpokoju, wűoŇyű kurtkĹ i wcisnâű na czoűo
cyklistówkĹ. Otworzyű drzwi. Jesienne powietrze pachniaűo
mokrâ glinâ. Zamknâű drzwi i przyzwyczajaű oczy do ciem-
noŔci. Opuszczony ogród. GdzieŔ w dali domyŔlaű siĹ Ŕwiateű
Ystadu. Od najbliŇszego sâsiada dzieliű go szmat drogi.
Na pogodnym niebie Ŕwieciűy gwiazdy. Tylko na horyzoncie
wisiaűy pojedyncze chmurki.
    W takâ noc skrzydlate stada przefrunâ nad jego gűowâ.
    Mieszkaű w starej zagrodzie, na którâ skűadaűy siĹ trzy
zabudowania. Czwarte spűonĹűo na poczâtku tego stulecia.
Bruk na podwórzu zostawiű. WűoŇyű duŇo pieniĹdzy w grun-
townâ renowacjĹ. Po jego Ŕmierci wszystko przejmie

                              19
Muzeum Kultury w Lundzie. Nie oŇeniű siĹ, byű bezdzietny.
Dorobiű siĹ na sprzedaŇy samochodów. Miaű psy. I, rzecz
jasna, ptaki nad gűowâ.
    Niczego nie ŇaűujĹ, pomyŔlaű, idâc ŔcieŇkâ prowadzâcâ
do wieŇy, którâ sam zbudowaű i z której wypatrywaű noc-
nych ptaków. Niczego nie ŇaűujĹ, bo Ňaűowanie czegokolwiek
jest pozbawione sensu.
    Byűa űadna wrzeŔniowa noc.
    A jednak coŔ go zaniepokoiűo.
    Przystanâű i nasűuchiwaű. Nic, tylko sűaby szum wiatru.
Ruszyű. MoŇe to ból go martwi? Te nagűe ukűucia w plecach?
Niepokój miaű swoje Îródűo w nim samym.
    Znów przystanâű i odwróciű siĹ. Nikogo. Byű sam. ŚcieŇka
opadaűa w dóű. Potem bĹdzie pagórek, a tuŇ przed nim sze-
roki rów, przez który przerzuciű kűadkĹ. Jego wieŇa staűa na
szczycie pagórka. W odlegűoŔci dwustu czterdziestu siedmiu
metrów od drzwi jego domu. Zastanawiaű siĹ, ile razy tĹdy
chodziű. Znaű kaŇde zakole tej ŔcieŇki, kaŇdâ jej krzywiznĹ.
Mimo to szedű wolno i ostroŇnie. Nie chciaű ryzykowaĺ, Ňe
siĹ przewróci i coŔ sobie zűamie. Starzy ludzie majâ kruche
koŔci. Gdyby trafiű do szpitala z pĹkniĹtâ koŔciâ udowâ, na
pewno umarűby wskutek bezczynnoŔci. Zaczâűby rozmyŔlaĺ
o swoim Ňyciu. A to byűby jego koniec.
    Nagle siĹ zatrzymaű. Zahukaűa sowa. GdzieŔ trzasnĹűa ga-
űâzka. Chyba w zagajniku za pagórkiem. Staű bez ruchu i wy-
tĹŇaű wszystkie zmysűy. Znowu hukanie sowy i cisza. Ruszyű
przed siebie, mruczâc pod nosem.
    Stary i strachliwy, pomyŔlaű. Boi siĹ duchów i ciemnoŔci.
    JuŇ widziaű wieŇĹ. Na nocnym niebie odcinaűa siĹ jej czar-
na sylweta. Jeszcze dwadzieŔcia metrów i bĹdzie przy kűad-
ce. Sowa umilkűa. To puszczyk, pomyŔlaű, nic tylko puszczyk.
    Z caűâ pewnoŔciâ puszczyk.
    Przed kűadkâ stanâű jak wryty. CoŔ byűo nie tak z wieŇâ.
ZmruŇyű oczy, Ňeby lepiej rozróŇniĺ szczegóűy. Nie potrafiű
rozstrzygnâĺ, co to takiego. W kaŇdym razie coŔ siĹ zmieniűo.

                              20
Mam przywidzenia, pomyŔlaű. WieŇa, którâ postawiűem
dziesiĹĺ lat temu, nie mogűa siĹ zmieniĺ. Oczy mi zmĹtniaűy.
Nic wiĹcej. Kiedy wszedű na kűadkĹ i poczuű deski pod
stopami, ciâgle patrzyű na wieŇĹ.
    CoŔ siĹ nie zgadza, pomyŔlaű. Gdybym jej tak dobrze nie
znaű, mógűbym dojŔĺ do wniosku, Ňe od wczorajszego wie-
czora urosűa o metr. Albo ŔniĹ. Śni mi siĹ, Ňe widzĹ siebie
na wieŇy.
    W tym momencie dotarűo do niego, Ňe na wieŇy rzeczy-
wiŔcie ktoŔ stoi. Nieruchomy cieº. Niczym powiew wiatru
przeszyű go lĹk. Po chwili wpadű w zűoŔĺ. KtoŔ, nie spytawszy
go o zgodĹ, wtargnâű na jego teren i wszedű na wieŇĹ. Przy-
puszczalnie kűusownik wypatrujâcy saren, które Ňerowaűy
w zagajniku. Nie wyobraŇaű sobie, by miaű do czynienia
z miűoŔnikiem ptaków.
    Zawoűaű do nieruchomego cienia. Nic, Ňadnego odzewu.
Straciű pewnoŔĺ siebie. ZmĹtniaűe oczy pűataűy mu figla.
    Zawoűaű jeszcze raz, nie doczekaű siĹ odpowiedzi i ruszyű
dalej kűadkâ.
    Deski siĹ pod nim zaűamaűy i runâű bezwűadnie w dóű.
Rów miaű ponad dwa metry gűĹbokoŔci. Nie zdâŇyű rozrzuciĺ
ramion, Ňeby zmniejszyĺ siűĹ upadku.
    Czuű narastajâcy ból. Przeszywaű go na wylot, jakby ktoŔ
przykűadaű mu do ciaűa rozŇarzone Ňelazo. Byű tak dojmujâcy,
Ňe nawet nie mógű krzyczeĺ. TuŇ przed Ŕmierciâ zorientowaű
siĹ, Ňe nie leŇy na dnie rowu. Wisiaű na swoim bólu.
    PomyŔlaű o ptakach gdzieŔ nad nim.
    O niebie udajâcym siĹ na poűudnie.
    Jeszcze raz próbowaű uwolniĺ siĹ od bólu.
    I tyle.
    Byűo dwadzieŔcia po jedenastej 21 wrzeŔnia 1994 roku.
    Tej nocy przelatywaűy duŇe stada drozdów Ŕpiewaków
i drozdów rdzawoskrzydűych. Trzymajâc kurs poűudniowo-
-zachodni, tuŇ nad Falsterbo, podâŇaűy z póűnocy ku odleg-
űym ciepűym krajom.

                             21
*
   Kiedy zapadűa cisza, ostroŇnie zeszűa z wieŇy. OŔwietliűa
rów latarkâ. Holger Eriksson nie Ňyű.
   Zgasiűa latarkĹ i staűa nieruchomo w ciemnoŔciach.
   Po chwili szybko odeszűa.



                              2
    W poniedziaűek 26 wrzeŔnia Kurt Wallander obudziű siĹ
tuŇ po piâtej w swoim mieszkaniu przy Mariagatan w Ŕród-
mieŔciu Ystadu.
    Ledwie otworzyű oczy, usiadű i spojrzaű na rĹce. Byűy brâ-
zowe. Opadű na poduszkĹ i sűuchaű deszczu bĹbniâcego
w okno sypialni. Z przyjemnoŔciâ pomyŔlaű o podróŇy, którâ
dwa dni temu zakoºczyű na lotnisku Kastrup. Caűy tydzieº
spĹdziű z ojcem w Rzymie. Byűo bardzo ciepűo, opaliű siĹ.
W najwiĹksze upaűy siadali po poűudniu na űawce w Villa
Borghese; ojciec w cieniu, on — bez koszuli — na sűoºcu. Byű
to jedyny punkt sporny w trakcie ich wspólnej wyprawy.
Ojciec nie potrafiű pojâĺ jego próŇnoŔci polegajâcej na odda-
waniu siĹ sűonecznym kâpielom. Ale ta róŇnica zdaº nie mia-
űa znaczenia, chodziűo raczej o to, Ňeby nadaĺ ich podróŇy
jakiŔ wymiar.
    Wspaniaűa podróŇ, pomyŔlaű Wallander, leŇâc w űóŇku.
Byűem z ojcem w Rzymie i wszystko siĹ udaűo nadspodzie-
wanie dobrze.
    Spojrzaű na zegarek stojâcy na stoliku tuŇ obok. Tego dnia
wracaű na sűuŇbĹ. Ale siĹ nie spieszyű. Mógű sobie jeszcze
poleŇeĺ. Zabraű siĹ do lektury gazet, które przeglâdaű po-
przedniego wieczora. Zaczâű od wyników wyborów parla-
mentarnych. PoniewaŇ byű wtedy w Rzymie, gűosowaű za
poŔrednictwem poczty. Okazaűo siĹ, Ňe socjaldemokraci do-
stali przeszűo czterdzieŔci piĹĺ procent gűosów. Ale co to
wűaŔciwie znaczy? Czy coŔ siĹ zmieni?

                              22
PoűoŇyű gazetĹ na podűodze i wróciű myŔlami do Rzymu.
    Zatrzymali siĹ w tanim hoteliku koűo Campo dei Fiori.
Z tarasu na dachu mieli piĹkny widok na caűe miasto. Tam
pili rano kawĹ i planowali, jak spĹdzâ dzieº. Nigdy nie do-
szűo miĹdzy nimi do kontrowersji. Ojciec wiedziaű, co chce
zobaczyĺ. Wallander czasami siĹ niepokoiű, Ňe to za duŇo,
Ňe ojciec nie da rady. I bez przerwy go obserwowaű, wy-
patrujâc jakichŔ zaburzeº i oznak duchowej nieobecnoŔci.
Obaj wiedzieli, Ňe choroba o dziwacznej nazwie Alzheimer
gdzieŔ tam czyha. Ale przez caűy tydzieº ich wspaniaűej
eskapady ojcu dopisywaű humor. Wallander czuű ucisk w gar-
dle, myŔlâc o tym, Ňe podróŇ naleŇy do przeszűoŔci i staűa
siĹ jedynie wspomnieniem. Nie wrócâ do Rzymu, pojechali
tam tylko raz. On i blisko osiemdziesiĹcioletni ojciec.
    Chwilami űâczyűa ich duŇa zaŇyűoŔĺ. Co nie zdarzyűo siĹ
od czterdziestu lat.
    Wallander odkryű, Ňe — choĺ nie chciaű siĹ do tego przy-
znaĺ — sâ do siebie bardzo podobni. Obaj byli rannymi ptasz-
kami. Kiedy Wallander poinformowaű ojca, Ňe w hotelu nie
podaje siĹ Ŕniadania przed siódmâ, ten od razu zaprotesto-
waű. Zaciâgnâű go do recepcji i po skansku, angielsku, nie-
miecku tudzieŇ wűosku w wydaniu elementarnym wyjaŔniű,
Ňe chce breakfast presto. Nie tardi. Absolutnie nie tardi.
Nie wiedzieĺ czemu kilka razy powtórzyű passaggio a livello,
domagajâc siĹ przesuniĹcia Ŕniadania co najmniej na szóstâ,
bo jeŔli o tej porze nie dostanâ kawy, to bĹdâ zmuszeni po-
szukaĺ sobie innego hotelu. Ojcowe passaggio a livello per-
sonel przyjâű ze zdziwieniem i z szacunkiem.
    OczywiŔcie przynoszono im Ŕniadanie o szóstej. Wal-
lander póÎniej sprawdziű w sűowniku, Ňe passaggio a livello
to ,,przejazd kolejowy”. Prawdopodobnie ojciec pomyliű to
z czymŔ innym. Nie miaű pojĹcia, z czym, i wolaű nie pytaĺ.
    Wallander wsűuchiwaű siĹ w deszcz. Zaledwie tydzieº
spĹdzony w Rzymie wydawaű siĹ niemajâcym koºca, osza-
űamiajâcym przeŇyciem. Ojciec byű stanowczy nie tylko
w kwestii porannej kawy, z duŇâ pewnoŔciâ siebie oprowa-

                             23
dzaű go po mieŔcie. Po prostu wiedziaű, co chce zobaczyĺ.
Ďadnych na chybiű trafiű. Wallander zrozumiaű, Ňe ojciec pla-
nowaű tĹ podróŇ od lat, on zaŔ wziâű udziaű w pielgrzymce
w charakterze stale obecnego, acz niewidzialnego giermka.
Nigdy nie pozna wszystkich jej tajników. Ojciec pojechaű do
Rzymu, by zobaczyĺ coŔ, co duŇo wczeŔniej przeŇyű.
    Trzeciego dnia zwiedzali KaplicĹ Sykstyºskâ. Blisko go-
dzinĹ ojciec wpatrywaű siĹ w sklepienie z freskami Michaűa
Anioűa. Jakby kierowaű bezsűownâ modlitwĹ wprost do nie-
ba. Wallander szybko siĹ poddaű, od zadzierania gűowy roz-
bolaű go kark. Owszem, zobaczyű coŔ piĹknego, ale ojciec
z pewnoŔciâ widziaű duŇo, duŇo wiĹcej. PomyŔlaű bluÎnier-
czo, czy przypadkiem nie szuka tam gűuszca albo zachodu
sűoºca. Nie, bzdura. Nie ulegaűo wâtpliwoŔci, Ňe jego ojciec,
odpustowy malarz, podziwiaű dzieűo mistrza w intensywnym
skupieniu.
    Wallander otworzyű oczy. Deszcz bĹbniű o szyby.
    Tego samego dnia wieczorem, a byű to trzeci dzieº ich
rzymskiej przygody, nie wiedzieĺ czemu powziâű podejrze-
nie, Ňe ojciec szykuje siĹ do czegoŔ, co zamierza zachowaĺ
w tajemnicy. Zjedli kolacjĹ na Via Vittorio Veneto, zdaniem
Wallandera byűo tam stanowczo za drogo, ale ojciec siĹ
uparű. To ich pierwsza i ostatnia wspólna podróŇ do Rzymu,
wiĹc mogâ sobie pozwoliĺ na przyzwoity posiűek. PóÎniej
powoli ruszyli do hotelu. Byű ciepűy wieczór, dookoűa peűno
ludzi. Ojciec opowiadaű o freskach w Kaplicy Sykstyºskiej.
Dwa razy zabűâdzili. Po Ŕniadaniowym buncie ojca trakto-
wano z duŇâ atencjâ. Odebrali klucze, czemu towarzyszyűy
grzeczne ukűony, i poszli na piĹtro. W korytarzu Ňyczyli
sobie dobrej nocy i zniknĹli w swoich pokojach. Wallander
poűoŇyű siĹ i sűuchaű dÎwiĹków dobiegajâcych z ulicy. MoŇe
myŔlaű o Bajbie, a moŇe po prostu juŇ zasypiaű, gdy nagle
coŔ go zaniepokoiűo. WűoŇyű szlafrok i zszedű do recepcji. By-
űo bardzo cicho. Na zapleczu portier i recepcjonista w jednej
osobie oglâdaű telewizjĹ. Wallander kupiű u niego butelkĹ
wody mineralnej. Műody czűowiek o ciemnych falujâcych

                              24
wűosach pracowaű nocami, Ňeby sfinansowaĺ swoje studia
teologiczne. Powiedziaű o tym Wallanderowi przy pierwszej
okazji. Miaű na imiĹ Mario, urodziű siĹ w Padwie i znakomi-
cie mówiű po angielsku. Stojâc z butelkâ w rĹku, Wallander
nagle usűyszaű samego siebie proszâcego Maria, Ňeby go
obudziű, gdyby ojciec chciaű nocâ opuŔciĺ hotel. Műody czűo-
wiek spojrzaű na niego; moŇe siĹ zdziwiű, a moŇe pracowaű
juŇ tak dűugo, Ňe Ňadne Ňyczenia hotelowych goŔci nie byűy
w stanie go zaskoczyĺ. Skinâű gűowâ. OczywiŔcie, jeŔli starszy
pan Wallander wyjdzie w nocy, on natychmiast zapuka do
pokoju trzydzieŔci dwa.
    I szóstej nocy zapukaű. W ciâgu dnia krâŇyli po Forum
Romanum i zajrzeli do Galerii Doria Pamphili. PóÎniej prze-
szli podziemnymi korytarzami z Villa Borghese do Schodów
Hiszpaºskich i zjedli kolacjĹ. Na widok rachunku Wallander
osűupiaű. To byű jeden z ich ostatnich wspólnych wieczorów,
równie ciepűy jak wszystkie poprzednie, wspaniaűa podróŇ
dobiegaűa koºca. Ojciec jak zwykle tryskaű energiâ. Spacero-
wali po mieŔcie, w jednej z kafejek wypili kawĹ i stuknĹli
siĹ kieliszkami grappy. W hotelu odebrali klucze i Wallander
natychmiast zasnâű.
    Pukanie rozlegűo siĹ o wpóű do drugiej w nocy.
    W pierwszej chwili nie wiedziaű, gdzie jest. Maűo przytom-
ny zerwaű siĹ z űóŇka i otworzyű drzwi. Mario nienagannym
angielskim poinformowaű, Ňe starszy pan, ojciec signora Wal-
landera, wűaŔnie opuŔciű hotel. Wallander bűyskawicznie siĹ
ubraű i wybiegű. Ojciec pewnym krokiem maszerowaű po dru-
giej stronie ulicy. Ruszyű za nim, zachowujâc bezpiecznâ od-
legűoŔĺ. PomyŔlaű, Ňe po raz pierwszy Ŕledzi wűasnego ojca.
Jego przeczucia siĹ potwierdziűy. Poczâtkowo nie bardzo wie-
dziaű, dokâd idâ. Ale kiedy zanurzyli siĹ w wâskie zauűki,
nie miaű wâtpliwoŔci. Schody Hiszpaºskie. Ojciec dotarű do
koŔcioűa u ich szczytu i usiadű. Czarna kropka wysoko
w górze. SpĹdziű tam blisko godzinĹ. Wallander trzymaű siĹ
w ukryciu. Nie przypominaű sobie równie zagadkowej misji.
Wkrótce znaleÎli siĹ przy fontannie di Trevi. Ojciec nie

                              25
wrzuciű monety przez ramiĹ, tylko patrzyű na tryskajâce
strumienie. W Ŕwietle ulicznej latarni Wallander widziaű, jak
bűyszczâ mu oczy.
    Potem wrócili do hotelu.
    NastĹpnego dnia lecieli Alitaliâ do Kopenhagi; ojciec, tak
jak podczas podróŇy do Rzymu, siedziaű przy oknie. Wallan-
der zauwaŇyű, Ňe siĹ opaliű. Dopiero na promie do Limhamnu
spytaű ojca, czy jest zadowolony z podróŇy. Ojciec pokiwaű
gűowâ i coŔ wymruczaű. Wallander nie mógű liczyĺ na wiĹk-
szy entuzjazm. Gertruda przyjechaűa po nich. Wallander wy-
siadű w Ystadzie. Wieczorem zadzwoniű, Ňeby siĹ dowiedzieĺ,
czy wszystko w porzâdku, i usűyszaű od Gertrudy, Ňe ojciec
maluje w atelier swój staűy motyw: zachód sűoºca nad bez-
wietrznym krajobrazem.

     Wallander wstaű z űóŇka i poszedű do kuchni. Byűo wpóű
do szóstej. Nastawiű wodĹ na kawĹ. Dlaczego ojciec wymknâű
siĹ w nocy? Dlaczego siedziaű na schodach? Co bűyszczaűo
w jego oczach, kiedy staű koűo fontanny?
     Nie wiedziaű. Zrozumiaű jednak, Ňe ojciec ma swój sekret-
ny pejzaŇ wewnĹtrzny. Nie zamierzaű tam zaglâdaĺ, pozostaű
za niewidzialnâ granicâ. Nigdy go nie zapyta o ten samotny
nocny spacer po Rzymie.
     Kiedy kawa siĹ gotowaűa, poszedű do űazienki. Z zadowo-
leniem zauwaŇyű, Ňe wyglâda zdrowo i Ňe nie brak mu ener-
gii. Wűosy spűowiaűy od sűoºca. Przytyű. Byĺ moŇe za sprawâ
spaghetti. Wolaű siĹ nie waŇyĺ. NajwaŇniejsze, Ňe wypoczâű.
I cieszyű siĹ, Ňe podróŇ doszűa do skutku.
     Nie odczuwaű przykroŔci na myŔl, Ňe wkrótce znowu bĹ-
dzie policjantem. W ostatnich latach nie paliű siĹ do pracy
po powrocie z urlopu. Zastanawiaű siĹ nawet nad znale-
zieniem sobie innego zajĹcia, na przykűad jako ochroniarz
w jakiejŔ firmie. Byű jednak policjantem. Dojrzewaű do tego
powoli, ale nieodwoűalnie. Byű i bĹdzie policjantem.

                              26
Biorâc prysznic, przypomniaű sobie wydarzenia sprzed
kilku miesiĹcy, kiedy Szwecji poszczĹŔciűo siĹ w mistrzos-
twach Ŕwiata w piűce noŇnej. Ciâgle przeŇywaű katusze, myŔ-
lâc o poŔcigu za seryjnym mordercâ, którym okazaű siĹ
zaburzony emocjonalnie czternastoletni chűopiec. W Rzymie
pamiĹĺ o tej tragedii rozpűynĹűa siĹ w podŔwiadomoŔci.
Teraz wróciűa. Rzymskie wakacje niczego nie zmieniűy. Znowu
byű w tej samej rzeczywistoŔci.
    Siedziaű przy stole w kuchni do siódmej. Deszcz bĹbniű
nieprzerwanie. Wűoskie upaűy byűy juŇ tylko odlegűym
wspomnieniem. Do Skanii zawitaűa jesieº.

    O wpóű do ósmej pojechaű do komendy. Na parkingu
spotkaű Martinssona. Ciâgle padaűo. Szybko siĹ przywitali
i ruszyli do wejŔcia.
    — Jak podróŇ? — spytaű Martinsson. — A tak w ogóle to
miűo ciĹ znowu widzieĺ.
    — Ojcu siĹ bardzo podobaűo.
    — A tobie?
    — Przyjemna podróŇ. I byűo ciepűo.
    Weszli do Ŕrodka. Ebba, od przeszűo trzydziestu lat na
etacie recepcjonistki w ystadzkiej komendzie, przywitaűa go
ciepűym uŔmiechem.
    — Czy moŇna siĹ aŇ tak opaliĺ we Wűoszech we wrzeŔniu?
— zapytaűa, zdziwiona.
    — Owszem. JeŔli siĹ przebywa na sűoºcu.
    Idâc korytarzem, Wallander pomyŔlaű, Ňe powinien byű
coŔ kupiĺ dla Ebby. Wkurzyű siĹ na siebie.
    — Tutaj cisza i spokój — powiedziaű Martinsson. — Ďadnych
powaŇniejszych spraw. WűaŔciwie jedno wielkie nic.
    — MoŇe bĹdziemy mieli spokojnâ jesieº.
    Martinsson poszedű po kawĹ. Wallander otworzyű drzwi
do swojego pokoju. Nic siĹ w nim nie zmieniűo. Biurko byűo
puste. Zdjâű kurtkĹ, powiesiű jâ na wieszaku i uchyliű okno.
W pojemniku na korespondencjĹ zobaczyű kilka okólników

                             27
z Gűównego Zarzâdu Policji. Wziâű pierwszy z brzegu i, nie
czytajâc, poűoŇyű na biurku.
    PomyŔlaű o skomplikowanym dochodzeniu w sprawie
przemytu samochodów ze Szwecji do byűych paºstw bloku
wschodniego. Zajmowaű siĹ tym od blisko roku. I pewnie
do tego wróci, jeŔli podczas jego urlopu nie zaszűo nic szcze-
gólnego.
    Zastanawiaű siĹ, czy bĹdzie nad tym ŔlĹczaű aŇ do eme-
rytury, czyli mniej wiĹcej przez piĹtnaŔcie lat.
    Kwadrans po ósmej poszedű do sali zebraº. O wpóű do
dziewiâtej policjanci z wydziaűu kryminalnego zbierali siĹ,
by omówiĺ zadania na najbliŇszy tydzieº. Przywitaű siĹ —
wszyscy podziwiali jego opaleniznĹ — i usiadű na swoim miej-
scu. Panowaű smĹtnawy, senny nastrój, jak zwykle w jesien-
ne poniedziaűki. Ciekawe, ile poniedziaűkowych poranków
tutaj przesiedziaű. PoniewaŇ Lisa Holgersson, ich nowa sze-
fowa, byűa w Sztokholmie, zebranie prowadziű Hansson.
Martinsson miaű racjĹ. Niewiele siĹ wydarzyűo pod jego
nieobecnoŔĺ.
    — No to bĹdĹ musiaű wróciĺ do przemytu samochodów
— powiedziaű Wallander, nie kryjâc rezygnacji.
    — Chyba ŇebyŔ chciaű siĹ zajâĺ wűamaniem do kwiaciarni
— pocieszajâcym tonem zauwaŇyű Hansson.
    Wallander popatrzyű na niego ze zdziwieniem.
    — Wűamanie do kwiaciarni? Co zginĹűo? Tulipany?
    — O ile wiemy, nic — odparű Svedberg, drapiâc siĹ po űy-
sinie.
    W tym momencie otworzyűy siĹ drzwi i do pokoju szyb-
kim krokiem weszűa Ann-Britt Höglund. PoniewaŇ jej mâŇ byű
w ciâgűych rozjazdach i nieustannie podróŇowaű do tak od-
legűych krajów, o których nikt nie sűyszaű, sama opiekowaűa
siĹ dwójkâ dzieci. Jej poranki wyglâdaűy dosyĺ chaotycznie,
czĹsto spóÎniaűa siĹ na zebrania. Ann-Britt Höglund praco-
waűa w ystadzkiej policji od ponad roku. Byűa najműodsza
w wydziale kryminalnym. Poczâtkowo niektórzy koledzy,
miĹdzy innymi Svedberg i Hansson, otwarcie manifestowali

                              28
swoje niezadowolenie, Ňe muszâ pracowaĺ z kobietâ. Wal-
lander szybko siĹ na niej poznaű i wziâű jâ w obronĹ. Nikt
juŇ nie komentowaű jej spóÎnieº. Przynajmniej nie w jego
obecnoŔci. Usiadűa przy stole, spojrzaűa na niego, uŔmiech-
nĹűa siĹ i skinĹűa gűowâ, jakby jâ zaskoczyű jego powrót.
    — Mówimy o kwiaciarni — poinformowaű jâ Hansson. — Po-
myŔleliŔmy, Ňe moŇe Kurt by siĹ temu przyjrzaű.
    — Do wűamania doszűo w czwartek w nocy — powiedziaűa.
— Ekspedientka odkryűa to w piâtek rano. Zűodzieje weszli
przez okno z tyűu domu.
    — Co zginĹűo? — spytaű Wallander.
    — Nic.
    Wallander skrzywiű siĹ.
    — Jak to ,,nic”?
    Ann-Britt Höglund wzruszyűa ramionami.
    — Po prostu nic.
    — Na podűodze byűy plamy krwi — dodaű Svedberg. — WűaŔ-
ciciel kwiaciarni wyjechaű.
    — Wydaje mi siĹ to bardzo dziwne — powiedziaű Wallan-
der. — Czy naprawdĹ warto zaprzâtaĺ sobie tym gűowĹ?
    — To jest dziwne — stwierdziűa Ann-Britt Höglund. — Nie
umiem odpowiedzieĺ, czy warto zaprzâtaĺ sobie tym gűowĹ.
    Wallander pomyŔlaű, Ňe przynajmniej przez jakiŔ czas nie
bĹdzie musiaű ŔlĹczeĺ nad tym beznadziejnym dochodze-
niem w sprawie samochodów, które nieustannie przemyca-
no za granicĹ. Powinien mieĺ jeden dzieº na oswojenie siĹ
z faktem, Ňe nie jest juŇ w Rzymie.
    — MogĹ siĹ przyjrzeĺ — powiedziaű.
    — ZaczĹűam siĹ tym zajmowaĺ — rzekűa Ann-Britt Höglund.
— Kwiaciarnia jest w ŔródmieŔciu.

   Zebranie dobiegűo koºca. Ciâgle laűo. Wallander poszedű
po kurtkĹ i pojechali do ŔródmieŔcia jego samochodem.
   — Jak podróŇ? — spytaűa, kiedy siĹ zatrzymali na czerwo-
nym Ŕwietle przed szpitalem.

                             29
— Widziaűem KaplicĹ Sykstyºskâ — odparű Wallander,
wpatrujâc siĹ w deszcz. — A ojcu przez caűy tydzieº dopisy-
waű humor.
    — Wyglâda na to, Ňe wszystko siĹ udaűo.
    Światűo siĹ zmieniűo. Ruszyli. Pilotowaűa go, bo nie bardzo
wiedziaű, gdzie jest ta kwiaciarnia.
    — A tu jak byűo? — spytaű Wallander.
    — Spokojnie. Przez tydzieº nic siĹ nie zmieniűo.
    — A nasza nowa szefowa?
    — Jest w Sztokholmie i omawia kolejne propozycje ciĹĺ.
BĹdzie dobra. Co najmniej tak dobra jak Björk.
    Wallander obrzuciű jâ spojrzeniem.
    — Nie sâdziűem, Ňe go lubiűaŔ.
    — Robiű tyle, ile mógű. Czego wiĹcej moŇna wymagaĺ?
    — Niczego. Absolutnie niczego.
    Zaparkowali na Västra Vallgatan przy Pottmakargränd. Na
porywistym wietrze huŔtaűa siĹ tabliczka z nazwâ kwiaciarni.
,,Cymbia”. Siedzieli w samochodzie. Ann-Britt Höglund daűa
mu kilka kartek w plastikowej koszulce. Wallander przeglâ-
daű je i sűuchaű.
    — WűaŔcicielem jest Gösta Runfeldt — mówiűa Ann-Britt
Höglund. — Wyjechaű. Ekspedientka przyszűa w piâtek rano,
tuŇ przed dziewiâtâ. ZauwaŇyűa wybitâ szybĹ. Po obu stro-
nach leŇaűy odűamki szkűa, a w kwiaciarni byűy Ŕlady krwi.
Nic nie zginĹűo. PieniĹdzy nie zostawiano tam na noc. Eks-
pedientka zadzwoniűa na policjĹ trzy minuty po dziewiâtej.
Przyjechaűam tam chwilĹ po dziesiâtej. Wszystko siĹ zgadza-
űo. Zbita szyba. Plamy krwi na podűodze. Nic nie zginĹűo.
Dziwne.
    Wallander zastanawiaű siĹ.
    — Nie brakowaűo ani jednego kwiatka?
    — Wedűug ekspedientki, nie.
    — Czy naprawdĹ moŇna zapamiĹtaĺ, ile kwiatów jest
w kaŇdym wazonie?
    Zwróciű jej papiery.

                              30
— MoŇemy jâ o to zapytaĺ — odrzekűa Ann-Britt Höglund.
— Kwiaciarnia jest otwarta.
    Kiedy Wallander otworzyű drzwi, zadÎwiĹczaű staro-
Ŕwiecki dzwonek. Zapachy przypomniaűy mu o rzymskich
ogrodach. Nie byűo klientów. Z zaplecza wyszűa kobieta
w Ŕrednim wieku. Na ich widok skinĹűa gűowâ.
    — Przyprowadziűam kolegĹ — powiedziaűa Ann-Britt
Höglund.
    Wallander siĹ przywitaű.
    — Czytaűam o panu w gazetach.
    — Mam nadziejĹ, Ňe nic zűego.
    — Ach, skâd, same miűe sűowa.
    Wallander dowiedziaű siĹ z notatek Ann-Britt Höglund,
Ňe kobieta nazywa siĹ Wania Andersson i ma piĹĺdziesiât
trzy lata.
    Powoli obchodziű kwiaciarniĹ. Z nawyku patrzyű, gdzie
stawia stopy. Wilgotny zapach kwiatów przywoűywaű wspo-
mnienia. Wyszedű na zaplecze i stanâű pod drzwiami, których
górna czĹŔĺ byűa przeszklona. ZauwaŇyű ŔwieŇy kit. TĹdy
dostaű siĹ zűodziej — lub zűodzieje. Przyglâdaű siĹ podűodze
wyűoŇonej pűytkami ze sztucznego tworzywa.
    — Przypuszczam, Ňe krew byűa tutaj — powiedziaű.
    — Nie — zaprzeczyűa Ann-Britt Höglund.
    Wallander zmarszczyű czoűo i poszedű za niâ do kwia-
ciarni.
    StanĹűa poŔrodku.
    — O, dokűadnie w tym miejscu.
    — A przy stűuczonej szybie nie byűo Ňadnych plam?
    — Nie. Teraz rozumiesz, dlaczego to wszystko jest dziwne?
Dlaczego krew jest tutaj, a nie przy drzwiach? JeŔli przyjâĺ,
Ňe to wűamywacz siĹ skaleczyű.
    — A niby kto miaűby siĹ skaleczyĺ?
    — No wűaŔnie. Kto?
    Wallander jeszcze raz obszedű kwiaciarniĹ. Próbowaű so-
bie wyobraziĺ, jak siĹ to odbyűo. KtoŔ wybija szybĹ i wcho-
dzi. PoŔrodku jest krew. Nic nie zginĹűo.

                             31
W kaŇdym przestĹpstwie jest coŔ z planowego dziaűania.
Chyba Ňe przestĹpcâ jest szaleniec. Wiedziaű to z doŔwiad-
czenia. Ale przecieŇ Ňaden szaleniec nie wűamie siĹ do kwia-
ciarni, Ňeby nic nie ukraŔĺ.
    To siĹ po prostu nie trzymaűo kupy.
    — Zakűadam — powiedziaű — Ňe to byűy krople krwi.
    Ku jego zdziwieniu Ann-Britt Höglund pokrĹciűa gűowâ.
    — Nie, Ňadnych kropli, tylko malutka kaűuŇa.
    Zastanawiaű siĹ. Nic nie wymyŔliű.
    — A wiĹc nic nie zginĹűo? — zwróciű siĹ po chwili do
stojâcej w gűĹbi ekspedientki.
    — Nic.
    — Nawet kilka kwiatów?
    — O ile siĹ orientujĹ, nie.
    — Czy zawsze wie pani dokűadnie, ile jest kwiatów?
    — Tak.
    Odpowiedziaűa szybko i zdecydowanie.
    Pokiwaű gűowâ.
    — Czy znajduje pani jakieŔ wyjaŔnienie tego wűamania?
    — Nie.
    — To nie pani kwiaciarnia?
    — Nie. WűaŔciciel nazywa siĹ Gösta Runfeldt. PracujĹ
u niego.
    — JeŔli dobrze zrozumiaűem, wyjechaű. Czy skontaktowaűa
siĹ pani z nim?
    — To niemoŇliwe.
    Popatrzyű na niâ z uwagâ.
    — Dlaczego?
    — Bo jest na safari. Oglâda orchidee.
    Wallander zastanawiaű siĹ nad tym, co usűyszaű.
    — Czy mogűaby pani powiedzieĺ coŔ wiĹcej?
    — Gösta to miűoŔnik orchidei. Wie o nich wszystko. JeÎdzi
po Ŕwiecie i oglâda wszelkie moŇliwe gatunki i odmiany, ja-
kie tylko istniejâ. Pisze o nich ksiâŇkĹ. Teraz jest w Afryce.
Nie mam pojĹcia, gdzie. W kaŇdym razie bĹdzie z powrotem
w przyszűym tygodniu, w ŔrodĹ.

                              32
Wallander skinâű gűowâ.
   — Porozmawiamy z nim, kiedy wróci. Czy mogűaby go pa-
ni poprosiĺ, Ňeby siĹ do nas zgűosiű?
   Wania obiecaűa przekazaĺ wiadomoŔĺ. Do kwiaciarni
wszedű klient. Ann-Britt Höglund i Wallander wyszli w deszcz
i wsiedli do samochodu.
   Wallander zwlekaű z wűâczeniem silnika.
   — MoŇna sobie naturalnie wyobraziĺ zűodzieja, który po-
peűnia bűâd. Wybija nie tĹ szybĹ. TuŇ obok jest sklep ze
sprzĹtem komputerowym.
   — A kaűuŇa krwi?
   Wzruszyű ramionami.
   — Mógű nie zauwaŇyĺ, Ňe siĹ skaleczyű. Staű z opuszczonâ
rĹkâ i rozglâdaű siĹ. Krew kapaűa w jedno miejsce i powstaűa
kaűuŇa.
   Pokiwaűa gűowâ.
   Wallander zapaliű samochód.
   — BĹdzie sprawa o ubezpieczenie. Nic poza tym.
   Wrócili w deszczu do komendy.
   Byűa jedenasta.
   Poniedziaűek 26 wrzeŔnia 1994 roku.
   Wspomnienie podróŇy do Rzymu stawaűo siĹ coraz bar-
dziej odlegűe. Jak zanikajâca fatamorgana.



                             3
    We wtorek 27 wrzeŔnia w Skanii nadal padaűo. Meteoro-
lodzy zapowiadali, Ňe po ciepűym lecie jesieº bĹdzie desz-
czowa. Na razie nic nie wskazywaűo na pomyűkĹ w progno-
zach.
    Poprzedniego wieczora, kiedy Wallander wróciű z pracy
pierwszego dnia po podróŇy do Wűoch i zrobiű byle jakâ ko-
lacjĹ, którâ spoŇyű z wyraÎnâ niechĹciâ, wielokrotnie próbo-
waű siĹ dodzwoniĺ do Sztokholmu, gdzie mieszkaűa jego

                             33
córka Linda. Na chwilĹ przestaűo laĺ i otworzyű drzwi na
balkon. Irytowaűo go, Ňe Linda siĹ nie odezwaűa, by spytaĺ,
jak siĹ udaűa podróŇ. Wmawiaű sobie, acz bez powodzenia,
Ňe córka ma duŇo pracy. Tej jesieni podjĹűa studia w pry-
watnej szkole teatralnej i pracowaűa jako kelnerka w restau-
racji lunchowej na Kungsholmen.
    O jedenastej zadzwoniű do Bajby do Rygi. Znowu siĹ roz-
padaűo i zerwaű siĹ wiatr. Niemal zdâŇyű zapomnieĺ o ciep-
űych dniach w Rzymie. Prócz rozkoszowania siĹ wspaniaűâ
pogodâ i sűuŇenia ojcu za towarzysza podróŇy myŔlaű o Baj-
bie. Latem wybrali siĹ do Danii. Byű wykoºczony i przygnĹ-
biony mĹczâcym poŔcigiem za czternastoletnim mordercâ.
Pod koniec pobytu spytaű jâ, czy za niego wyjdzie. Odpowie-
dziaűa wymijajâco, ale nie zamknĹűa za sobâ wszystkich
drzwi. Nie próbowaűa teŇ ukrywaĺ przyczyn swoich wâtpli-
woŔci. Szli niekoºczâcym siĹ wybrzeŇem w Skagen, tam
gdzie spotykajâ siĹ dwie cieŔniny i gdzie wiele lat temu spa-
cerowaű z ówczesnâ Ňonâ, a póÎniej odbywaű samotne prze-
chadzki, kiedy cierpiaű na depresjĹ i powaŇnie siĹ zastana-
wiaű nad odejŔciem z policji. Wieczory byűy niesamowicie
ciepűe. Mistrzostwa Ŕwiata w piűce noŇnej przykuűy ludzi do
telewizorów i wyludniűy wybrzeŇe. Zbierali kamyki i muszel-
ki. I Bajba powiedziaűa, Ňe nie bardzo sobie wyobraŇa wspól-
ne Ňycie z policjantem.
    Jej mâŇ, Karlis, major űotewskiej policji, zostaű zamordo-
wany w 1992 roku. WűaŔnie wtedy jâ poznaű, podczas peű-
nych zawirowaº i nierzeczywistych dni spĹdzonych w Ry-
dze. W Rzymie zadawaű sobie pytanie, czy on sam naprawdĹ
chce siĹ ponownie oŇeniĺ. Czy maűŇeºstwo w ogóle jest
konieczne? ňâczyĺ siĹ skomplikowanymi i formalnymi wiĹ-
zami, które dzisiaj prawie nic nie znaczâ? Byű w dűugim
zwiâzku z matkâ Lindy, Monâ. Kiedy piĹĺ lat temu nieocze-
kiwanie mu oznajmiűa, Ňe chce siĹ rozwieŔĺ, nic nie rozumiaű.
Dopiero teraz przynajmniej czĹŔciowo przyjâű do wiado-

                              34
moŔci powody, dla których zamierzaűa rozpoczâĺ nowe Ňycie
bez niego. Zdawaű sobie sprawĹ, dlaczego tak siĹ musiaűo
staĺ. Potrafiű oceniĺ samego siebie i przyznaĺ, Ňe ponosi
wiĹkszâ czĹŔĺ winy, poniewaŇ grzeszyű permanentnâ nie-
obecnoŔciâ w domu i notorycznym brakiem zainteresowania
tym wszystkim, co byűo dla niej waŇne. JeŔli w ogóle moŇna
mówiĺ o winie. Najpierw szli obok siebie. Potem ich drogi
zaczĹűy siĹ rozchodziĺ tak powoli i niezauwaŇalnie, Ňe staűo
siĹ to jasne dopiero po fakcie, kiedy byűo juŇ za póÎno, kiedy
stracili siĹ z oczu.
    CzĹsto o tym myŔlaű w Rzymie. I doszedű do wniosku, Ňe
chce siĹ oŇeniĺ z Bajbâ. Chciaű, Ňeby siĹ do niego przepro-
wadziűa. Postanowiű kupiĺ dom pod miastem. Dom z ogro-
dem. Niedrogi, ale w takim stanie, Ňeby sam mógű siĹ uporaĺ
z remontem. Kupi teŇ psa, o którym marzyű od lat.
    I w poniedziaűkowy wieczór, kiedy w Ystadzie znowu siĹ
rozpadaűo, powiedziaű o tym Bajbie. Miaű wraŇenie, Ňe kon-
tynuuje rozmowĹ, którâ toczyű z niâ w myŔlach w Rzymie.
Kilka razy zaczâű mówiĺ na gűos. Nie uszűo to naturalnie
uwagi ojca drepczâcego w upale tuŇ obok. Uszczypliwie, ale
z pewnâ ŇyczliwoŔciâ spytaű, kto tu siĹ wűaŔciwie starzeje
i komu grozi pomieszanie zmysűów.
    Odebraűa natychmiast. Usűyszaű radoŔĺ w jej gűosie. Opo-
wiedziaű o podróŇy, a potem powtórzyű pytanie sprzed kilku
miesiĹcy. Przez moment miĹdzy Rygâ i Ystadem wĹdrowaűa
cisza. Potem przyznaűa, Ňe myŔlaűa o tym. Nadal ma wâtpli-
woŔci, nie jest ich ani mniej, ani wiĹcej.
    — PrzyjedÎ do mnie — powiedziaű Wallander. — Nie bĹdzie-
my o tym rozmawiaĺ przez telefon.
    — Dobrze. PrzyjadĹ.
    Na razie nie ustalili terminu. Bajba pracowaűa na ryskim
uniwersytecie i musiaűa planowaĺ wolne dni z duŇym
wyprzedzeniem. Ale kiedy Wallander odűoŇyű sűuchawkĹ,
byű niemal pewien, Ňe wkracza w nowâ fazĹ swojego Ňycia.
Bajba przyjedzie i on po raz drugi siĹ oŇeni.

                              35
Potem dűugo nie mógű zasnâĺ. Kilka razy wychodziű do
kuchni, stawaű przy oknie i patrzyű w deszcz. BĹdzie mu
brakowaűo samotnej latarni koűyszâcej siĹ na wietrze.

    ChociaŇ póÎno zasnâű, wczeŔnie byű na nogach. ChwilĹ
po siódmej zaparkowaű przed komendâ i szybkim krokiem,
w zacinajâcym deszczu, wszedű do Ŕrodka. Postanowiű od
razu zabraĺ siĹ do lektury obszernego materiaűu o kradzie-
Ňach samochodów. Im dűuŇej bĹdzie zwlekaű, tym wiĹkszej
nabierze do tego niechĹci i straci wszelki zapaű. Powiesiű kurt-
kĹ na krzeŔle dla goŔci, Ňeby wyschűa, po czym zdjâű z póűki
blisko póűmetrowy plik akt dochodzeniowych. WűaŔnie za-
czâű porzâdkowaĺ skoroszyty, kiedy rozlegűo siĹ pukanie do
drzwi. Wallander usűyszaű, Ňe to Martinsson.
    — WejdÎ!
    — Jak ciĹ nie ma, zawsze przychodzĹ pierwszy — skonsta-
towaű Martinsson. — Teraz znowu bĹdĹ drugi.
    — StĹskniűem siĹ za moimi samochodami — wyjaŔniű Wal-
lander, pokazujâc zawalone skoroszytami biurko.
    Martinsson trzymaű w rĹku jakiŔ papier.
    — Zapomniaűem ci to daĺ wczoraj. Lisa Holgersson chciaűa,
ŇebyŔ na to spojrzaű.
    — Co to jest?
    — Przeczytaj. Wiesz, Ňe policja ma siĹ wypowiadaĺ w naj-
róŇniejszych sprawach.
    — Rozpatrzenie wniosku?
    — Mniej wiĹcej.
    Wallander nieco siĹ zdziwiű. Martinsson rzadko udzielaű
mĹtnych odpowiedzi. Kilka lat temu byű aktywnym czűon-
kiem liberaűów i przypuszczalnie marzyűa mu siĹ kariera po-
lityczna. O ile Wallander wiedziaű, ambitne plany rozwiewaűy
siĹ w miarĹ kurczenia siĹ elektoratu. Postanowiű nie komen-
towaĺ wyników ostatnich wyborów.
    Kiedy Martinsson wyszedű, Wallander usiadű i przeczytaű
to, co od niego dostaű. Skoºczyű i przeczytaű jeszcze raz.

                               36
I szlag go trafiű. JuŇ dawno nie byű taki wŔciekűy. Wybiegű na
korytarz i wparowaű do pokoju Svedberga, który nie miaű
zwyczaju zamykania drzwi.
    — WidziaűeŔ to? — spytaű, wymachujâc kartkâ od Martins-
sona.
    Svedberg pokrĹciű gűowâ.
    — Nie. Co to jest?
    — Pismo od nowo powstaűej organizacji, która chce siĹ
dowiedzieĺ, czy policja nie ma jakichŔ uwag do nazwy.
    — Czyli?
    — ,,Przyjaciele Siekiery”.
    Svedberg tĹpo popatrzyű na Wallandera.
    — ,,Przyjaciele Siekiery”?
    — ,,Przyjaciele Siekiery”. Biorâc pod uwagĹ wydarzenia
sprzed kilku miesiĹcy, pytajâ, czy ta nazwa przypadkiem
nie zostanie Île odebrana. Bo bynajmniej nie zamierzajâ skal-
powaĺ ludzi.
    — A co zamierzajâ?
    — JeŔli dobrze zrozumiaűem, ma to byĺ coŔ w rodzaju
regionalnego stowarzyszenia, które chciaűoby otworzyĺ mu-
zeum starych narzĹdzi pracy.
    — To chyba nieÎle brzmi. Dlaczego jesteŔ taki wŔciekűy?
    — Dlatego, Ňe ich zdaniem policja ma czas na takie rzeczy.
OsobiŔcie uwaŇam, Ňe ,,Przyjaciele Siekiery” to dosyĺ dzi-
waczna nazwa jak na regionalne stowarzyszenie. Ale najbar-
dziej wkurza mnie to, Ňe musimy siĹ czymŔ takim zajmowaĺ.
    — Powiedz to szefowej.
    — Owszem, powiem.
    — Chyba siĹ z tobâ nie zgodzi. Teraz znowu wszyscy bĹ-
dziemy w prewencji.
    Wallander uŔwiadomiű sobie, Ňe Svedberg ma sporo racji.
Za jego pamiĹci w policji bez przerwy dokonywaűy siĹ rady-
kalne zmiany. Zwűaszcza w zakresie skomplikowanego sto-
sunku do mglistego i groÎnego cienia, zwanego ogóűem. Ów
ogóű, nĹkajâcy niczym zmora Gűówny Zarzâd Policji i kaŇde-
go policjanta z osobna, posiadaű jednâ cechĹ: niewiernoŔĺ.

                              37
Obecnie, by go zaspokoiĺ, postanowiono przeksztaűciĺ
szwedzki organ strzegâcy porzâdku i bezpieczeºstwa w ogól-
nokrajowâ policjĹ prewencyjnâ. Nikt nie wiedziaű, jak miaűo-
by to wyglâdaĺ. Szef Gűównego Zarzâdu na wszystkich bra-
mach poprzybijaű swoje tezy o tym, Ňe policja powinna byĺ
widoczna. PoniewaŇ nikt nigdy nie sűyszaű, Ňeby byűa niewi-
doczna, praktykowanie nowej liturgii okazaűo siĹ doŔĺ utrud-
nione. Utworzono juŇ piesze patrole i minioddziaűy Ňwawo
pedaűujâce na rowerach. Szef Gűównego Zarzâdu miaű przy-
puszczalnie na myŔli widzialnoŔĺ duchowâ. Stâd pomysű na
odkurzenie koncepcji policji prewencyjnej, czyli przyjaznej,
miĹkkiej jak poduszka pod gűowâ. Nikt jednak nie potrafiű
wyjaŔniĺ jej zwiâzków ze wzrostem coraz brutalniejszej
przestĹpczoŔci w Szwecji. W kaŇdym razie stanowiűa ele-
ment nowej strategii, polegajâcej miĹdzy innymi na roz-
strzyganiu, czy nowo powstaűa organizacja regionalna moŇe
przyjâĺ nazwĹ ,,Przyjaciele Siekiery”.
    Wallander poszedű po kawĹ, wróciű do swojego pokoju
i zabraű siĹ do opasűych materiaűów dochodzeniowych. Nie
mógű siĹ skupiĺ, myŔlaű o ostatniej rozmowie z Bajbâ, ale
w koºcu siĹ przemógű i po kilku godzinach dotarű do tego
punktu, na którym siĹ zatrzymaű przed podróŇâ do Wűoch.
Zadzwoniű do kolegi z Göteborga. Omówili kilka wspólnych
kwestii. Kiedy skoºczyli, byűa dwunasta. Wallander zgűodniaű.
Ciâgle padaűo. Wsiadű do samochodu i pojechaű na lunch do
jednej ze Ŕródmiejskich restauracji. O pierwszej byű z po-
wrotem w komendzie. Ledwie usiadű na krzeŔle, zadzwoniű
telefon. Ebba z recepcji.
    — Masz goŔcia — powiedziaűa.
    — Kto to?
    — Nazywa siĹ Tyrén i chce z tobâ porozmawiaĺ.
    — O czym?
    — O ewentualnym zaginiĹciu.
    — Czy nikt inny nie moŇe siĹ tym zajâĺ?
    — Mówi, Ňe musi porozmawiaĺ z tobâ.

                             38
Wallander popatrzyű na rozűoŇone przed sobâ papiery.
Nie byűo tam nic aŇ tak pilnego, Ňeby nie mógű przyjâĺ
zgűoszenia o zaginiĹciu.
    — PrzyŔlij go tutaj — powiedziaű i odűoŇyű sűuchawkĹ.
    Otworzyű drzwi i zaczâű porzâdkowaĺ biurko. Kiedy
podniósű wzrok, w progu staű mĹŇczyzna. Wallander widziaű
go po raz pierwszy. Miaű na sobie firmowy kombinezon OK.
W pokoju zapachniaűo ropâ i benzynâ.
    Wallander podaű mu rĹkĹ i poprosiű, Ňeby usiadű. Mniej
wiĹcej piĹĺdziesiĹcioletni mĹŇczyzna, który przedstawiű siĹ
jako Sven Tyrén, miaű rzadkie siwe wűosy i byű nieogolony.
    — Chciaű pan ze mnâ rozmawiaĺ — zaczâű Wallander.
    — Rozumiem, Ňe jest pan dobrym policjantem — powie-
dziaű Sven Tyrén.
    Jego akcent Ŕwiadczyű o tym, Ňe pochodzi z zachodniej
Skanii, z rodzinnych stron Wallandera.
    — Policjanci w wiĹkszoŔci sâ dobrzy — odparű Wallander.
    — Wcale nie. Siedziaűem swego czasu za takie tam dro-
biazgi i duŇo policjantów byűo zwyczajnie do bani.
    Powiedziaű to z takim naciskiem, Ňe Wallandera zatkaűo.
    Postanowiű puŔciĺ to mimo uszu.
    — Chyba nie przyszedű pan tu po to, Ňeby mi o tym po-
wiedzieĺ. Chodzi o zaginiĹcie?
    Sven Tyrén miâű w rĹkach cyklistówkĹ OK.
    — W kaŇdym razie to dziwne.
    Wallander wyjâű z szuflady koűonotatnik i otworzyű na
czystej stronie.
    — Zacznijmy od poczâtku. Kto ewentualnie zaginâű? I co
jest dziwne?
    — Holger Eriksson.
    — Kto to jest?
    — Jeden z klientów.
    — DomyŔlam siĹ, Ňe prowadzi pan stacjĹ benzynowâ.
    Sven Tyrén pokrĹciű gűowâ.
    — RozwoŇĹ ropĹ opaűowâ na póűnoc od Ystadu. Holger
Eriksson mieszka miĹdzy Högestadem i Lödinge. Zadzwoniű

                            39
do biura i powiedziaű, Ňe niewiele mu zostaűo w baku.
UmówiliŔmy siĹ na dostawĹ w czwartek rano. Ale kiedy
przyjechaűem, nikogo nie byűo.
    Wallander notowaű.
    — Mówi pan o ubiegűym czwartku?
    — Dwudziestego drugiego.
    — A kiedy on zadzwoniű?
    — W poniedziaűek.
    Wallander zastanawiaű siĹ.
    — Czy nie zaszűa jakaŔ pomyűka co do dnia i godziny?
    — PrzywoŇĹ mu ropĹ od przeszűo dziesiĹciu lat. Nigdy
przedtem nie byűo Ňadnych pomyűek.
    — I co pan zrobiű, kiedy siĹ okazaűo, Ňe go nie ma?
    — Wlew do baku byű zamkniĹty, to odjechaűem. Zostawi-
űem mu wiadomoŔĺ w skrzynce pocztowej.
    — Co byűo potem?
    — Nic.
    Wallander odűoŇyű dűugopis.
    — Jak siĹ rozwozi ropĹ, to siĹ poznaje ludzi — mówiű Sven
Tyrén. — Nie mogűem tego tak zostawiĺ. Holger Eriksson nie
mógű nigdzie wyjechaĺ. Wczoraj po poűudniu znowu tam po-
jechaűem. Po pracy. Swoim samochodem. Moja kartka ciâgle
leŇaűa w skrzynce. Pod pocztâ, która przyszűa po czwartku.
Wszedűem na podwórze i zadzwoniűem do drzwi. Nikogo nie
byűo. Jego wóz staű w garaŇu.
    — Czy Holger Eriksson mieszka sam?
    — Nie ma Ňony. Dorobiű siĹ majâtku na sprzedaŇy samo-
chodów. Poza tym pisze wiersze. Raz dostaűem od niego
ksiâŇkĹ.
    Nagle Wallander przypomniaű sobie, Ňe w gűównej ystadz-
kiej ksiĹgarni widziaű kiedyŔ nazwisko Erikssona na póűce
z literaturâ regionalnâ. Szukaű czegoŔ na czterdzieste urodzi-
ny Svedberga.
    — Jeszcze jedno siĹ nie zgadzaűo — powiedziaű Sven Tyrén.
— Drzwi byűy otwarte. PomyŔlaűem, Ňe moŇe jest chory.
W koºcu ma prawie osiemdziesiât lat. No to wszedűem, ale

                              40
nikogo nie byűo. W kuchni zobaczyűem wűâczony ekspres.
Zalatywaűo przypalonâ kawâ. I wtedy postanowiűem tutaj
przyjŔĺ. CoŔ jest nie tak.
    Sven Tyrén wydawaű siĹ autentycznie zaniepokojony.
Wallander wiedziaű jednak z doŔwiadczenia, Ňe wiĹkszoŔĺ
zaginiĹĺ wyjaŔnia siĹ samoistnie. Bardzo rzadko przydarzaűo
siĹ coŔ powaŇnego.
    — Czy on nie ma sâsiadów? — spytaű.
    — Dom leŇy na odludziu.
    — Co siĹ, pana zdaniem, mogűo staĺ?
    — MyŔlĹ, Ňe nie Ňyje — szybko i stanowczo odpowiedziaű
Sven Tyrén. — MyŔlĹ, Ňe ktoŔ go zabiű.
    Wallander czekaű na dalszy ciâg. Ale siĹ nie doczekaű.
    — Dlaczego pan tak myŔli? — spytaű po chwili.
    — Bo to siĹ nie zgadza. Zamówiű ropĹ. Zawsze byű w do-
mu, kiedy przyjeŇdŇaűem. Nie zostawiűby wűâczonego ekspre-
su do kawy. I zamknâűby drzwi, nawet gdyby chodziűo
o krótki spacer na terenie posiadűoŔci.
    — Czy nie miaű pan wraŇenia, Ňe ktoŔ siĹ tam wűamaű?
    — Nie, wszystko wyglâdaűo jak zwykle. Oprócz tego eks-
presu.
    — To znaczy, Ňe nie po raz pierwszy byű pan u niego
w domu.
    — Zawsze kiedy przywoziűem ropĹ, zapraszaű mnie na ka-
wĹ i czytaű swoje wiersze. Chyba siĹ cieszyű z moich wizyt,
bo byű dosyĺ samotny.
    Wallander zastanawiaű siĹ.
    — Powiedziaű pan, Ňe Holger Eriksson nie Ňyje i Ňe byĺ
moŇe ktoŔ go zabiű. Dlaczego miaűby to zrobiĺ? Czy miaű
wrogów?
    — Nic o tym nie wiem.
    — Ale byű zamoŇny?
    — Tak.
    — Skâd pan o tym wie?
    — Wszyscy to wiedzâ.
    Wallander zostawiű ten wâtek.

                            41
— Dobrze — powiedziaű — przyjrzymy siĹ temu. Na pewno
znajdzie siĹ jakieŔ naturalne wytűumaczenie jego nieobec-
noŔci. PrzewaŇnie tak jest.
    Zanotowaű adres. Zdziwiű siĹ, sűyszâc, Ňe posiadűoŔĺ na-
zywa siĹ ,,Samotnia”.
    Odprowadziű Svena Tyréna do recepcji.
    — Jestem pewien, Ňe coŔ siĹ staűo — powiedziaű Sven Tyrén
na poŇegnanie. — To nie w porzâdku, Ňe go nie ma, kiedy
przywoŇĹ ropĹ.
    — OdezwĹ siĹ do pana.
    W tym momencie do recepcji wpadű Hansson.
    — Kto, do jasnej cholery, zablokowaű wjazd cysternâ?!
— rzuciű wŔciekle.
    — Ja — spokojnie odparű Sven Tyrén. — JuŇ odjeŇdŇam.
    — Kto to byű? — spytaű Hansson, kiedy Tyrén wyszedű.
    — Zgűosiű zaginiĹcie — odpowiedziaű Wallander. — SűyszaűeŔ
o pisarzu Holgerze Erikssonie?
    — O pisarzu?
    — Albo o sprzedawcy samochodów.
    — O pisarzu czy sprzedawcy?
    — Podobno jest jednym i drugim. I, zdaniem kierowcy tej
cysterny, zaginâű.
    Poszli po kawĹ.
    — To coŔ powaŇnego? — spytaű Hansson.
    — Facet byű zaniepokojony.
    — Chyba skâdŔ go znam.
    Wallander mógű polegaĺ na pamiĹci Hanssona. Kiedy
wypadűo mu z gűowy jakieŔ nazwisko, najczĹŔciej wűaŔnie
jego prosiű o pomoc.
    — Nazywa siĹ Sven Tyrén — powiedziaű Wallander. — Po-
dobno siedziaű za jakieŔ drobiazgi.
    Hansson myŔlaű.
    — Wydaje mi siĹ, Ňe byű zamieszany w pobicia — odezwaű
siĹ po chwili. — Dosyĺ dawno temu.
    — Chyba zajrzĹ do tego Erikssona. I wpiszĹ go do rejestru
zgűoszonych zaginiĹĺ.

                              42
Poszedű do siebie po kurtkĹ i wűoŇyű do kieszeni adres
,,Samotni”. Powinien byű najpierw wypeűniĺ formularz po-
trzebny do rejestracji osób zaginionych, ale odűoŇyű to na
póÎniej. Byűo wpóű do trzeciej, kiedy opuŔciű komendĹ.
Ulewny deszcz zamieniű siĹ w mŇawkĹ. Idâc do samochodu,
drŇaű z zimna. Pojechaű na póűnoc i bez trudu odnalazű po-
siadűoŔĺ Erikssona. Zgodnie z nazwâ, leŇaűa na odludziu.
Brâzowe pola opadaűy ku morzu, którego nie byűo stâd wi-
daĺ. GdzieŔ na drzewie wrzeszczaűy wrony. Wallander otwo-
rzyű skrzynkĹ pocztowâ. Ďadnej korespondencji. Podejrze-
waű, Ňe wyjâű jâ Sven Tyrén. Wszedű na brukowane podwó-
rze. Wszystko tu byűo zadbane. Wsűuchiwaű siĹ w ciszĹ. Na
zagrodĹ skűadaűy siĹ trzy zabudowania. KiedyŔ byűy cztery,
ale jedno albo rozebrano, albo spűonĹűo. Wallander podziwiaű
sűomiany dach. Sven Tyrén miaű racjĹ. Tylko ktoŔ zamoŇny
moŇe sobie na to pozwoliĺ. Zadzwoniű do drzwi. Po chwili
zapukaű, nacisnâű klamkĹ i wszedű do Ŕrodka. Nasűuchiwaű.
Poczta leŇaűa na stoűku obok stojaka na parasole. Na Ŕcianie
wisiaűy lornetki. Jeden futeraű byű otwarty i pusty. Wallander
wolno obchodziű dom. Ciâgle pachniaűo przypalonâ kawâ.
Zatrzymaű siĹ przy biurku w salonie o dwóch kondygnacjach
i widocznych belkach stropowych i popatrzyű na leŇâcâ na
brâzowym blacie kartkĹ. Światűo byűo sűabe, wiĹc ujâű jâ
w dwa palce i podszedű do okna.
    Wiersz o ptaku. O dziĹciole.
    Pod spodem widniaűa data: ,,21 wrzeŔnia 1994. Godzina
22.12”.
    Wallander jadű wtedy z ojcem kolacjĹ w restauracji przy
Piazza del Popolo.
    Teraz, stojâc w tym cichym domu, miaű wraŇenie, Ňe byű
to jedynie sen.
    OdűoŇyű kartkĹ na miejsce. O dziesiâtej w ŔrodĹ wieczo-
rem Holger Eriksson napisaű wiersz. Dzieº póÎniej Sven
Tyrén miaű przywieÎĺ ropĹ. Ale dzieº póÎniej go nie ma.
I drzwi sâ otwarte.

                              43
TkniĹty pewnâ myŔlâ, udaű siĹ na poszukiwania baku.
Wedűug wskazaº licznika, byű niemal pusty.
    Wróciű do domu, usiadű na starym Ňeberkowym krzeŔle
i rozglâdaű siĹ.
    CoŔ mu mówiűo, Ňe Sven Tyrén siĹ nie myliű. Ďe Holger
Eriksson rzeczywiŔcie zaginâű.
    Po chwili wstaű i przepatrzyű sporo szafek, zanim znalazű
zapasowe klucze. Zamknâű drzwi i odjechaű. Deszcz znowu
przybraű na sile. TuŇ przed piâtâ byű w komendzie i wypeűniű
formularz o zaginiĹciu Holgera Erikssona. Jutro z samego
rana rozpocznâ poszukiwania.
    W drodze do domu kupiű pizzĹ, którâ zjadű, siedzâc przed
telewizorem. Linda siĹ nie odezwaűa. ParĹ minut po jedena-
stej poűoŇyű siĹ i niemal natychmiast zasnâű.

   W ŔrodĹ o czwartej rano obudziűy go nudnoŔci. Zwymio-
towaű, zanim zdâŇyű dobiec do űazienki. Przy okazji dostaű
biegunki. Nie miaű pojĹcia, czy zaszkodziűa mu pizza, czy
moŇe przywlekű z Wűoch grypĹ Ňoűâdkowâ. O siódmej byű
tak wycieºczony, Ňe zadzwoniű do komendy. Zűapaű Martins-
sona.
   — OczywiŔcie wiesz, co siĹ staűo? — spytaű Martinsson.
   — Wiem tylko tyle, Ňe rzygam i mam sraczkĹ.
   — Dzisiaj w nocy zatonâű prom. Niedaleko Tallina. ZginĹűy
setki ludzi. WiĹkszoŔĺ to Szwedzi. Na pokűadzie byűo podob-
no sporo osób zatrudnionych w policji.
   Wallanderowi znów zbieraűo siĹ na wymioty, ale nie od-
chodziű od telefonu.
   — W ystadzkiej policji? — spytaű z niepokojem.
   — Nie. CoŔ okropnego.
   Wallanderowi trudno byűo w to uwierzyĺ. Kilkaset osób
zginĹűo w katastrofie promu? Takie rzeczy siĹ nie zdarzajâ.
W kaŇdym razie nie w pobliŇu Szwecji.
   — Nie mogĹ dűuŇej rozmawiaĺ — powiedziaű. — Znowu bĹdĹ
rzygaű. Na biurku zostawiűem formularz o zaginiĹciu Holgera
Erikssona. Niech siĹ ktoŔ tym zajmie.

                             44
Rzuciű sűuchawkĹ na wideűki i w ostatniej chwili dopadű
űazienki. Kiedy wracaű do űóŇka, zadzwoniű telefon.
    To byűa Mona. Jego eksmaűŇonka. Natychmiast siĹ zanie-
pokoiű. Kontaktowaűa siĹ z nim tylko wtedy, kiedy coŔ siĹ
dziaűo z Lindâ.
    — Rozmawiaűam z Lindâ — powiedziaűa. — Nie byűo jej na
promie.
    Dopiero po dűuŇszej chwili zrozumiaű, o czym mówi.
    — Masz na myŔli ten prom, który zatonâű?
    — A niby co miaűabym mieĺ na myŔli? Kiedy ginâ setki
ludzi, dzwoniĹ do córki, Ňeby siĹ upewniĺ, czy wszystko
w porzâdku.
    — Naturalnie masz racjĹ. Nie kojarzĹ najlepiej, bo jestem
chory. WymiotujĹ. Mam grypĹ Ňoűâdkowâ. Czy moŇemy po-
rozmawiaĺ innego dnia?
    — Chodziűo mi tylko o to, ŇebyŔ siĹ nie niepokoiű.
    Po skoºczonej rozmowie Wallander siĹ poűoŇyű.
    Przez chwilĹ myŔlaű o Holgerze Erikssonie i o katastrofie
promu.
    Miaű gorâczkĹ. Wkrótce zasnâű.
    Mniej wiĹcej w tym samym czasie przestaűo padaĺ.



                             4
    Po kilku godzinach zaczâű przegryzaĺ sznur.
    Caűy czas towarzyszyűo mu uczucie, Ňe za chwilĹ zwariu-
je. Nic nie widziaű, bo coŔ zasűaniaűo mu oczy i pogrâŇyűo
Ŕwiat w ciemnoŔciach. Nic nie sűyszaű, bo to, co wetkniĹto
mu w uszy, szczelnie przywieraűo do bűon bĹbenkowych.
Jedyne dÎwiĹki byűy w nim, przypominaűy szum, który chciaű
siĹ wydostaĺ na zewnâtrz. Najbardziej dokuczaűo mu to, Ňe
nie moŇe siĹ ruszyĺ. Dlatego miaű wraŇenie, Ňe jest na dobrej
drodze do obűĹdu. Choĺ leŇaű poziomo na plecach, wydawaűo
mu siĹ, Ňe z zawrotnâ szybkoŔciâ spada w otchűaº. MoŇe

                             45
byűa to jedynie halucynacja, wyraz jego wewnĹtrznego roz-
kűadu. Szaleºstwo powoli dzieliűo jego ciaűo i ŔwiadomoŔĺ na
czĹŔci, które nie miaűy juŇ ze sobâ nic wspólnego.
    Za wszelkâ cenĹ próbowaű siĹ trzymaĺ rzeczywistoŔci,
zmuszaű siĹ do myŔlenia. DziĹki przytomnoŔci umysűu i opa-
nowaniu moŇe znajdzie odpowiedÎ na to, co siĹ staűo. Dla-
czego nie jest w stanie siĹ ruszaĺ? Gdzie jest? I z jakiego
powodu?
    Ďeby nie daĺ siĹ ponieŔĺ panice i zdűawiĺ czajâcy siĹ
obűĹd, staraű siĹ zachowaĺ kontrolĹ nad czasem. Z niesa-
mowitâ dyscyplinâ liczyű minuty i godziny. PoniewaŇ ocknâű
siĹ w ciemnoŔciach, zwiâzany i rozciâgniĹty na plecach, nie
istniaű Ňaden poczâtek. Równie dobrze mógű siĹ tutaj urodziĺ.
    W tym doznaniu tkwiűo Îródűo obűĹdu. W przebűyskach
ŔwiadomoŔci usiűowaű siĹ wczepiĺ w cokolwiek, co wyda-
waűo siĹ mieĺ zwiâzek z rzeczywistoŔciâ. Od czego mógűby
wyjŔĺ.
    Na przykűad, na czym leŇy. To nie byűo przywidzenie.
Wiedziaű, Ňe ma pod sobâ coŔ twardego. Koszula podsunĹűa
siĹ powyŇej lewego biodra, wyczuwaű chropowatâ powierz-
chniĹ. Kiedy próbowaű siĹ ruszyĺ, drapaűa mu skórĹ. LeŇaű
na cementowej posadzce. Dlaczego? Jak siĹ tam znalazű?
    Wracaű do ostatniego normalnego punktu wyjŔcia, zanim
opadűy go te nagűe ciemnoŔci. Ale juŇ tam nie wszystko byűo
jasne. Niby wiedziaű, co siĹ staűo, a jednak nie wiedziaű.
Przestawaű rozróŇniaĺ przywidzenie od prawdy i wpadaű
w panikĹ. Wtedy szlochaű. Krótko, gwaűtownie, i równie gwaű-
townie milkű, poniewaŇ nikt nie mógű go usűyszeĺ. Nie miaű
zwyczaju pűakaĺ, kiedy nikt go nie sűyszaű. Nie zaliczaű siĹ
do tych, którzy pűaczâ wyűâcznie w samotnoŔci.
    WűaŔciwie tylko tego jednego byű pewien. Ďe nikt go nie
sűyszy. Gdziekolwiek jest ta przeraŇajâca cementowa posadz-
ka, czy unosi siĹ w kompletnie mu obcym wszechŔwiecie,
czy w dobrze znanym, w pobliŇu nie byűo nikogo. Nikogo,
kto by go usűyszaű.

                             46
Prócz czajâcego siĹ obűĹdu pozostaűo mu jedynie kilka
punktów oparcia. Wszystko inne mu odebrano, nie tylko toŇ-
samoŔĺ, ale i spodnie. ZbliŇaűa siĹ póűnoc, nastĹpnego dnia
miaű jechaĺ do Nairobi. Zamknâű walizkĹ i usiadű przy biur-
ku, Ňeby po raz ostatni przejrzeĺ dokumenty. Widziaű to bar-
dzo wyraÎnie. Nie miaű wtedy pojĹcia, Ňe jest w poczekalni
Ŕmierci, którâ ktoŔ dla niego przygotowaű. Paszport leŇaű
na biurku po lewej stronie. W rĹku trzymaű bilety lotnicze,
a na kolanach, w plastikowej koszulce, byűy dolary, karty
kredytowe i czeki podróŇne, które zamierzaű potwierdziĺ.
Zadzwoniű telefon. Wszystko odűoŇyű i podniósű sűuchawkĹ.
    PoniewaŇ byű to ostatni ludzki gűos, jaki usűyszaű, kurczo-
wo siĹ go chwyciű. Stanowiű ostatnie ogniwo űâczâce go z rze-
czywistoŔciâ, które przynajmniej na razie chroniűo go przed
obűĹdem.
    ňadny, miĹkki i przyjemny gűos. Miaű pewnoŔĺ, Ňe sűyszy
go po raz pierwszy. Dzwoniűa kobieta, której nigdy przedtem
nie spotkaű. Chciaűa kupiĺ róŇe. Najpierw przeprosiűa, Ňe za-
kűóca mu spokój o tak póÎnej porze, bardzo jej jednak zale-
Ňaűo na tych róŇach. Nie powiedziaűa, dlaczego. Ale od razu
jej uwierzyű. Nikt przecieŇ nie bĹdzie kűamaű w takiej spra-
wie. Nie pamiĹtaű, Ňeby zadaű jej lub sobie pytanie, co siĹ
staűo, dlaczego dopiero w nocy, kiedy wszystkie kwiaciarnie
sâ pozamykane, przypomniaűa sobie, Ňe musi mieĺ róŇe.
    Ale siĹ nie wahaű. Mieszkaű blisko kwiaciarni, jeszcze nie
spaű. Mógű to zaűatwiĺ w niespeűna dziesiĹĺ minut.
    Teraz, leŇâc w ciemnoŔciach i cofajâc siĹ myŔlami, uŔwia-
domiű sobie, Ňe jednego nie potrafi wyjaŔniĺ. Wiedziaű, Ňe
kobieta, która do niego zadzwoniűa, jest gdzieŔ w pobliŇu.
Miaűa wiĹc jakiŔ powód, by wybraĺ wűaŔnie jego. Jaki? Kto
to jest?
    WűoŇyű pűaszcz i opuŔciű mieszkanie. W rĹku trzymaű klu-
cze do kwiaciarni. Owiaűo go chűodne powietrze. WczeŔniej
tego wieczora lunâű deszcz. Zatrzymaű siĹ przed drzwiami od
ulicy. PamiĹtaű, Ňe je otworzyű i wszedű do Ŕrodka. A potem
Ŕwiat eksplodowaű.

                              47
Nie wiedziaű, ile razy — kiedy panika na chwilkĹ ustĹpo-
waűa — przemierzaű w myŔlach ten krótki odcinek. Spodzie-
waűem siĹ, Ňe spotkam tĹ kobietĹ koűo kwiaciarni. Tymcza-
sem nikogo tam nie byűo. Mogűem wróciĺ do domu. Mogűem
siĹ zezűoŔciĺ, Ňe ktoŔ mi zrobiű gűupi Ňart. Ale ja spokojnie
otworzyűem drzwi, przekonany, Ňe ona przyjdzie. PrzecieŇ
powiedziaűa, Ňe bardzo jej zaleŇy na róŇach. A kto kűamie
w sprawie róŇ?
    Ulica byűa pusta. Nie miaű co do tego Ňadnych wâtpliwoŔ-
ci. Zaniepokoiű go tylko jeden drobiazg. GdzieŔ w pobliŇu
staű samochód z wűâczonymi reflektorami. Kiedy siĹ odwró-
ciű do drzwi, Ňeby je otworzyĺ, byű za jego plecami. Potem
wszystko sczezűo w ostrym biaűym Ŕwietle.
    Istniaűo tylko jedno wytűumaczenie. Przyprawiaűo go o hi-
steryczny strach. KtoŔ na niego napadű. Z tyűu w ciemnoŔ-
ciach czaiű siĹ ktoŔ, kogo nie zauwaŇyű. Ale Ňeby tym kimŔ
miaűa byĺ kobieta, której zaleŇaűo na róŇach?
    Od tego momentu niczego juŇ nie potrafiű ogarnâĺ rozu-
mem. I wtedy z ogromnym wysiűkiem przysunâű zwiâzane
rĹce do ust i zaczâű przegryzaĺ sznury. Poczâtkowo szarpaű
je jak wygűodzony drapieŇnik rzucajâcy siĹ na padlinĹ. Bar-
dzo szybko wyűamaű sobie zâb w dolnej szczĹce. Przeszyű
go ból, na szczĹŔcie krótkotrwaűy. Potem — porównujâc siĹ
ze schwytanym zwierzĹciem, które odgryza wűasnâ nogĹ,
Ňeby siĹ uwolniĺ — juŇ siĹ nie spieszyű.
    Gryzienie suchych i twardych sznurów przyniosűo mu po-
ciechĹ. Nawet gdyby miaűo siĹ to skoºczyĺ poraŇkâ, trzymaűo
obűĹd na odlegűoŔĺ, pozwalaűo w miarĹ jasno myŔleĺ. Napad-
niĹto na niego i uwiĹziono. Dwa razy w ciâgu dnia albo
w nocy tuŇ obok siebie sűyszaű chrobot. Po chwili dűoº w rĹ-
kawiczce raczej stanowczo niŇ brutalnie otwieraűa mu usta,
wlewaűa chűodnâ wodĹ i wsuwaűa sűomkĹ, przez którâ piű
ciepűawâ zupĹ. Potem znów byű sam w ciemnoŔciach i ciszy.
    NapadniĹto na niego i skrĹpowano. LeŇaű na cementowej
posadzce. KtoŔ utrzymywaű go przy Ňyciu. PomyŔlaű, Ňe jest
tu od tygodnia. Staraű siĹ zrozumieĺ, dlaczego. To z pewnoŔ-

                             48
ciâ pomyűka. Po co kogoŔ wiâzaĺ i skazywaĺ na ciemnoŔĺ?
Przeczuwaű, Ňe obűĹd braű siĹ z przeŔwiadczenia o czymŔ, do
czego nie miaű odwagi siĹ przyznaĺ. Ďe to nie byűa pomyűka.
Ďe chodziűo wűaŔnie o niego. I co dalej? Ten koszmar byĺ
moŇe nigdy siĹ nie skoºczy, a on nigdy nie pozna powodów.
    Dwa razy w ciâgu dnia albo w nocy dostawaű wodĹ i zu-
pĹ. Dwa razy ktoŔ chwytaű go za nogi i przeciâgaű do otworu
w posadzce. Byű w samej koszuli. Kiedy siĹ zaűatwiű, prze-
suwano go z powrotem na miejsce. Niczym nie mógű siĹ
podetrzeĺ. Poza tym miaű zwiâzane rĹce.
    Smród wűasnych odchodów. I zapach perfum.
    Czy w pobliŇu byű jakiŔ czűowiek? Kobieta, która chciaűa
kupiĺ róŇe? Czy tylko dűonie w rĹkawiczkach? Po posiűkach
i wizytach w toalecie unosiű siĹ sűaby, ledwie wyczuwalny
zapach perfum. Dűonie i perfumy nie braűy siĹ znikâd.
    Naturalnie próbowaű rozmawiaĺ z tymi dűoºmi. GdzieŔ
musiaűy byĺ usta. I uszy. Ktokolwiek mu to zrobiű, powinien
go wysűuchaĺ. Ilekroĺ czuű dotyk rĹkawiczek na twarzy i ra-
mionach, prosiű, piekliű siĹ albo wystĹpowaű w roli wűasnego
adwokata, rozumnie i spokojnie.
    ,,KaŇdy — argumentowaű, to popűakujâc, to siĹ zűoszczâc
— nawet czűowiek zwiâzany i pozbawiony wszelkich praw,
powinien znaĺ powód, dla którego tych praw go pozbawiono.
Inaczej wszechŔwiat nie miaűby sensu”.
    Nie prosiű o uwolnienie. Chciaű siĹ dowiedzieĺ, dlaczego
jest wiĹziony. Nic wiĹcej. Tylko tyle.
    Nie doczekaű siĹ odpowiedzi. Prócz râk nie byűo nic, Ňad-
nych ust ani uszu. Nawet peűne rozpaczy okrzyki nie miaűy
wpűywu na ich reakcjĹ. Sűomka w usta, sűaby zapach perfum
— to wszystko.

   Przeczuwaű swój koniec. Trzymaűo go przy Ňyciu upor-
czywe Ňucie sznurów. Choĺ po tygodniu zdoűaű jedynie nad-
gryÎĺ twardâ powierzchniĹ, tylko w tym upatrywaű swojego
ewentualnego wybawienia. Gdyby nie poszedű do kwiaciarni

                             49
po bukiet róŇ, za tydzieº wracaűby z podróŇy. Teraz byűby
gdzieŔ w gűĹbi kenijskiego lasu peűnego orchidei, gdzie by siĹ
rozkoszowaű najpiĹkniejszymi zapachami Ŕwiata. Za tydzieº,
kiedy nie wróci, Wania Andersson zacznie siĹ zastanawiaĺ,
co siĹ staűo. MoŇe juŇ siĹ zastanawiaűa. Biuro podróŇy po-
winno chyba mieĺ jakâŔ kontrolĹ nad swoimi klientami.
Zapűaciű za bilet, ale nie stawiű siĹ na lotnisku Kastrup. Wania
Andersson i biuro podróŇy to jego jedyne deski ratunku.
Tymczasem, by zachowaĺ resztki rozumu, bĹdzie przegryzaű
sznury.
   Wiedziaű, Ňe jest w piekle. Ale nie wiedziaű, dlaczego.
   W zĹbach jego szansa na ewentualne ocalenie.
   Gryzű i pűakaű. Chwytaűy go skurcze. Ale nie przestawaű
gryÎĺ.

                               *
    Urzâdziűa pomieszczenie jak miejsce ofiarne.
    KtoŔ, kto o tym nie wie, nigdy nie odkryje tej tajemnicy.
Znaűa jâ tylko ona.
    KiedyŔ byűo tutaj duŇo maűych pokoi. Niskich, o ponu-
rych Ŕcianach, z gűĹboko osadzonymi w grubych murach
okienkami, przez które ledwie sâczyűo siĹ Ŕwiatűo. Tak to
zapamiĹtaűa, gdy przyjechaűa do tego domu po raz pierwszy.
Ciâgle mogűa przywoűaĺ wspomnienie tamtego lata. Jej ostat-
nie spotkanie z babciâ, która umarűa parĹ miesiĹcy póÎniej,
wczesnâ jesieniâ. Siedziaűa pod jabűoniâ i wyglâdaűa jak
cieº. Miaűa niemal dziewiĹĺdziesiât lat i chorowaűa na raka.
Siedziaűa nieruchomo, niedostĹpna, wnukom nie wolno byűo
zakűócaĺ jej spokoju, nie mogli krzyczeĺ ani siĹ do niej
zbliŇaĺ, chyba Ňeby sama tego chciaűa.
    Jeden jedyny raz babcia przywoűaűa jâ do siebie skinie-
niem dűoni. Podeszűa z lĹkiem. StaroŔĺ byűa czymŔ nie-
bezpiecznym, czaiűy siĹ w niej choroby i Ŕmierĺ, mroczne
otchűanie i trwoga. Ale babcia popatrzyűa na niâ z űagodnym
uŔmiechem, którego rakowi nie udaűo siĹ pokonaĺ. MoŇliwe,
Ňe coŔ do niej powiedziaűa. Tak, byűa babcia i byűo wspaniaűe

                               50
lato. Niesamowicie dawno temu. W 1952 lub 1953 roku.
Na dűugo przed katastrofami.
    Wtedy wűaŔnie byűo duŇo maűych pokoi. Wszystko siĹ
zmieniűo pod koniec lat szeŔĺdziesiâtych, kiedy to ona staűa
siĹ wűaŔcicielkâ tego domu. W wyburzeniu Ŕcian dziaűowych,
które moŇna byűo usunâĺ bez ryzyka, Ňe zawali siĹ dach,
pomogli jej kuzyni, műodzi mĹŇczyÎni, skorzy do demonstro-
wania swojej tĹŇyzny fizycznej. Ona teŇ waliűa műotem, aŇ
drŇaű caűy dom i sypaűy siĹ tynki. Kiedy opadű pyű, zobaczyűa
przestronne pomieszczenie z duŇym chlebowym piecem
poŔrodku, który postanowiűa zostawiĺ i który teraz tronowaű
w jej salonie, przypominajâc przedziwnâ skaűĹ. KaŇdy, kto
do niej przychodziű, nie mógű wyjŔĺ ze zdziwienia i z za-
chwytu. Dom, choĺ stary, w niczym nie przypominaű innych
podobnych domów. Przez nowe okna wpadaűo mnóstwo
Ŕwiatűa. JeŔli chciaűa posiedzieĺ w póűmroku, zamykaűa solid-
ne dĹbowe okiennice, które obstalowaűa. Wyeksponowaűa
starâ drewnianâ podűogĹ i belki stropowe.
    KtoŔ porównaű to pomieszczenie z kaplicâ.
    Sama zaczĹűa je traktowaĺ jak prywatne sanktuarium.
Kiedy byűa sama, miaűa wraŇenie, Ňe jest w centrum Ŕwiata.
Ogarniaű jâ bűogi spokój, czuűa siĹ bezpiecznie.
    Nie zawsze mogűa odwiedzaĺ swojâ katedrĹ. CzĹsto zmie-
niaű siĹ rozkűad jej zajĹĺ. Nieraz siĹ zastanawiaűa, czy nie
powinna sprzedaĺ tego domu. Műoty nie byűy w stanie zbu-
rzyĺ wszystkich wspomnieº. Nie potrafiűa siĹ jednak wyrzec
salonu z duŇym piecem, tâ biaűâ skaűâ, którâ zostawiűa. Piec
staű siĹ czĹŔciâ niej samej. Czasami patrzyűa naº jak na swój
ostatni szaniec.
    Potem przyszedű list z Algieru.
    I wszystko siĹ zmieniűo.
    JuŇ nie myŔlaűa o opuszczeniu tego domu.

   W ŔrodĹ 28 wrzeŔnia przyjechaűa z Hässleholmu do
Vollsjö parĹ minut po trzeciej. Po drodze wstâpiűa do sklepu.

                             51
Wiedziaűa, co chce kupiĺ. Zastanawiaűa siĹ tylko nad sűom-
kami. Na wszelki wypadek wziĹűa jedno opakowanie. Ekspe-
dientka skinĹűa gűowâ. UŔmiechnĹűa siĹ do niej, powiedziaűa
kilka sűów o pogodzie, a potem rozmawiaűy przez chwilĹ
o katastrofie promu. Zapűaciűa i udaűa siĹ do swojego domu
na obrzeŇach mieŔciny. NajbliŇszych sâsiadów nie byűo. SpĹ-
dzali w Vollsjö tylko jeden miesiâc w lecie. Byli Niemcami,
mieszkali w Hamburgu i przyjeŇdŇali do Skanii w lipcu.
Wtedy siĹ witali — i to wszystko.
    Otworzyűa drzwi. Zatrzymaűa siĹ w przedpokoju i nasűu-
chiwaűa. Potem weszűa do salonu i stanĹűa przy piecu. Cisza.
Chciaűa, Ňeby na Ŕwiecie byűo tak cicho.
    Ten w piecu nie mógű jej sűyszeĺ. Wiedziaűa, Ňe Ňyje. Jego
oddech i pűacz tylko by jej przeszkadzaűy.
    PomyŔlaűa, Ňe powodowaű niâ tajemny impuls. Wtedy, kie-
dy postanowiűa nie sprzedawaĺ domu i nie lokowaĺ pieniĹ-
dzy w banku i kiedy zostawiűa piec, którego przeznaczenie
staűo siĹ jasne po otrzymaniu przesyűki z Algieru, uŔwiada-
miajâcej jej, co musi zrobiĺ.
    Z zamyŔlenia wyrwaű jâ sygnaű zegarka. Za godzinĹ
przyjdâ goŔcie. Przedtem powinna nakarmiĺ mĹŇczyznĹ
leŇâcego w piecu. Niedűugo opadnie z siű i nie bĹdzie mógű
siĹ broniĺ. WyjĹűa z torebki harmonogram. Ma wolne od
niedzieli po poűudniu do wtorku rano. Wtedy siĹ to stanie.
Wyciâgnie go i powie, o co chodzi.
    Jeszcze nie zdecydowaűa, jak go zabije. Byűy róŇne moŇ-
liwoŔci. Miaűa czas. PrzemyŔli to, co zrobiű, i bĹdzie wiedzia-
űa, jak powinien umrzeĺ.
    Poszűa do kuchni podgrzaĺ zupĹ. PoniewaŇ dbaűa o higie-
nĹ, umyűa plastikowy kubek, w którym mu jâ podawaűa. Do
drugiego kubka wlaűa wodĹ. Codziennie zmniejszaűa porcje.
Dostawaű wyűâcznie tyle, Ňeby przeŇyű. Kiedy wszystko byűo
gotowe, wűoŇyűa rĹkawiczki, wyperfumowaűa siĹ za uszami
i weszűa do salonu. W piecu za kilkoma luÎnymi kamieniami
byűy drzwiczki zespolone z blisko metrowej dűugoŔci rurâ,
które ostroŇnie mogűa wyciâgnâĺ. Zanim umieŔciűa mĹŇczyz-

                              52
nĹ w piecu, wstawiűa tam duŇy gűoŔnik, wsunĹűa drzwiczki
na miejsce i puŔciűa muzykĹ na peűny regulator. Nic nie byűo
sűychaĺ.
    Pochyliűa siĹ, Ňeby go widzieĺ. PoűoŇyűa mu rĹkĹ na
nodze. Nie poruszyű siĹ. Zaniepokoiűa siĹ, czy przypadkiem
nie umarű. Nie. Sapaű. Jest osűabiony, pomyŔlaűa. Niedűugo
czas oczekiwania dobiegnie koºca.
    Kiedy zjadű, pozwoliűa mu skorzystaĺ z otworu i wsunĹűa
drzwiczki. Potem pozmywaűa, ogarnĹűa kuchniĹ, usiadűa przy
stole, wypiűa kawĹ i przejrzaűa gazetkĹ zakűadowâ. Zgodnie
z nowymi stawkami, od lipca wűâcznie miaűa zarabiaĺ sto
siedemdziesiât cztery korony wiĹcej. Spojrzaűa na zegarek.
Robiűa to co jakieŔ dziesiĹĺ minut. Ten nawyk staű siĹ czĹŔciâ
jej toŇsamoŔci. Ďycie i praca wymagaűy starannie dopra-
cowanych harmonogramów. Nic nie sprawiaűo jej wiĹcej
przykroŔci niŇ odstĹpstwo od nich. Nie istniaűy Ňadne ale.
Zawsze czuűa siĹ za to osobiŔcie odpowiedzialna. Wiedziaűa,
Ňe koledzy Ŕmiejâ siĹ za jej plecami. Bolaűo jâ to, lecz nic
nie mówiűa. Cisza byűa czĹŔciâ niej samej. Jej mechanizmem.
Ale nie od poczâtku.

    PamiĹtaűa swój gűos z dzieciºstwa. Mocny i űagodny.
Cisza przyszűa póÎniej. Kiedy zobaczyűa krew. I matkĹ na
stole, bliskâ Ŕmierci. Nie krzyczaűa. Ukryűa siĹ w ciszy. Tam
byűa niewidzialna.
    Staűo siĹ to wűaŔnie wtedy, gdy pűaczâca i krwawiâca mat-
ka pozbawiűa jâ siostry, na którâ tak dűugo czekaűa.

   Spojrzaűa na zegarek. Wkrótce przyjdâ. Byűa Ŕroda. Wola-
űaby, Ňeby zawsze spotykaűy siĹ w Ŕrody. Wprowadzaűoby
to okreŔlony porzâdek. Musiaűa jednak stosowaĺ siĹ do har-
monogramu, na który nigdy nie bĹdzie miaűa wpűywu.
   Ustawiűa piĹĺ krzeseű. Z myŔlâ o kameralnym nastroju
nie chciaűa zapraszaĺ wiĹcej osób. Wytworzenie swoistej
zaŇyűoŔci, która oŔmieliűaby te kobiety do mówienia, wcale

                              53
nie byűo takie proste. Weszűa do sypialni i zaczĹűa zdejmo-
waĺ sűuŇbowy strój. Jedna zdjĹta czĹŔĺ garderoby — jedna
modlitwa.
    Wspominaűa. Matka opowiedziaűa jej o Antoniu, którego
na dűugo przed drugâ wojnâ Ŕwiatowâ spotkaűa w pociâgu
miĹdzy Kiloniâ a Monachium. Nie znaleÎli miejsc siedzâcych
i przypadkiem stanĹli obok siebie w zatűoczonym i zadymio-
nym korytarzu. Byűa noc. Za brudnymi szybami migotaűy
Ŕwiateűka statków na Renie. I Antonio powiedziaű, Ňe zostanie
katolickim ksiĹdzem. Mówiű, Ňe msza zaczyna siĹ juŇ wtedy,
kiedy ksiĹŇa siĹ przebierajâ, Ňe zgodnie z rytuaűem poddajâ
siĹ procesowi oczyszczenia. KaŇdej zdejmowanej lub wkűa-
danej czĹŔci garderoby byűa przypisana inna modlitwa.
Z kaŇdâ czĹŔciâ garderoby przybliŇali siĹ do swojej ŔwiĹtej
misji.
    OpowieŔĺ matki o spotkaniu z Antoniem na zawsze wryűa
jej siĹ w pamiĹĺ. Teraz, kiedy uzmysűowiűa sobie, Ňe i ona
jest kapűankâ, która podjĹűa siĹ wielkiej misji krzewienia spra-
wiedliwoŔci, zaczĹűa patrzeĺ na zmianĹ ubrania jak na coŔ
wiĹcej niŇ zwyczajnâ czynnoŔĺ. Ale odmawiane przez niâ
modlitwy nie miaűy nic wspólnego z Bogiem. W chaotycz-
nym i niedorzecznym Ŕwiecie Bóg byű najbardziej niedo-
rzeczny. I nieobecny. Modliűa siĹ do siebie sprzed lat, zanim
wszystko siĹ dla niej skoºczyűo, zanim matka pozbawiűa jâ
tego, czego najbardziej pragnĹűa, i zanim ponurzy mĹŇczyÎni
zaczĹli jâ przeszywaĺ Ňmijowatym spojrzeniem.
    Przebieraűa siĹ i kierowaűa modlitwy do dziecka. WűoŇyűa
na siebie ubranie z miĹkkiego materiaűu w ciepűych kolorach
i miaűa wraŇenie, Ňe zmienia siĹ jej skóra, Ňe nawet ona staje
siĹ czĹŔciâ jej dzieciºstwa.
    Na koºcu wűoŇyűa perukĹ i okulary. Wybrzmiaűa ostatnia
modlitwa: ,,Patataj, patataj, konik nie ma imienia, nie ma
imienia, nie ma imienia...”
    Na podwórze wjechaű pierwszy samochód. Przyjrzaűa siĹ
swojej twarzy w duŇym lustrze. Nie byűa to Śpiâca Królewna,
która obudziűa siĹ z koszmaru, tylko Kopciuszek.

                               54
Wszystko gotowe. Jest kim innym. WsunĹűa sűuŇbowy
strój do plastikowego pokrowca, wygűadziűa narzutĹ na űóŇku
i opuŔciűa sypialniĹ. Choĺ nikt prócz niej by tam nie wszedű,
przekrĹciűa klucz w drzwiach i nacisnĹűa klamkĹ, Ňeby siĹ
upewniĺ, czy zamknĹűa.

    Zjawiűy siĹ tuŇ przed szóstâ. Jedna z kobiet nie przyszűa.
Poprzedniego dnia wieczorem dostaűa bóli i zostaűa odwie-
ziona do szpitala. Dwa tygodnie przed terminem. MoŇliwe,
Ňe juŇ urodziűa.
    Postanowiűa jâ odwiedziĺ nastĹpnego dnia. Chciaűa jâ
zobaczyĺ. Chciaűa zobaczyĺ jej twarz po tym wszystkim,
co przeŇyűa.
    Potem wysűuchaűa ich relacji. Od czasu do czasu zapisy-
waűa coŔ w notatniku. Ale byűy to tylko liczby. Bez przerwy
ukűadaűa harmonogramy. Cyfry, godziny, odlegűoŔci. Taka za-
bawa towarzyszâca jej od zawsze i coraz bardziej przypomi-
najâca zaklinanie rzeczywistoŔci. Nie musiaűa niczego noto-
waĺ. Wszystkie sűowa wypowiadane zalĹknionymi gűosami,
udrĹka, której miaűy odwagĹ daĺ wyraz, gűĹboko zapadaűy
jej w pamiĹĺ. Widziaűa, Ňe odczuwajâ ulgĹ. MoŇe tylko przez
chwilĹ, ale czym jest Ňycie jak nie chwilâ? Jeszcze jeden
harmonogram. Nakűadajâce siĹ na siebie godziny. Ďycie moŇ-
na porównaĺ do wahadűa. Koűysze siĹ miĹdzy cierpieniem
i uŔmierzaniem bólu. Zawsze. Bez koºca.
    Stamtâd, gdzie siedziaűa, mogűa widzieĺ duŇy piec. Salon
spowijaű ciepűy póűmrok. Kobiece Ŕwiatűo. I piec podobny do
nieruchomej, gűuchej skaűy poŔrodku oceanu.

   Rozmawiaűy przez dwie godziny. Potem wypiűy herbatĹ
w kuchni. Znaűy datĹ nastĹpnego spotkania. Nigdy nie miaűy
wâtpliwoŔci co do terminów, które im wyznaczaűa.
   O wpóű do dziewiâtej wyszűa z nimi na podwórze. Po-
dawaűa dűoº na poŇegnanie i przyjmowaűa wyrazy wdziĹcz-
noŔci. Kiedy zniknâű ostatni samochód, wróciűa do domu.

                              55
W sypialni przebraűa siĹ, zdjĹűa perukĹ i okulary i wziĹűa
sűuŇbowy strój w plastikowym pokrowcu. W kuchni umyűa
filiŇanki, po czym pogasiűa wszystkie Ŕwiatűa i wziĹűa torebkĹ.
     Przez moment staűa przy piecu. Byűo bardzo cicho.
     OpuŔciűa dom. MŇyűo. Wsiadűa do samochodu i pojechaűa
do Ystadu.
     Przed póűnocâ byűa juŇ w swoim űóŇku i spaűa.



                              5
    W czwartkowy poranek Wallander obudziű siĹ wypoczĹ-
ty. DolegliwoŔci Ňoűâdkowe zniknĹűy bez Ŕladu. Wstaű parĹ
minut po szóstej. Termometr za kuchennym oknem poka-
zywaű plus piĹĺ stopni. Niebo przesűaniaűy ciĹŇkie chmury.
Ulice byűy mokre. Ale nie padaűo.
    Byű w komendzie chwilĹ po siódmej. Panowaű tu jeszcze
poranny spokój. Idâc korytarzem do swojego pokoju, zasta-
nawiaű siĹ, czy udaűo im siĹ odnaleÎĺ Holgera Erikssona.
Zdjâű kurtkĹ i usiadű. Na biurku leŇaűo kilka kartek z nume-
rami telefonów. Ebba przypominaűa mu o wizycie u optyka.
Kompletnie o tym zapomniaű. Wiedziaű jednak, Ňe to koniecz-
ne. Musi mieĺ okulary do czytania. Gdy zbyt dűugo ŔlĹczaű
nad papierami, zaczynaűa go boleĺ gűowa, litery siĹ zlewaűy
i rozmazywaűy. Niedűugo skoºczy czterdzieŔci siedem lat.
CóŇ, wiek dawaű o sobie znaĺ. Na innej kartce prosiű o kon-
takt Per Åkeson. PoniewaŇ Åkeson byű rannym ptaszkiem,
od razu wybraű numer do prokuratury, która mieŔciűa siĹ
w gmachu komendy. Dowiedziaű siĹ, Ňe Åkeson caűy dzieº
bĹdzie w Malmö. OdűoŇyű kartkĹ i poszedű po kawĹ. Potem,
odchyliwszy siĹ na krzeŔle, próbowaű obmyŔliĺ strategiĹ
dochodzenia w sprawie przemytu samochodów. W prze-
stĹpczoŔci zorganizowanej najczĹŔciej jest jakiŔ sűaby punkt,
nadwâtlaűe ogniwo, które moŇe pĹknâĺ, jeŔli siĹ je dostatecz-
nie mocno obciâŇy. Ďeby zapewniĺ sobie cieº szansy na

                              56
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook
Piąta kobieta  Henning Mankell ebook

More Related Content

Viewers also liked

Życzenia
ŻyczeniaŻyczenia
ŻyczeniaMaja
 
Bibgimn
BibgimnBibgimn
BibgimnTeresa
 
EGK 2011: Construction 03 IRDS
EGK 2011: Construction 03 IRDSEGK 2011: Construction 03 IRDS
EGK 2011: Construction 03 IRDSicebauhaus
 
KonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzik
KonferencjaKadry_Agnieszka_GryzikKonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzik
KonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzike.bendyk
 
Dzień Szantusia
Dzień SzantusiaDzień Szantusia
Dzień Szantusiagranty2008
 
Ekomonitor - prezentacja
Ekomonitor - prezentacjaEkomonitor - prezentacja
Ekomonitor - prezentacjadeligo
 
Opis bibliograficzny
Opis bibliograficznyOpis bibliograficzny
Opis bibliograficznymarzen
 
Przystań BD 2013
Przystań BD 2013Przystań BD 2013
Przystań BD 2013przystan
 
The our region
The our regionThe our region
The our regionMarz
 
Między adaptacją a oporem
Między adaptacją a oporemMiędzy adaptacją a oporem
Między adaptacją a oporemMarcin Boryczko
 
Media 09.05.2012
Media 09.05.2012Media 09.05.2012
Media 09.05.2012infokosz
 
Własności linii stopnia drugiego
Własności linii stopnia drugiegoWłasności linii stopnia drugiego
Własności linii stopnia drugiegoPiotr Szlagor
 

Viewers also liked (19)

Życzenia
ŻyczeniaŻyczenia
Życzenia
 
Bibgimn
BibgimnBibgimn
Bibgimn
 
scenariusz3-poszlaki
scenariusz3-poszlakiscenariusz3-poszlaki
scenariusz3-poszlaki
 
EGK 2011: Construction 03 IRDS
EGK 2011: Construction 03 IRDSEGK 2011: Construction 03 IRDS
EGK 2011: Construction 03 IRDS
 
KonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzik
KonferencjaKadry_Agnieszka_GryzikKonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzik
KonferencjaKadry_Agnieszka_Gryzik
 
Dzień Szantusia
Dzień SzantusiaDzień Szantusia
Dzień Szantusia
 
Goffman
Goffman Goffman
Goffman
 
Dzisiaj
DzisiajDzisiaj
Dzisiaj
 
Maty W Dwóch Posunięciach
Maty W Dwóch PosunięciachMaty W Dwóch Posunięciach
Maty W Dwóch Posunięciach
 
Ekomonitor - prezentacja
Ekomonitor - prezentacjaEkomonitor - prezentacja
Ekomonitor - prezentacja
 
Opis bibliograficzny
Opis bibliograficznyOpis bibliograficzny
Opis bibliograficzny
 
Przystań BD 2013
Przystań BD 2013Przystań BD 2013
Przystań BD 2013
 
e-Marketing w farmacji nie dziala
e-Marketing w farmacji nie dzialae-Marketing w farmacji nie dziala
e-Marketing w farmacji nie dziala
 
Hupp 2
Hupp 2Hupp 2
Hupp 2
 
Efektywna nauka
Efektywna naukaEfektywna nauka
Efektywna nauka
 
The our region
The our regionThe our region
The our region
 
Między adaptacją a oporem
Między adaptacją a oporemMiędzy adaptacją a oporem
Między adaptacją a oporem
 
Media 09.05.2012
Media 09.05.2012Media 09.05.2012
Media 09.05.2012
 
Własności linii stopnia drugiego
Własności linii stopnia drugiegoWłasności linii stopnia drugiego
Własności linii stopnia drugiego
 

More from e-booksweb.pl

Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebook
Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebookJak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebook
Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebooke-booksweb.pl
 
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebook
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebookJak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebook
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebooke-booksweb.pl
 
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebook
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebookABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebook
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebooke-booksweb.pl
 
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebook
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebookŻycie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebook
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebooke-booksweb.pl
 
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebook
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebookżYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebook
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebooke-booksweb.pl
 
Zwielokrotnianie umysłu - ebook
Zwielokrotnianie umysłu - ebookZwielokrotnianie umysłu - ebook
Zwielokrotnianie umysłu - ebooke-booksweb.pl
 
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebook
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebookZrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebook
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebooke-booksweb.pl
 
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebook
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebookZostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebook
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebooke-booksweb.pl
 
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebook
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebookZnaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebook
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebooke-booksweb.pl
 
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebook
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebookZłote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebook
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebooke-booksweb.pl
 
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebook
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebookZłodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebook
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebooke-booksweb.pl
 
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebook
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebookZdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebook
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebooke-booksweb.pl
 
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebook
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebookZbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebook
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebooke-booksweb.pl
 
Zarządzanie pracą - ebook
Zarządzanie pracą - ebookZarządzanie pracą - ebook
Zarządzanie pracą - ebooke-booksweb.pl
 
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebook
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebookZakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebook
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebooke-booksweb.pl
 
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...e-booksweb.pl
 
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebook
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebookWypełnianie dokumentów ZUS - ebook
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebooke-booksweb.pl
 
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebook
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebookWymiar i rozkład czasu pracy - ebook
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebooke-booksweb.pl
 
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...e-booksweb.pl
 
Warsztaty edukacji teatralnej - ebook
Warsztaty edukacji teatralnej - ebookWarsztaty edukacji teatralnej - ebook
Warsztaty edukacji teatralnej - ebooke-booksweb.pl
 

More from e-booksweb.pl (20)

Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebook
Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebookJak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebook
Jak zdobyć zielona kartę i wizy czasowe - ebook
 
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebook
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebookJak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebook
Jak zachęcać do czytania. Minilekcje dla uczniów gimnazjum i liceum - ebook
 
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebook
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebookABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebook
ABC emigranta - Honorata Chorąży-Przybysz - ebook
 
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebook
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebookŻycie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebook
Życie, sprawy i wędrówka do piekła doktora jana fausta - ebook
 
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebook
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebookżYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebook
żYcie przed życiem, życie po życiu. Zaświaty w tradycjach niebiblijnych - ebook
 
Zwielokrotnianie umysłu - ebook
Zwielokrotnianie umysłu - ebookZwielokrotnianie umysłu - ebook
Zwielokrotnianie umysłu - ebook
 
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebook
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebookZrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebook
Zrobię to dzisiaj! - Bartłomiej Popiel - ebook
 
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebook
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebookZostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebook
Zostań Kopernikiem! - Halina Gumowska - ebook
 
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebook
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebookZnaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebook
Znaki i przepowiednie nadchodzącego końca świata - ebook
 
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebook
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebookZłote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebook
Złote pocałunki. Opowieści niezwykłe - ebook
 
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebook
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebookZłodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebook
Złodziejka pamięci - Krystyna Kofta - ebook
 
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebook
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebookZdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebook
Zdobycie sandomierza (rok 1809) - Walery Przyborowski - ebook
 
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebook
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebookZbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebook
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń - Anna Grabka - ebook
 
Zarządzanie pracą - ebook
Zarządzanie pracą - ebookZarządzanie pracą - ebook
Zarządzanie pracą - ebook
 
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebook
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebookZakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebook
Zakłady sportowe i bukmacherskie kontra multilotek - ebook
 
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...
Zagadki ludzkiej natury huna - tajemna wiedza kahunów, hipnoza, duchy, zjawy,...
 
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebook
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebookWypełnianie dokumentów ZUS - ebook
Wypełnianie dokumentów ZUS - ebook
 
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebook
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebookWymiar i rozkład czasu pracy - ebook
Wymiar i rozkład czasu pracy - ebook
 
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...
Warsztaty edukacji twórczej. Jak rozwijać osobowość przez sztukę. Program int...
 
Warsztaty edukacji teatralnej - ebook
Warsztaty edukacji teatralnej - ebookWarsztaty edukacji teatralnej - ebook
Warsztaty edukacji teatralnej - ebook
 

Piąta kobieta Henning Mankell ebook

  • 1. Henning Mankell (ur. 1948) jeden z najpopularniejszych pisarzy szwedzkich, a zarazem wybitny dziennikarz i człowiek teatru, zasłynął serią publikowanych od 1991 roku powieści kryminalnych, których bohaterem jest komisarz Wallander. Stały się one bestsellerami nie tylko w Szwecji, na całym świecie osiągnęły łączny nakład ponad szesnastu milionów egzemplarzy; doczekały się przekładów na dwadzieścia pięć języków i wielu ekranizacji, w tym trzynastoodcinkowego serialu telewizyjnego (2004). Mankell to także autor powieści o tematyce społecznej, m.in. Comédia infantil (wyd. pol. w przygotowaniu), książek dla dzieci i młodzieży, dramaturg i reżyser teatralny. Jego twórczość przyniosła mu wiele nagród, m.in. Nagrodę Astrid Lindgren (1996) i prestiżową niemiecką Nagrodę Tolerancji (2004). Mieszka na przemian w Szwecji i w Mozambiku. Nakładem W.A.B. ukazało się dotychczas siedem jego powieści kryminalnych: Fałszywy trop (2002), Piąta kobieta (2004), Morderca bez twarzy (2004), Biała lwica (2005), O krok (2006), Psy z Rygi (2006) i Mężczyzna, który się uśmiechał (2007). Wkrótce — Ściana ognia.
  • 2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio, e-booki .
  • 3.
  • 4.
  • 5.
  • 6. Patronat medialny: Tytuű oryginaűu: Den femte kvinnan Copyright © 1996 by Henning Mankell Published by agreement with Ordfronts Förlag AB, Stockholm and Leonhardt & Høier Literary Agency aps, København Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2004 Copyright © for the Polish translation by Halina Thylwe, 2004 Wydanie I Warszawa 2006
  • 7. Widziaûem we Ànie Boga, miaû dwie twarze. Jedna byûa ûagodna i czuûa jak twarz matki, a druga przypominaûa twarz Szatana. z Upadku imama Nawala el Saadawiego PajÅczyna oplata pajâka miûoÀciâ i troskâ. afrykaºskie, Îródűo nieznane
  • 8.
  • 9. Algieria — Szwecja maj—sierpieº 1993 Prolog Tej nocy, kiedy przyszli speűniĺ ŔwiĹtâ misjĹ, panowaűa gűĹboka cisza. Farid, najműodszy z czterech mĹŇczyzn, pomyŔlaű póÎniej, Ňe nawet psy nie wydaűy Ňadnego dÎwiĹku. Otulaűa ich ciepűa noc, podmuchy wiatru znad pustyni byűy ledwie wyczuwal- ne. Czekali do zapadniĹcia ciemnoŔci. Dűugâ drogĹ z Algieru, z Dar Azizy, przebyli starym, Île resorowanym samocho- dem. Dwa razy musieli przerwaĺ podróŇ. Pierwszy raz — Ňeby naprawiĺ lewe tylne koűo. Nie byli nawet w poűowie drogi. Farid, który nigdy dotâd nie opuszczaű stolicy, usiadű w cie- niu kamiennego bloku i ze zdziwieniem patrzyű na nieznany mu krajobraz. ňysa, spĹkana opona rozleciaűa siĹ na póűnoc od Bu Saady. DuŇo czasu zajĹűo odkrĹcenie zardzewiaűych muter i zamontowanie zapasowego koűa. Farid zrozumiaű z cichej rozmowy wspóűtowarzyszy, Ňe wskutek opóÎnienia nie zatrzymajâ siĹ na posiűek. PóÎniej, tuŇ pod El Quedem, zgasű silnik. Dopiero po godzinie udaűo im siĹ znaleÎĺ przy- czynĹ awarii i jakoŔ temu zaradziĺ. Ich przywódca, blady trzydziestoletni mĹŇczyzna o ciemnej brodzie i gorejâcych oczach, takich jakie mógű mieĺ wyűâcznie wybraniec Proroka, wŔciekűymi sykami ponaglaű kierowcĹ, pocâcego siĹ nad gorâcym silnikiem. Farid nie znaű imienia przywódcy. Ze 7
  • 10. wzglĹdów bezpieczeºstwa nie wiedziaű, kim jest ani skâd pochodzi. Nie wiedziaű takŇe, jak nazywajâ siĹ dwaj inni mĹŇczyÎni. Znaű jedynie swoje imiĹ. Potem kontynuowali podróŇ. Byűo juŇ ciemno. Mieli tylko wodĹ do picia, nic do jedzenia. Dotarli do El Quedu nocâ. Wokóű panowaűa cisza. Za- parkowali gdzieŔ w labiryncie ulic, niedaleko targowiska, i ledwie wysiedli, samochód odjechaű. Po chwili z ciemnoŔci wyűoniű siĹ piâty mĹŇczyzna, który miaű im wskazaĺ drogĹ. Dopiero kiedy pospiesznie przemierzali nieznane zauűki, Farid zaczâű myŔleĺ o tym, co siĹ niebawem stanie. Pod pal- cami wyczuwaű pochwĹ noŇa o lekko zakrzywionym ostrzu, ukrytego w kieszeni kaftana. O cudzoziemcach po raz pierwszy usűyszaű od brata, Raszida ben Mehidiego. W ciepűe wieczory siadywali na da- chu domu ich ojca i patrzyli na poűyskujâce Ŕwiatűa Algieru. Farid wiedziaű, Ňe Raszid jest zaangaŇowany w walkĹ o prze- ksztaűcenie ich kraju w paºstwo islamskie, przestrzegajâce zbioru praw ustanowionych przez Proroka. KaŇdego wieczo- ra mówiű mu, jakie to waŇne, by pozbyĺ siĹ cudzoziemców. Faridowi schlebiaűo to, Ňe brat znajduje dla niego czas na rozmowy o polityce. Poczâtkowo nie wszystko rozumiaű. Do- piero póÎniej zdaű sobie sprawĹ, Ňe Raszid ma wobec niego okreŔlone plany. Chciaű, Ňeby Farid uczestniczyű w akcjach usuwania cudzoziemców z ich kraju. To byűo przeszűo rok temu. Teraz, idâc ciemnymi wâskimi uliczkami w towarzystwie ubranych na czarno mĹŇczyzn, speűniaű Ňyczenie Raszida. Cudzoziemcy zostanâ usuniĹci. Nie bĹdâ nigdzie deportowani. Zginâ. To odstraszy tych wszystkich, którzy mieliby ochotĹ do nich przyjechaĺ. ,,To ŔwiĹta misja — powtarzaű Raszid. — Ucieszy Proroka. Przebudowa kraju wedle Jego wskazaº zapewni ci Ŕwietlanâ przyszűoŔĺ”. 8
  • 11. Farid dotknâű noŇa. Dostaű go poprzedniego wieczora od Raszida, kiedy siĹ Ňegnali na dachu. Miaű űadnâ rĹkojeŔĺ z koŔci sűoniowej. Dotarli do obrzeŇy miasta. Uliczki wychodziűy na plac targowy. Na bezchmurnym niebie Ŕwieciűy gwiazdy. Zatrzy- mali siĹ przed dűugim murowanym domem o opuszczonych Ňaluzjach. Po drugiej stronie ulicy, za wysokim Ňelaznym ogrodzeniem, staűa duŇa willa. Ich przewodnik bezgűoŔnie rozpűynâű siĹ w ciemnoŔciach. Znów byli we czwórkĹ. Pa- nowaűa absolutna cisza. Farid nigdy czegoŔ podobnego nie doŔwiadczyű. Przez dziewiĹtnaŔcie lat, które przeŇyű w Algie- rze, nie zaznaű takiej ciszy. Nie sűychaĺ nawet psów, pomyŔlaű, a przecieŇ muszâ tu gdzieŔ byĺ. W kilku oknach willi paliűo siĹ Ŕwiatűo. Ulicâ przejechaű z űoskotem autobus o zdezelowanych reflektorach. Potem znów zalegűa cisza. Zgasűo Ŕwiatűo w jednym oknie. Farid próbowaű oszaco- waĺ czas. Czekali chyba od póű godziny. Byű bardzo gűodny, od rana nic nie jadű. Wypili juŇ dwie butelki wody, które z sobâ zabrali. Nie chciaű o nic prosiĺ. Przywódca byűby oburzony. Mieli speűniĺ ŔwiĹtâ misjĹ, a on pyta o wodĹ. Zgasűo Ŕwiatűo w drugim oknie. Po chwili willĹ spowiűa ciemnoŔĺ. Czekali. W koºcu przywódca daű im znak i po- spiesznie przeciĹli ulicĹ. Przy furtce siedziaű stróŇ. Spaű. W rĹku trzymaű drewnianâ paűkĹ. Przywódca obudziű go kop- niakiem, przytknâű nóŇ do twarzy i coŔ szepnâű do ucha. Mimo sűabego oŔwietlenia Farid dostrzegű strach w oczach staruszka; wstaű i odszedű, kuŔtykajâc na zesztywniaűych nogach. Otworzyli furtkĹ — cicho zaskrzypiaűa — i wŔlizgnĹli siĹ do ogrodu. Mocno pachniaű jaŔmin i jakieŔ zioűo, którego nazwy Farid nie pamiĹtaű. WciâŇ panowaűa cisza. Na tabliczce przy wysokich drzwiach wejŔciowych zobaczyű napis: ,,Za- kon Sióstr ChrzeŔcijanek”. Zastanawiaű siĹ, co to moŇe zna- czyĺ. W tym momencie poczuű na ramieniu czyjâŔ dűoº. 9
  • 12. Drgnâű. To przywódca go dotknâű i po raz pierwszy siĹ odezwaű. — Jest nas czterech — wyszeptaű tak cicho, Ňe nawet wiatr by go nie usűyszaű. — W Ŕrodku teŇ sâ cztery osoby. Śpiâ w pojedynczych pokojach usytuowanych po dwóch stro- nach korytarza. Sâ stare, nie bĹdâ stawiaĺ oporu. Farid popatrzyű na stojâcych obok dwóch mĹŇczyzn. Byli kilka lat od niego starsi. Nagle nabraű przekonania, Ňe uczest- niczyli juŇ w podobnej misji. Tylko on byű nowicjuszem. Ale nie odczuwaű lĹku. Raszid zapewniű go, Ňe robi to dla Proroka. Przywódca spojrzaű na niego, jakby czytaű w jego myŔ- lach. — Mieszkajâ tu cztery cudzoziemki — powiedziaű po chwili. — Nie zgodziűy siĹ dobrowolnie opuŔciĺ naszego kraju. Czyli wybraűy Ŕmierĺ. Poza tym to chrzeŔcijanki. ZabijĹ kobietĹ, pomyŔlaű Farid. Raszid o tym nie wspom- niaű. Mogűo byĺ tylko jedno wytűumaczenie. To nie miaűo znaczenia. Weszli do willi. Bez trudu otworzyli zamek noŇem. W ciepűym mroku zapalili latarki i ruszyli po szerokich scho- dach. W korytarzu na piĹtrze wisiaűa samotna Ňarówka. Ciâgle byűo bardzo cicho. Mieli przed sobâ czworo zamkniĹ- tych drzwi. WyjĹli noŇe. Przywódca wskazywaű na drzwi i kiwaű gűowâ. Farid wiedziaű, Ňe nie moŇe siĹ wahaĺ. Raszid mówiű, Ňe wszystko musi siĹ odbyĺ bűyskawicznie. Nie po- winien patrzeĺ na twarz. Niech patrzy na szyjĹ i tnie. Mocno i pewnie. PóÎniej niewiele pamiĹtaű z tego, co zaszűo. Kobieta przy- kryta biaűym przeŔcieradűem miaűa chyba siwe wűosy. W sűa- bym Ŕwietle padajâcym z ulicy nie widziaű jej wyraÎnie. Obudziűa siĹ w momencie, w którym Ŕciâgnâű przeŔcieradűo, ale nie zdâŇyűa krzyknâĺ ani zrozumieĺ, co siĹ dzieje, kiedy jednym ruchem poderŇnâű jej gardűo i szybko odskoczyű, 10
  • 13. Ňeby siĹ nie pobrudziĺ krwiâ. Potem siĹ odwróciű i wyszedű na korytarz. Wszystko trwaűo krócej niŇ póű minuty. GdzieŔ w nim tykaűy sekundy. JuŇ mieli odchodziĺ, gdy odezwaű siĹ jeden z mĹŇczyzn. Przywódca zastygű w bezruchu, jakby nie wiedziaű, co robiĺ. W jednym z pokoi byűa jeszcze jedna kobieta. Piâta kobieta. Nie powinno jej tam byĺ. MoŇe przyjechaűa z wizytâ. W kaŇdym razie to cudzoziemka. MĹŇczyzna, który jâ zauwaŇyű, nie miaű co do tego Ňadnych wâtpliwoŔci. Przywódca wszedű do pokoju. Farid, który staű przy drzwiach, zobaczyű skulonâ ze strachu postaĺ. Jej przera- Ňenie przyprawiűo go o mdűoŔci. Na sâsiednim űóŇku leŇaűa martwa kobieta. Biaűe przeŔcieradűo byűo przesiâkniĹte krwiâ. Przywódca wyjâű nóŇ z kieszeni i poderŇnâű gardűo piâtej kobiecie. Potem opuŔcili willĹ równie niepostrzeŇenie, jak do niej weszli. GdzieŔ w ciemnoŔciach czekaű na nich samochód. O Ŕwicie byli juŇ daleko od El Quedu i piĹciu martwych kobiet. Byű maj 1993 roku. * List przyszedű do Ystadu 19 sierpnia. PoniewaŇ na kopercie miaű algierski stempel, wiedziaűa, Ňe jest od matki, i nie spieszyűa siĹ z otwieraniem. Chciaűa go przeczytaĺ w ciszy i spokoju. Koperta byűa gruba, list musiaű liczyĺ wiele stron. Matka nie kontaktowaűa siĹ z niâ od przeszűo trzech miesiĹcy. Z pewnoŔciâ miaűa jej duŇo do opowiedzenia. PoűoŇyűa list na stole w salonie. Nie opuszcza- űo jej lekkie zdziwienie. Dlaczego matka tym razem napisa- űa adres na maszynie? PomyŔlaűa, Ňe znajdzie na to odpo- wiedÎ w liŔcie. Dopiero przed póűnocâ wyszűa na balkon i usiadűa na leŇaku, który ledwie siĹ mieŔciű miĹdzy donicz- kami. Byűa ciepűa sierpniowa noc. MoŇe jedna z ostatnich 11
  • 14. takich nocy w tym roku. Jesieº czekaűa za progiem. Otwo- rzyűa kopertĹ. Dopiero kiedy przeczytaűa list do koºca, rozpűakaűa siĹ. Wiedziaűa, Ňe autorkâ jest kobieta. Świadczyű o tym nie tylko űadny charakter pisma, ale takŇe dobór sűów. Aby jâ maksymalnie oszczĹdziĺ, z niezwykűâ delikatnoŔciâ opowie- dziaűa o tym okropnym zdarzeniu. DelikatnoŔĺ nic nie znaczyűa. Liczyű siĹ fakt. Nic wiĹcej. List napisaűa Françoise Bertrand, policjantka pracujâca najprawdopodobniej w centralnej algierskiej komisji do spraw zabójstw. Drogâ sűuŇbowâ zapoznaűa siĹ z wydarze- niami, które rozegraűy siĹ pewnej majowej nocy w mieŔcie El Qued, na poűudniowy zachód od Algieru. Wszystko byűo jasne, przejrzyste i przeraŇajâce. Nieznani sprawcy zamordowali cztery francuskie zakonnice. Z pew- noŔciâ naleŇeli do jednego z odűamów fundamentalistów, któ- rzy chcieli siĹ pozbyĺ cudzoziemców, doprowadziĺ kraj do upadku i, wykorzystujâc powstaűâ próŇniĹ, ustanowiĺ paº- stwo islamskie. Czterem zakonnicom poderŇniĹto gardűa, po sprawcach nie byűo Ŕladu, pozostaűa jedynie krew, gĹsta, zakrzepűa krew. Kiedy nieznani mĹŇczyÎni przyszli z noŇami, w willi prze- bywaűa piâta kobieta, szwedzka turystka, która kilkakrotnie przedűuŇaűa pozwolenie na pobyt i przypadkiem zatrzymaűa siĹ u zakonnic tej nocy. Z paszportu znalezionego w jej to- rebce dowiedzieli siĹ, Ňe nazywa siĹ Anna Ander, ma szeŔĺ- dziesiât szeŔĺ lat i posiada waŇnâ wizĹ turystycznâ. Prócz paszportu byű tam równieŇ bilet lotniczy z otwartym powro- tem. PoniewaŇ zamordowanie czterech zakonnic stwarzaűo wystarczajâco duŇo problemów, funkcjonariusze komisji do spraw zabójstw pod wpűywem nacisków politycznych posta- nowili pominâĺ piâtâ kobietĹ, zwűaszcza Ňe podróŇowaűa samotnie. Po prostu nie byűo jej tam owej fatalnej nocy. ZginĹűa w wypadku samochodowym i zostaűa pochowana 12
  • 15. w bezimiennym grobie. Wszystkie jej rzeczy usuniĹto. I w tym momencie pojawia siĹ Françoise Bertrand. Jak na- pisaűa w swoim dűugim liŔcie, szef wezwaű jâ do siebie wczeŔ- nie rano i wydaű polecenie, aby natychmiast udaűa siĹ do El Quedu. Piâtâ kobietĹ juŇ pochowano. Françoise Bertrand miaűa zatrzeĺ ewentualne Ŕlady, a potem zniszczyĺ paszport i inne rzeczy. Anna Ander nigdy nie byűa w Algierii. Miaűa zniknâĺ ze wszystkich rejestrów. I wűaŔnie wtedy Françoise Bertrand znalazűa torbĹ, którâ przeoczyli niestaranni Ŕledczy. LeŇaűa za szafâ. MoŇe z niej spadűa, nie potrafiűa tego rozstrzygnâĺ. W torbie byűy listy, które Anna Ander pisaűa do córki miesz- kajâcej w Ystadzie, w odlegűej Szwecji. Françoise Bertrand przepraszaűa za to, Ňe przeglâdaűa prywatnâ korespondencjĹ. WziĹűa do pomocy pewnego zapijaczonego szwedzkiego malarza, którego poznaűa w Algierze. Przetűumaczyű listy, nie majâc pojĹcia, o co wűaŔciwie chodzi. Na ich podstawie wyrobiűa sobie okreŔlony poglâd. JuŇ wczeŔniej nĹkaűy jâ wyrzuty sumienia z powodu piâtej kobiety. Nie tylko dlatego, Ňe tak brutalnie zostaűa zamordowana w targanej wewnĹtrz- nymi waŔniami Algierii, którâ Françoise szczerze kochaűa. Próbowaűa wyjaŔniĺ, co siĹ dzieje w jej kraju, a przy okazji napisaűa kilka sűów o sobie. Jej ojciec urodziű siĹ we Francji, przyjechaű do Algierii z rodzicami jako dziecko, tam dorósű i tam siĹ potem oŇeniű z Algierkâ. Françoise, ich pierwsze dziecko, dűugo czuűa siĹ rozdarta pomiĹdzy Francjâ i Algieriâ. Ale teraz wszystkie wâtpliwoŔci zniknĹűy. Jej ojczyznâ jest Algieria. Cierpiaűa z powodu antagonizmów, które mogűy doprowadziĺ do rozpadu paºstwa. Skazujâc tĹ kobietĹ na niebyt, godzâc siĹ na fikcyjny wypadek samochodowy i nie biorâc odpowiedzialnoŔci za to, Ňe Anna Ander byűa w Algierii, pogorszyűaby i tak juŇ zszargany wizerunek kraju. Françoise Bertrand nie mogűa spaĺ. W koºcu postanowiűa siĹ skontaktowaĺ z córkâ zmarűej kobiety. Musiaűa zapomnieĺ o lojalnoŔci wobec przeűoŇonych. Prosiűa, by nie ujawniaĺ jej nazwiska. Na zakoºczenie napisaűa: ,,Wyznaűam caűâ praw- 13
  • 16. dĹ. MoŇe robiĹ bűâd, opowiadajâc o tym, ale czy mogűam postâpiĺ inaczej? Znalazűam torbĹ z listami do córki. ZdajĹ relacjĹ z tego, jak weszűam w ich posiadanie, i odsyűam je do adresata”. Do listu Françoise Bertrand doűâczyűa niedokoºczonâ korespondencjĹ matki i paszport. Córka poűoŇyűa przesyűkĹ na balkonowej posadzce i dűu- go pűakaűa. Dopiero o Ŕwicie podniosűa siĹ z leŇaka i poszűa do kuchni. Usiadűa przy stole. W gűowie miaűa kompletnâ pustkĹ. Ale po jakimŔ czasie zaczĹűa myŔleĺ. Nagle wszystko staűo siĹ proste. UŔwiadomiűa sobie, Ňe przez caűe lata nie robiűa nic innego, tylko czekaűa. Do tej pory nie miaűa pojĹcia ani o tym, Ňe czeka, ani o tym, na co czeka. Teraz wiedziaűa. NajwyŇszy czas speűniĺ misjĹ. Matki nie byűo. Drzwi stanĹűy przed niâ otworem. Poszűa do sypialni i wyjĹűa spod űóŇka pudeűko z kartecz- kami i dziennikiem. PoűoŇyűa karteczki na stole. Wiedziaűa, Ňe jest ich czterdzieŔci trzy i Ňe na jednej musi byĺ czarny krzyŇyk. ZaczĹűa je kolejno przeglâdaĺ. KrzyŇyk byű na dwudziestej siódmej karteczce. Otworzyűa dziennik i przebiegaűa wzrokiem rzĹdy nazwisk, dopóki nie dotarűa do dwudziestej siódmej pozycji. Odczytaűa imiĹ i na- zwisko, które sama tam wpisaűa, i powoli zaczĹűa sobie przy- pominaĺ twarz. ZamknĹűa dziennik i wűoŇyűa karteczki do pudeűka. Matka nie Ňyje. Wyzbyűa siĹ wâtpliwoŔci. Klamka zapadűa. Da sobie rok. Ďeby uporaĺ siĹ z Ňaűobâ i poczyniĺ wszyst- kie niezbĹdne przygotowania. Rok. Nie dűuŇej. Wyszűa na balkon. Paliűa papierosa i patrzyűa na budzâce siĹ miasto. Znad morza nadciâgaűa sűota. PoűoŇyűa siĹ tuŇ po siódmej. Byű ranek 20 sierpnia 1993 roku. 14
  • 17. Skania 21 wrzeŔnia — 11 paÎdziernika 1994 1 ParĹ minut po dziesiâtej wieczorem nareszcie skoºczyű. Napisanie ostatnich zwrotek zajĹűo mu duŇo czasu. Chciaű, by byűy melancholijne i piĹkne. Po wielekroĺ wyrzu- caű nieudane wersje do kosza. Dwa razy miaű ochotĹ zre- zygnowaĺ. Ale teraz wiersz leŇaű przed nim na biurku. Tren dedykowany dziĹcioűowi Ŕredniemu, który od wczesnych lat osiemdziesiâtych przestaű siĹ pojawiaĺ w Szwecji. Jeszcze jeden gatunek ptaków wytrzebiony przez czűowieka. Wstaű i rozprostowaű plecy. Z kaŇdym rokiem dűugie chwile spĹdzane przy biurku stawaűy siĹ coraz bardziej uciâŇliwe. Taki starzec jak ja, myŔlaű, nie powinien juŇ pisaĺ wierszy. PrzemyŔlenia siedemdziesiĹciooŔmiolatka majâ wartoŔĺ wy- űâcznie dla niego samego. JednoczeŔnie wiedziaű, Ňe to nie- prawda. Tylko w Ŕwiecie zachodnim ludzi starych traktuje siĹ z pobűaŇaniem lub pogardâ. W innych kulturach darzy siĹ ich szacunkiem, a staroŔĺ utoŇsamia z mâdroŔciâ. Nie przestanie pisaĺ dopóty, dopóki starczy mu siű, Ňeby utrzy- maĺ pióro w dűoni, i dopóki jego umysű bĹdzie tak jasny jak teraz. Nic innego mu nie pozostaűo. KiedyŔ sprzedawaű sa- mochody. Praktycznie nie miaű sobie równych. Owszem, byű szorstki w interesach, ale znaű siĹ na tym jak maűo kto. 15
  • 18. W dobrych latach prowadziű filie w Tomelilli i Sjöbo. Zarobiű dosyĺ pieniĹdzy, by go byűo staĺ na wygodne Ňycie. Liczyűy siĹ jednak tylko wiersze. Caűa reszta stanowiűa ulotnâ doczesnoŔĺ. Wiersze dostarczaűy mu jedynej niekűa- manej satysfakcji. Zaciâgnâű zasűony w oknach wychodzâcych na pola, któ- re űagodnie opadaűy ku morzu, szumiâcemu gdzieŔ za hory- zontem. Potem podszedű do regaűu. Wydaű dotâd dziewiĹĺ tomików wierszy. Staűy na jednej póűce. Wyszűy w niewiel- kich nakűadach, po trzysta egzemplarzy, czasami ciut wiĹcej. Zwroty przechowywaű w kartonach, w piwnicy, co bynaj- mniej nie znaczyűo, Ňe o nich zapomniaű. Przeciwnie, wciâŇ byűy jego dumâ. Dawno jednak postanowiű, Ňe pewnego dnia je zniszczy. Wyniesie na podwórze i podpali. PozbĹdzie siĹ tych skromnych ksiâŇeczek, których nikt nie chciaű kupiĺ, kiedy lekarz wyda na niego wyrok Ŕmierci lub on sam bĹdzie przeczuwaű swój rychűy koniec. Nikomu nie pozwoli wyrzu- ciĺ ich na Ŕmietnik. Patrzyű na grzbiety ksiâŇek. Przez caűe Ňycie czytaű wier- sze. DuŇo znaű na pamiĹĺ. Nie miaű zűudzeº. Jego poezja nie zaliczaűa siĹ do najlepszej, ale teŇ nie byűa najgorsza. Od koºca lat czterdziestych, mniej wiĹcej co piĹĺ lat, wydawaű nowy tomik i w kaŇdym moŇna byűo znaleÎĺ jakâŔ zwrotkĹ na przyzwoitym poziomie. Byű jednak sprzedawcâ samocho- dów, a nie poetâ, nikt nie recenzowaű jego twórczoŔci w pra- sie, nikt nie przyznaű mu Ňadnej nagrody literackiej. Poza tym drukowaű swoje tomiki na wűasny koszt. Pierwszy wysűaű do renomowanych sztokholmskich wydawnictw. Otrzymaű zwiĹzűe odpowiedzi odmowne na gotowych formularzach. Jeden z redaktorów zadaű sobie trud, by dodaĺ kilka uwag od siebie i poinformowaĺ, Ňe nikt nie ma siűy czytaĺ wierszy niemal wyűâcznie o ptakach. ,,Ďycie duchowe pliszki jest nieinteresujâce” — napisaű. PóÎniej zaniechaű kontaktów z wydawnictwami i sam pokrywaű koszty druku. Tania, ascetyczna okűadka, czarne litery na biaűym tle. Liczyűo siĹ to, co w Ŕrodku. Mimo 16
  • 19. wszystko miaű wielu czytelników. I wielu wyraŇaűo siĹ o nim z uznaniem. Teraz napisaű wiersz o dziĹciole Ŕrednim, piĹknym ptaku, którego nie moŇna juŇ byűo zobaczyĺ w Szwecji. Ptasi poeta, pomyŔlaű. Prawie wszystko miaűo zwiâzek z ptakami. ňopot skrzy- deű, nocne krzyki, wabiâce nawoűywania. W ptasim Ŕwiecie dostrzegaű najskrytsze tajniki Ňycia. Podszedű do biurka i wziâű wiersz. Ostatnia zwrotka na- reszcie siĹ udaűa. OdűoŇyű kartkĹ. CoŔ zakűuűo go w plecach. CzyŇby miaű zachorowaĺ? Codziennie nasűuchiwaű, czy przy- padkiem organizm nie odmawia posűuszeºstwa. Zawsze byű sprawny fizycznie. Nie paliű, jadű i piű z umiarem. DziĹki te- mu cieszyű siĹ dobrym zdrowiem. Ale niedűugo stuknie mu osiemdziesiâtka. Jego czas dobiegaű koºca. Poszedű do kuch- ni i nalaű sobie kawy z wiecznie wűâczonego ekspresu. Najnowszy wiersz przepeűniű go melancholiâ i radoŔciâ. Jesieº Ňycia, pomyŔlaű. Trafne okreŔlenie. Wszystko, co teraz piszĹ, moŇe byĺ ostatnie. I jest wrzesieº. Jesieº kalen- darzowa i jesieº mojego Ňycia. Zaniósű kawĹ do salonu i ostroŇnie usiadű w jednym z brâ- zowych skórzanych foteli, które miaű od ponad czterdziestu lat. Kupiű je dla uczczenia sukcesu, jakim byűo uzyskanie zgody na prowadzenie przedstawicielstwa Volkswagena w poűudnio- wej Szwecji. Na stoliku obok staűo zdjĹcie owczarka niemiec- kiego, Wernera. Brakowaűo mu go najbardziej ze wszystkich psów, które miaű. StaroŔĺ równa siĹ samotnoŔci. Ludzie kiedyŔ obecni w naszym Ňyciu odeszli. Potem do krainy cieni prze- niosűy siĹ psy. Niebawem zostanie tylko on. W pewnym mo- mencie kaŇdy jest sam na Ŕwiecie. Chciaű o tym napisaĺ wiersz. Niestety, bez powodzenia. Teraz, kiedy uporaű siĹ z trenem o dziĹciole, moŇe powinien spróbowaĺ jeszcze raz? Wiedziaű, jak pisaĺ o ptakach, ale nie o ludziach. Ptaki moŇna zrozumieĺ. Ludzie sâ najczĹŔciej nieprzeniknieni. Czy kiedy- kolwiek udaűo mu siĹ rozgryÎĺ samego siebie? Pisanie o tym, 17
  • 20. co niepojĹte, byűoby równoznaczne z wtargniĹciem na teren opatrzony tablicâ: ,,WstĹp surowo wzbroniony”. Zamknâű oczy. Nagle przypomniaűo mu siĹ pytanie za dziesiĹĺ tysiĹcy koron. To byűa koºcówka lat piĹĺdziesiâtych albo poczâtek szeŔĺdziesiâtych. Czarno-biaűe telewizory. Ja- kiŔ műody zezowaty mĹŇczyzna uczesany na wodĹ wybraű sobie temat ,,ptaki”. Odpowiedziaű na wszystkie pytania i dostaű czek na zawrotnâ wówczas sumĹ dziesiĹciu tysiĹcy. Nie byűo go w studiu telewizyjnym, nie staű w dÎwiĹko- szczelnej kabinie ze sűuchawkami na uszach, siedziaű wygod- nie w tym wűaŔnie skórzanym fotelu i teŇ znaű odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie potrzebowaű Ňadnego czasu do na- mysűu. Ale nikt mu za to nie daű dziesiĹciu tysiĹcy koron. Nikt nie wiedziaű o jego imponujâcej wiedzy o ptakach. Nadal poŔwiĹcaű im swoje wiersze. Drgnâű. CoŔ wyrwaűo go z zamyŔlenia. JakiŔ dÎwiĹk. Nasűuchiwaű. CzyŇby ktoŔ byű na podwórzu? Nie, to niemoŇliwe. Na pewno siĹ przesűyszaű. Im czűowiek starszy, tym bardziej bojaÎliwy. Pozakűadaű porzâdne zamki. W sypialni na piĹtrze miaű strzelbĹ, a w szufladzie w kuchni pistolet. Gdyby do jego odludnego domu pod Ystadem przyszli intruzi, potrafiűby siĹ obroniĺ. W ogóle by siĹ nie zawahaű. Wstaű z fotela. Znów zakűuűo go w plecach. Ból przycho- dziű falami. Wstawiű filiŇankĹ do zlewu i spojrzaű na zegarek. Dochodziűa jedenasta. JuŇ czas. Termometr za oknem wska- zywaű plus siedem stopni. CiŔnienie rosűo. Nad Skaniâ prze- ciâgaű sűaby wiatr z poűudniowego zachodu. Idealne warunki, pomyŔlaű. Tej nocy stada powinny ruszyĺ na poűudnie. Ty- siâce skrzydlatych dűugodystansowców przefrunie nad jego gűowâ. Nie zobaczy ich w ciemnoŔciach, ale je wyczuje. Przez te przeszűo piĹĺdziesiât lat spĹdziű niezliczonâ iloŔĺ jesiennych nocy na polach tylko po to, Ňeby gdzieŔ wysoko czuĺ obecnoŔĺ tysiĹcy ptaków. CzĹsto myŔlaű, Ňe przemieszcza siĹ caűe niebo. 18
  • 21. Ptaki Ŕpiewajâce niczym orkiestry symfoniczne umykajâ na zimĹ do cieplejszych krajów. Majâ w swoich genach instynkt odlotu. Niezrównana umiejĹtnoŔĺ nawigacji wedűug gwiazd i pola magnetycznego nigdy ich nie zawodzi. Szukajâ sprzyjajâcych wiatrów, dziĹki zmagazynowanym zapasom tűuszczu godzinami mogâ siĹ unosiĺ w powietrzu. Wibrujâce od skrzydeű niebo wyrusza na dorocznâ piel- grzymkĹ. Ptasie loty do Mekki. Czym jest czűowiek w porównaniu z nocnym wĹdrow- cem? Samotnym starcem przykutym do ziemi? A tam, wyso- ko, niebo udaje siĹ w drogĹ. CzĹsto myŔlaű, Ňe uczestniczy w ŔwiĹtym obrzĹdzie. W je- siennej mszy. Staű w ciemnoŔciach i wyczuwaű obecnoŔĺ odlatujâcych ptaków. A z nadejŔciem wiosny wychodziű im na powitanie. Nocne przeloty byűy jego religiâ. Zatrzymaű siĹ w przedpokoju, z dűoniâ na wieszaku. Po chwili wróciű do salonu i wűoŇyű sweter, który leŇaű na stoűku przy biurku. StaroŔĺ prócz rozlicznych udrĹk ma równieŇ to do siebie, Ňe szybciej siĹ marznie. Jeszcze raz spojrzaű na tren o dziĹciole. Udaű mu siĹ. MoŇe poŇyje jeszcze dostatecznie dűugo, Ňeby wydaĺ dziesiâty, ostatni tomik? Tytuű juŇ miaű. Nocna msza. Poszedű do przedpokoju, wűoŇyű kurtkĹ i wcisnâű na czoűo cyklistówkĹ. Otworzyű drzwi. Jesienne powietrze pachniaűo mokrâ glinâ. Zamknâű drzwi i przyzwyczajaű oczy do ciem- noŔci. Opuszczony ogród. GdzieŔ w dali domyŔlaű siĹ Ŕwiateű Ystadu. Od najbliŇszego sâsiada dzieliű go szmat drogi. Na pogodnym niebie Ŕwieciűy gwiazdy. Tylko na horyzoncie wisiaűy pojedyncze chmurki. W takâ noc skrzydlate stada przefrunâ nad jego gűowâ. Mieszkaű w starej zagrodzie, na którâ skűadaűy siĹ trzy zabudowania. Czwarte spűonĹűo na poczâtku tego stulecia. Bruk na podwórzu zostawiű. WűoŇyű duŇo pieniĹdzy w grun- townâ renowacjĹ. Po jego Ŕmierci wszystko przejmie 19
  • 22. Muzeum Kultury w Lundzie. Nie oŇeniű siĹ, byű bezdzietny. Dorobiű siĹ na sprzedaŇy samochodów. Miaű psy. I, rzecz jasna, ptaki nad gűowâ. Niczego nie ŇaűujĹ, pomyŔlaű, idâc ŔcieŇkâ prowadzâcâ do wieŇy, którâ sam zbudowaű i z której wypatrywaű noc- nych ptaków. Niczego nie ŇaűujĹ, bo Ňaűowanie czegokolwiek jest pozbawione sensu. Byűa űadna wrzeŔniowa noc. A jednak coŔ go zaniepokoiűo. Przystanâű i nasűuchiwaű. Nic, tylko sűaby szum wiatru. Ruszyű. MoŇe to ból go martwi? Te nagűe ukűucia w plecach? Niepokój miaű swoje Îródűo w nim samym. Znów przystanâű i odwróciű siĹ. Nikogo. Byű sam. ŚcieŇka opadaűa w dóű. Potem bĹdzie pagórek, a tuŇ przed nim sze- roki rów, przez który przerzuciű kűadkĹ. Jego wieŇa staűa na szczycie pagórka. W odlegűoŔci dwustu czterdziestu siedmiu metrów od drzwi jego domu. Zastanawiaű siĹ, ile razy tĹdy chodziű. Znaű kaŇde zakole tej ŔcieŇki, kaŇdâ jej krzywiznĹ. Mimo to szedű wolno i ostroŇnie. Nie chciaű ryzykowaĺ, Ňe siĹ przewróci i coŔ sobie zűamie. Starzy ludzie majâ kruche koŔci. Gdyby trafiű do szpitala z pĹkniĹtâ koŔciâ udowâ, na pewno umarűby wskutek bezczynnoŔci. Zaczâűby rozmyŔlaĺ o swoim Ňyciu. A to byűby jego koniec. Nagle siĹ zatrzymaű. Zahukaűa sowa. GdzieŔ trzasnĹűa ga- űâzka. Chyba w zagajniku za pagórkiem. Staű bez ruchu i wy- tĹŇaű wszystkie zmysűy. Znowu hukanie sowy i cisza. Ruszyű przed siebie, mruczâc pod nosem. Stary i strachliwy, pomyŔlaű. Boi siĹ duchów i ciemnoŔci. JuŇ widziaű wieŇĹ. Na nocnym niebie odcinaűa siĹ jej czar- na sylweta. Jeszcze dwadzieŔcia metrów i bĹdzie przy kűad- ce. Sowa umilkűa. To puszczyk, pomyŔlaű, nic tylko puszczyk. Z caűâ pewnoŔciâ puszczyk. Przed kűadkâ stanâű jak wryty. CoŔ byűo nie tak z wieŇâ. ZmruŇyű oczy, Ňeby lepiej rozróŇniĺ szczegóűy. Nie potrafiű rozstrzygnâĺ, co to takiego. W kaŇdym razie coŔ siĹ zmieniűo. 20
  • 23. Mam przywidzenia, pomyŔlaű. WieŇa, którâ postawiűem dziesiĹĺ lat temu, nie mogűa siĹ zmieniĺ. Oczy mi zmĹtniaűy. Nic wiĹcej. Kiedy wszedű na kűadkĹ i poczuű deski pod stopami, ciâgle patrzyű na wieŇĹ. CoŔ siĹ nie zgadza, pomyŔlaű. Gdybym jej tak dobrze nie znaű, mógűbym dojŔĺ do wniosku, Ňe od wczorajszego wie- czora urosűa o metr. Albo ŔniĹ. Śni mi siĹ, Ňe widzĹ siebie na wieŇy. W tym momencie dotarűo do niego, Ňe na wieŇy rzeczy- wiŔcie ktoŔ stoi. Nieruchomy cieº. Niczym powiew wiatru przeszyű go lĹk. Po chwili wpadű w zűoŔĺ. KtoŔ, nie spytawszy go o zgodĹ, wtargnâű na jego teren i wszedű na wieŇĹ. Przy- puszczalnie kűusownik wypatrujâcy saren, które Ňerowaűy w zagajniku. Nie wyobraŇaű sobie, by miaű do czynienia z miűoŔnikiem ptaków. Zawoűaű do nieruchomego cienia. Nic, Ňadnego odzewu. Straciű pewnoŔĺ siebie. ZmĹtniaűe oczy pűataűy mu figla. Zawoűaű jeszcze raz, nie doczekaű siĹ odpowiedzi i ruszyű dalej kűadkâ. Deski siĹ pod nim zaűamaűy i runâű bezwűadnie w dóű. Rów miaű ponad dwa metry gűĹbokoŔci. Nie zdâŇyű rozrzuciĺ ramion, Ňeby zmniejszyĺ siűĹ upadku. Czuű narastajâcy ból. Przeszywaű go na wylot, jakby ktoŔ przykűadaű mu do ciaűa rozŇarzone Ňelazo. Byű tak dojmujâcy, Ňe nawet nie mógű krzyczeĺ. TuŇ przed Ŕmierciâ zorientowaű siĹ, Ňe nie leŇy na dnie rowu. Wisiaű na swoim bólu. PomyŔlaű o ptakach gdzieŔ nad nim. O niebie udajâcym siĹ na poűudnie. Jeszcze raz próbowaű uwolniĺ siĹ od bólu. I tyle. Byűo dwadzieŔcia po jedenastej 21 wrzeŔnia 1994 roku. Tej nocy przelatywaűy duŇe stada drozdów Ŕpiewaków i drozdów rdzawoskrzydűych. Trzymajâc kurs poűudniowo- -zachodni, tuŇ nad Falsterbo, podâŇaűy z póűnocy ku odleg- űym ciepűym krajom. 21
  • 24. * Kiedy zapadűa cisza, ostroŇnie zeszűa z wieŇy. OŔwietliűa rów latarkâ. Holger Eriksson nie Ňyű. Zgasiűa latarkĹ i staűa nieruchomo w ciemnoŔciach. Po chwili szybko odeszűa. 2 W poniedziaűek 26 wrzeŔnia Kurt Wallander obudziű siĹ tuŇ po piâtej w swoim mieszkaniu przy Mariagatan w Ŕród- mieŔciu Ystadu. Ledwie otworzyű oczy, usiadű i spojrzaű na rĹce. Byűy brâ- zowe. Opadű na poduszkĹ i sűuchaű deszczu bĹbniâcego w okno sypialni. Z przyjemnoŔciâ pomyŔlaű o podróŇy, którâ dwa dni temu zakoºczyű na lotnisku Kastrup. Caűy tydzieº spĹdziű z ojcem w Rzymie. Byűo bardzo ciepűo, opaliű siĹ. W najwiĹksze upaűy siadali po poűudniu na űawce w Villa Borghese; ojciec w cieniu, on — bez koszuli — na sűoºcu. Byű to jedyny punkt sporny w trakcie ich wspólnej wyprawy. Ojciec nie potrafiű pojâĺ jego próŇnoŔci polegajâcej na odda- waniu siĹ sűonecznym kâpielom. Ale ta róŇnica zdaº nie mia- űa znaczenia, chodziűo raczej o to, Ňeby nadaĺ ich podróŇy jakiŔ wymiar. Wspaniaűa podróŇ, pomyŔlaű Wallander, leŇâc w űóŇku. Byűem z ojcem w Rzymie i wszystko siĹ udaűo nadspodzie- wanie dobrze. Spojrzaű na zegarek stojâcy na stoliku tuŇ obok. Tego dnia wracaű na sűuŇbĹ. Ale siĹ nie spieszyű. Mógű sobie jeszcze poleŇeĺ. Zabraű siĹ do lektury gazet, które przeglâdaű po- przedniego wieczora. Zaczâű od wyników wyborów parla- mentarnych. PoniewaŇ byű wtedy w Rzymie, gűosowaű za poŔrednictwem poczty. Okazaűo siĹ, Ňe socjaldemokraci do- stali przeszűo czterdzieŔci piĹĺ procent gűosów. Ale co to wűaŔciwie znaczy? Czy coŔ siĹ zmieni? 22
  • 25. PoűoŇyű gazetĹ na podűodze i wróciű myŔlami do Rzymu. Zatrzymali siĹ w tanim hoteliku koűo Campo dei Fiori. Z tarasu na dachu mieli piĹkny widok na caűe miasto. Tam pili rano kawĹ i planowali, jak spĹdzâ dzieº. Nigdy nie do- szűo miĹdzy nimi do kontrowersji. Ojciec wiedziaű, co chce zobaczyĺ. Wallander czasami siĹ niepokoiű, Ňe to za duŇo, Ňe ojciec nie da rady. I bez przerwy go obserwowaű, wy- patrujâc jakichŔ zaburzeº i oznak duchowej nieobecnoŔci. Obaj wiedzieli, Ňe choroba o dziwacznej nazwie Alzheimer gdzieŔ tam czyha. Ale przez caűy tydzieº ich wspaniaűej eskapady ojcu dopisywaű humor. Wallander czuű ucisk w gar- dle, myŔlâc o tym, Ňe podróŇ naleŇy do przeszűoŔci i staűa siĹ jedynie wspomnieniem. Nie wrócâ do Rzymu, pojechali tam tylko raz. On i blisko osiemdziesiĹcioletni ojciec. Chwilami űâczyűa ich duŇa zaŇyűoŔĺ. Co nie zdarzyűo siĹ od czterdziestu lat. Wallander odkryű, Ňe — choĺ nie chciaű siĹ do tego przy- znaĺ — sâ do siebie bardzo podobni. Obaj byli rannymi ptasz- kami. Kiedy Wallander poinformowaű ojca, Ňe w hotelu nie podaje siĹ Ŕniadania przed siódmâ, ten od razu zaprotesto- waű. Zaciâgnâű go do recepcji i po skansku, angielsku, nie- miecku tudzieŇ wűosku w wydaniu elementarnym wyjaŔniű, Ňe chce breakfast presto. Nie tardi. Absolutnie nie tardi. Nie wiedzieĺ czemu kilka razy powtórzyű passaggio a livello, domagajâc siĹ przesuniĹcia Ŕniadania co najmniej na szóstâ, bo jeŔli o tej porze nie dostanâ kawy, to bĹdâ zmuszeni po- szukaĺ sobie innego hotelu. Ojcowe passaggio a livello per- sonel przyjâű ze zdziwieniem i z szacunkiem. OczywiŔcie przynoszono im Ŕniadanie o szóstej. Wal- lander póÎniej sprawdziű w sűowniku, Ňe passaggio a livello to ,,przejazd kolejowy”. Prawdopodobnie ojciec pomyliű to z czymŔ innym. Nie miaű pojĹcia, z czym, i wolaű nie pytaĺ. Wallander wsűuchiwaű siĹ w deszcz. Zaledwie tydzieº spĹdzony w Rzymie wydawaű siĹ niemajâcym koºca, osza- űamiajâcym przeŇyciem. Ojciec byű stanowczy nie tylko w kwestii porannej kawy, z duŇâ pewnoŔciâ siebie oprowa- 23
  • 26. dzaű go po mieŔcie. Po prostu wiedziaű, co chce zobaczyĺ. Ďadnych na chybiű trafiű. Wallander zrozumiaű, Ňe ojciec pla- nowaű tĹ podróŇ od lat, on zaŔ wziâű udziaű w pielgrzymce w charakterze stale obecnego, acz niewidzialnego giermka. Nigdy nie pozna wszystkich jej tajników. Ojciec pojechaű do Rzymu, by zobaczyĺ coŔ, co duŇo wczeŔniej przeŇyű. Trzeciego dnia zwiedzali KaplicĹ Sykstyºskâ. Blisko go- dzinĹ ojciec wpatrywaű siĹ w sklepienie z freskami Michaűa Anioűa. Jakby kierowaű bezsűownâ modlitwĹ wprost do nie- ba. Wallander szybko siĹ poddaű, od zadzierania gűowy roz- bolaű go kark. Owszem, zobaczyű coŔ piĹknego, ale ojciec z pewnoŔciâ widziaű duŇo, duŇo wiĹcej. PomyŔlaű bluÎnier- czo, czy przypadkiem nie szuka tam gűuszca albo zachodu sűoºca. Nie, bzdura. Nie ulegaűo wâtpliwoŔci, Ňe jego ojciec, odpustowy malarz, podziwiaű dzieűo mistrza w intensywnym skupieniu. Wallander otworzyű oczy. Deszcz bĹbniű o szyby. Tego samego dnia wieczorem, a byű to trzeci dzieº ich rzymskiej przygody, nie wiedzieĺ czemu powziâű podejrze- nie, Ňe ojciec szykuje siĹ do czegoŔ, co zamierza zachowaĺ w tajemnicy. Zjedli kolacjĹ na Via Vittorio Veneto, zdaniem Wallandera byűo tam stanowczo za drogo, ale ojciec siĹ uparű. To ich pierwsza i ostatnia wspólna podróŇ do Rzymu, wiĹc mogâ sobie pozwoliĺ na przyzwoity posiűek. PóÎniej powoli ruszyli do hotelu. Byű ciepűy wieczór, dookoűa peűno ludzi. Ojciec opowiadaű o freskach w Kaplicy Sykstyºskiej. Dwa razy zabűâdzili. Po Ŕniadaniowym buncie ojca trakto- wano z duŇâ atencjâ. Odebrali klucze, czemu towarzyszyűy grzeczne ukűony, i poszli na piĹtro. W korytarzu Ňyczyli sobie dobrej nocy i zniknĹli w swoich pokojach. Wallander poűoŇyű siĹ i sűuchaű dÎwiĹków dobiegajâcych z ulicy. MoŇe myŔlaű o Bajbie, a moŇe po prostu juŇ zasypiaű, gdy nagle coŔ go zaniepokoiűo. WűoŇyű szlafrok i zszedű do recepcji. By- űo bardzo cicho. Na zapleczu portier i recepcjonista w jednej osobie oglâdaű telewizjĹ. Wallander kupiű u niego butelkĹ wody mineralnej. Műody czűowiek o ciemnych falujâcych 24
  • 27. wűosach pracowaű nocami, Ňeby sfinansowaĺ swoje studia teologiczne. Powiedziaű o tym Wallanderowi przy pierwszej okazji. Miaű na imiĹ Mario, urodziű siĹ w Padwie i znakomi- cie mówiű po angielsku. Stojâc z butelkâ w rĹku, Wallander nagle usűyszaű samego siebie proszâcego Maria, Ňeby go obudziű, gdyby ojciec chciaű nocâ opuŔciĺ hotel. Műody czűo- wiek spojrzaű na niego; moŇe siĹ zdziwiű, a moŇe pracowaű juŇ tak dűugo, Ňe Ňadne Ňyczenia hotelowych goŔci nie byűy w stanie go zaskoczyĺ. Skinâű gűowâ. OczywiŔcie, jeŔli starszy pan Wallander wyjdzie w nocy, on natychmiast zapuka do pokoju trzydzieŔci dwa. I szóstej nocy zapukaű. W ciâgu dnia krâŇyli po Forum Romanum i zajrzeli do Galerii Doria Pamphili. PóÎniej prze- szli podziemnymi korytarzami z Villa Borghese do Schodów Hiszpaºskich i zjedli kolacjĹ. Na widok rachunku Wallander osűupiaű. To byű jeden z ich ostatnich wspólnych wieczorów, równie ciepűy jak wszystkie poprzednie, wspaniaűa podróŇ dobiegaűa koºca. Ojciec jak zwykle tryskaű energiâ. Spacero- wali po mieŔcie, w jednej z kafejek wypili kawĹ i stuknĹli siĹ kieliszkami grappy. W hotelu odebrali klucze i Wallander natychmiast zasnâű. Pukanie rozlegűo siĹ o wpóű do drugiej w nocy. W pierwszej chwili nie wiedziaű, gdzie jest. Maűo przytom- ny zerwaű siĹ z űóŇka i otworzyű drzwi. Mario nienagannym angielskim poinformowaű, Ňe starszy pan, ojciec signora Wal- landera, wűaŔnie opuŔciű hotel. Wallander bűyskawicznie siĹ ubraű i wybiegű. Ojciec pewnym krokiem maszerowaű po dru- giej stronie ulicy. Ruszyű za nim, zachowujâc bezpiecznâ od- legűoŔĺ. PomyŔlaű, Ňe po raz pierwszy Ŕledzi wűasnego ojca. Jego przeczucia siĹ potwierdziűy. Poczâtkowo nie bardzo wie- dziaű, dokâd idâ. Ale kiedy zanurzyli siĹ w wâskie zauűki, nie miaű wâtpliwoŔci. Schody Hiszpaºskie. Ojciec dotarű do koŔcioűa u ich szczytu i usiadű. Czarna kropka wysoko w górze. SpĹdziű tam blisko godzinĹ. Wallander trzymaű siĹ w ukryciu. Nie przypominaű sobie równie zagadkowej misji. Wkrótce znaleÎli siĹ przy fontannie di Trevi. Ojciec nie 25
  • 28. wrzuciű monety przez ramiĹ, tylko patrzyű na tryskajâce strumienie. W Ŕwietle ulicznej latarni Wallander widziaű, jak bűyszczâ mu oczy. Potem wrócili do hotelu. NastĹpnego dnia lecieli Alitaliâ do Kopenhagi; ojciec, tak jak podczas podróŇy do Rzymu, siedziaű przy oknie. Wallan- der zauwaŇyű, Ňe siĹ opaliű. Dopiero na promie do Limhamnu spytaű ojca, czy jest zadowolony z podróŇy. Ojciec pokiwaű gűowâ i coŔ wymruczaű. Wallander nie mógű liczyĺ na wiĹk- szy entuzjazm. Gertruda przyjechaűa po nich. Wallander wy- siadű w Ystadzie. Wieczorem zadzwoniű, Ňeby siĹ dowiedzieĺ, czy wszystko w porzâdku, i usűyszaű od Gertrudy, Ňe ojciec maluje w atelier swój staűy motyw: zachód sűoºca nad bez- wietrznym krajobrazem. Wallander wstaű z űóŇka i poszedű do kuchni. Byűo wpóű do szóstej. Nastawiű wodĹ na kawĹ. Dlaczego ojciec wymknâű siĹ w nocy? Dlaczego siedziaű na schodach? Co bűyszczaűo w jego oczach, kiedy staű koűo fontanny? Nie wiedziaű. Zrozumiaű jednak, Ňe ojciec ma swój sekret- ny pejzaŇ wewnĹtrzny. Nie zamierzaű tam zaglâdaĺ, pozostaű za niewidzialnâ granicâ. Nigdy go nie zapyta o ten samotny nocny spacer po Rzymie. Kiedy kawa siĹ gotowaűa, poszedű do űazienki. Z zadowo- leniem zauwaŇyű, Ňe wyglâda zdrowo i Ňe nie brak mu ener- gii. Wűosy spűowiaűy od sűoºca. Przytyű. Byĺ moŇe za sprawâ spaghetti. Wolaű siĹ nie waŇyĺ. NajwaŇniejsze, Ňe wypoczâű. I cieszyű siĹ, Ňe podróŇ doszűa do skutku. Nie odczuwaű przykroŔci na myŔl, Ňe wkrótce znowu bĹ- dzie policjantem. W ostatnich latach nie paliű siĹ do pracy po powrocie z urlopu. Zastanawiaű siĹ nawet nad znale- zieniem sobie innego zajĹcia, na przykűad jako ochroniarz w jakiejŔ firmie. Byű jednak policjantem. Dojrzewaű do tego powoli, ale nieodwoűalnie. Byű i bĹdzie policjantem. 26
  • 29. Biorâc prysznic, przypomniaű sobie wydarzenia sprzed kilku miesiĹcy, kiedy Szwecji poszczĹŔciűo siĹ w mistrzos- twach Ŕwiata w piűce noŇnej. Ciâgle przeŇywaű katusze, myŔ- lâc o poŔcigu za seryjnym mordercâ, którym okazaű siĹ zaburzony emocjonalnie czternastoletni chűopiec. W Rzymie pamiĹĺ o tej tragedii rozpűynĹűa siĹ w podŔwiadomoŔci. Teraz wróciűa. Rzymskie wakacje niczego nie zmieniűy. Znowu byű w tej samej rzeczywistoŔci. Siedziaű przy stole w kuchni do siódmej. Deszcz bĹbniű nieprzerwanie. Wűoskie upaűy byűy juŇ tylko odlegűym wspomnieniem. Do Skanii zawitaűa jesieº. O wpóű do ósmej pojechaű do komendy. Na parkingu spotkaű Martinssona. Ciâgle padaűo. Szybko siĹ przywitali i ruszyli do wejŔcia. — Jak podróŇ? — spytaű Martinsson. — A tak w ogóle to miűo ciĹ znowu widzieĺ. — Ojcu siĹ bardzo podobaűo. — A tobie? — Przyjemna podróŇ. I byűo ciepűo. Weszli do Ŕrodka. Ebba, od przeszűo trzydziestu lat na etacie recepcjonistki w ystadzkiej komendzie, przywitaűa go ciepűym uŔmiechem. — Czy moŇna siĹ aŇ tak opaliĺ we Wűoszech we wrzeŔniu? — zapytaűa, zdziwiona. — Owszem. JeŔli siĹ przebywa na sűoºcu. Idâc korytarzem, Wallander pomyŔlaű, Ňe powinien byű coŔ kupiĺ dla Ebby. Wkurzyű siĹ na siebie. — Tutaj cisza i spokój — powiedziaű Martinsson. — Ďadnych powaŇniejszych spraw. WűaŔciwie jedno wielkie nic. — MoŇe bĹdziemy mieli spokojnâ jesieº. Martinsson poszedű po kawĹ. Wallander otworzyű drzwi do swojego pokoju. Nic siĹ w nim nie zmieniűo. Biurko byűo puste. Zdjâű kurtkĹ, powiesiű jâ na wieszaku i uchyliű okno. W pojemniku na korespondencjĹ zobaczyű kilka okólników 27
  • 30. z Gűównego Zarzâdu Policji. Wziâű pierwszy z brzegu i, nie czytajâc, poűoŇyű na biurku. PomyŔlaű o skomplikowanym dochodzeniu w sprawie przemytu samochodów ze Szwecji do byűych paºstw bloku wschodniego. Zajmowaű siĹ tym od blisko roku. I pewnie do tego wróci, jeŔli podczas jego urlopu nie zaszűo nic szcze- gólnego. Zastanawiaű siĹ, czy bĹdzie nad tym ŔlĹczaű aŇ do eme- rytury, czyli mniej wiĹcej przez piĹtnaŔcie lat. Kwadrans po ósmej poszedű do sali zebraº. O wpóű do dziewiâtej policjanci z wydziaűu kryminalnego zbierali siĹ, by omówiĺ zadania na najbliŇszy tydzieº. Przywitaű siĹ — wszyscy podziwiali jego opaleniznĹ — i usiadű na swoim miej- scu. Panowaű smĹtnawy, senny nastrój, jak zwykle w jesien- ne poniedziaűki. Ciekawe, ile poniedziaűkowych poranków tutaj przesiedziaű. PoniewaŇ Lisa Holgersson, ich nowa sze- fowa, byűa w Sztokholmie, zebranie prowadziű Hansson. Martinsson miaű racjĹ. Niewiele siĹ wydarzyűo pod jego nieobecnoŔĺ. — No to bĹdĹ musiaű wróciĺ do przemytu samochodów — powiedziaű Wallander, nie kryjâc rezygnacji. — Chyba ŇebyŔ chciaű siĹ zajâĺ wűamaniem do kwiaciarni — pocieszajâcym tonem zauwaŇyű Hansson. Wallander popatrzyű na niego ze zdziwieniem. — Wűamanie do kwiaciarni? Co zginĹűo? Tulipany? — O ile wiemy, nic — odparű Svedberg, drapiâc siĹ po űy- sinie. W tym momencie otworzyűy siĹ drzwi i do pokoju szyb- kim krokiem weszűa Ann-Britt Höglund. PoniewaŇ jej mâŇ byű w ciâgűych rozjazdach i nieustannie podróŇowaű do tak od- legűych krajów, o których nikt nie sűyszaű, sama opiekowaűa siĹ dwójkâ dzieci. Jej poranki wyglâdaűy dosyĺ chaotycznie, czĹsto spóÎniaűa siĹ na zebrania. Ann-Britt Höglund praco- waűa w ystadzkiej policji od ponad roku. Byűa najműodsza w wydziale kryminalnym. Poczâtkowo niektórzy koledzy, miĹdzy innymi Svedberg i Hansson, otwarcie manifestowali 28
  • 31. swoje niezadowolenie, Ňe muszâ pracowaĺ z kobietâ. Wal- lander szybko siĹ na niej poznaű i wziâű jâ w obronĹ. Nikt juŇ nie komentowaű jej spóÎnieº. Przynajmniej nie w jego obecnoŔci. Usiadűa przy stole, spojrzaűa na niego, uŔmiech- nĹűa siĹ i skinĹűa gűowâ, jakby jâ zaskoczyű jego powrót. — Mówimy o kwiaciarni — poinformowaű jâ Hansson. — Po- myŔleliŔmy, Ňe moŇe Kurt by siĹ temu przyjrzaű. — Do wűamania doszűo w czwartek w nocy — powiedziaűa. — Ekspedientka odkryűa to w piâtek rano. Zűodzieje weszli przez okno z tyűu domu. — Co zginĹűo? — spytaű Wallander. — Nic. Wallander skrzywiű siĹ. — Jak to ,,nic”? Ann-Britt Höglund wzruszyűa ramionami. — Po prostu nic. — Na podűodze byűy plamy krwi — dodaű Svedberg. — WűaŔ- ciciel kwiaciarni wyjechaű. — Wydaje mi siĹ to bardzo dziwne — powiedziaű Wallan- der. — Czy naprawdĹ warto zaprzâtaĺ sobie tym gűowĹ? — To jest dziwne — stwierdziűa Ann-Britt Höglund. — Nie umiem odpowiedzieĺ, czy warto zaprzâtaĺ sobie tym gűowĹ. Wallander pomyŔlaű, Ňe przynajmniej przez jakiŔ czas nie bĹdzie musiaű ŔlĹczeĺ nad tym beznadziejnym dochodze- niem w sprawie samochodów, które nieustannie przemyca- no za granicĹ. Powinien mieĺ jeden dzieº na oswojenie siĹ z faktem, Ňe nie jest juŇ w Rzymie. — MogĹ siĹ przyjrzeĺ — powiedziaű. — ZaczĹűam siĹ tym zajmowaĺ — rzekűa Ann-Britt Höglund. — Kwiaciarnia jest w ŔródmieŔciu. Zebranie dobiegűo koºca. Ciâgle laűo. Wallander poszedű po kurtkĹ i pojechali do ŔródmieŔcia jego samochodem. — Jak podróŇ? — spytaűa, kiedy siĹ zatrzymali na czerwo- nym Ŕwietle przed szpitalem. 29
  • 32. — Widziaűem KaplicĹ Sykstyºskâ — odparű Wallander, wpatrujâc siĹ w deszcz. — A ojcu przez caűy tydzieº dopisy- waű humor. — Wyglâda na to, Ňe wszystko siĹ udaűo. Światűo siĹ zmieniűo. Ruszyli. Pilotowaűa go, bo nie bardzo wiedziaű, gdzie jest ta kwiaciarnia. — A tu jak byűo? — spytaű Wallander. — Spokojnie. Przez tydzieº nic siĹ nie zmieniűo. — A nasza nowa szefowa? — Jest w Sztokholmie i omawia kolejne propozycje ciĹĺ. BĹdzie dobra. Co najmniej tak dobra jak Björk. Wallander obrzuciű jâ spojrzeniem. — Nie sâdziűem, Ňe go lubiűaŔ. — Robiű tyle, ile mógű. Czego wiĹcej moŇna wymagaĺ? — Niczego. Absolutnie niczego. Zaparkowali na Västra Vallgatan przy Pottmakargränd. Na porywistym wietrze huŔtaűa siĹ tabliczka z nazwâ kwiaciarni. ,,Cymbia”. Siedzieli w samochodzie. Ann-Britt Höglund daűa mu kilka kartek w plastikowej koszulce. Wallander przeglâ- daű je i sűuchaű. — WűaŔcicielem jest Gösta Runfeldt — mówiűa Ann-Britt Höglund. — Wyjechaű. Ekspedientka przyszűa w piâtek rano, tuŇ przed dziewiâtâ. ZauwaŇyűa wybitâ szybĹ. Po obu stro- nach leŇaűy odűamki szkűa, a w kwiaciarni byűy Ŕlady krwi. Nic nie zginĹűo. PieniĹdzy nie zostawiano tam na noc. Eks- pedientka zadzwoniűa na policjĹ trzy minuty po dziewiâtej. Przyjechaűam tam chwilĹ po dziesiâtej. Wszystko siĹ zgadza- űo. Zbita szyba. Plamy krwi na podűodze. Nic nie zginĹűo. Dziwne. Wallander zastanawiaű siĹ. — Nie brakowaűo ani jednego kwiatka? — Wedűug ekspedientki, nie. — Czy naprawdĹ moŇna zapamiĹtaĺ, ile kwiatów jest w kaŇdym wazonie? Zwróciű jej papiery. 30
  • 33. — MoŇemy jâ o to zapytaĺ — odrzekűa Ann-Britt Höglund. — Kwiaciarnia jest otwarta. Kiedy Wallander otworzyű drzwi, zadÎwiĹczaű staro- Ŕwiecki dzwonek. Zapachy przypomniaűy mu o rzymskich ogrodach. Nie byűo klientów. Z zaplecza wyszűa kobieta w Ŕrednim wieku. Na ich widok skinĹűa gűowâ. — Przyprowadziűam kolegĹ — powiedziaűa Ann-Britt Höglund. Wallander siĹ przywitaű. — Czytaűam o panu w gazetach. — Mam nadziejĹ, Ňe nic zűego. — Ach, skâd, same miűe sűowa. Wallander dowiedziaű siĹ z notatek Ann-Britt Höglund, Ňe kobieta nazywa siĹ Wania Andersson i ma piĹĺdziesiât trzy lata. Powoli obchodziű kwiaciarniĹ. Z nawyku patrzyű, gdzie stawia stopy. Wilgotny zapach kwiatów przywoűywaű wspo- mnienia. Wyszedű na zaplecze i stanâű pod drzwiami, których górna czĹŔĺ byűa przeszklona. ZauwaŇyű ŔwieŇy kit. TĹdy dostaű siĹ zűodziej — lub zűodzieje. Przyglâdaű siĹ podűodze wyűoŇonej pűytkami ze sztucznego tworzywa. — Przypuszczam, Ňe krew byűa tutaj — powiedziaű. — Nie — zaprzeczyűa Ann-Britt Höglund. Wallander zmarszczyű czoűo i poszedű za niâ do kwia- ciarni. StanĹűa poŔrodku. — O, dokűadnie w tym miejscu. — A przy stűuczonej szybie nie byűo Ňadnych plam? — Nie. Teraz rozumiesz, dlaczego to wszystko jest dziwne? Dlaczego krew jest tutaj, a nie przy drzwiach? JeŔli przyjâĺ, Ňe to wűamywacz siĹ skaleczyű. — A niby kto miaűby siĹ skaleczyĺ? — No wűaŔnie. Kto? Wallander jeszcze raz obszedű kwiaciarniĹ. Próbowaű so- bie wyobraziĺ, jak siĹ to odbyűo. KtoŔ wybija szybĹ i wcho- dzi. PoŔrodku jest krew. Nic nie zginĹűo. 31
  • 34. W kaŇdym przestĹpstwie jest coŔ z planowego dziaűania. Chyba Ňe przestĹpcâ jest szaleniec. Wiedziaű to z doŔwiad- czenia. Ale przecieŇ Ňaden szaleniec nie wűamie siĹ do kwia- ciarni, Ňeby nic nie ukraŔĺ. To siĹ po prostu nie trzymaűo kupy. — Zakűadam — powiedziaű — Ňe to byűy krople krwi. Ku jego zdziwieniu Ann-Britt Höglund pokrĹciűa gűowâ. — Nie, Ňadnych kropli, tylko malutka kaűuŇa. Zastanawiaű siĹ. Nic nie wymyŔliű. — A wiĹc nic nie zginĹűo? — zwróciű siĹ po chwili do stojâcej w gűĹbi ekspedientki. — Nic. — Nawet kilka kwiatów? — O ile siĹ orientujĹ, nie. — Czy zawsze wie pani dokűadnie, ile jest kwiatów? — Tak. Odpowiedziaűa szybko i zdecydowanie. Pokiwaű gűowâ. — Czy znajduje pani jakieŔ wyjaŔnienie tego wűamania? — Nie. — To nie pani kwiaciarnia? — Nie. WűaŔciciel nazywa siĹ Gösta Runfeldt. PracujĹ u niego. — JeŔli dobrze zrozumiaűem, wyjechaű. Czy skontaktowaűa siĹ pani z nim? — To niemoŇliwe. Popatrzyű na niâ z uwagâ. — Dlaczego? — Bo jest na safari. Oglâda orchidee. Wallander zastanawiaű siĹ nad tym, co usűyszaű. — Czy mogűaby pani powiedzieĺ coŔ wiĹcej? — Gösta to miűoŔnik orchidei. Wie o nich wszystko. JeÎdzi po Ŕwiecie i oglâda wszelkie moŇliwe gatunki i odmiany, ja- kie tylko istniejâ. Pisze o nich ksiâŇkĹ. Teraz jest w Afryce. Nie mam pojĹcia, gdzie. W kaŇdym razie bĹdzie z powrotem w przyszűym tygodniu, w ŔrodĹ. 32
  • 35. Wallander skinâű gűowâ. — Porozmawiamy z nim, kiedy wróci. Czy mogűaby go pa- ni poprosiĺ, Ňeby siĹ do nas zgűosiű? Wania obiecaűa przekazaĺ wiadomoŔĺ. Do kwiaciarni wszedű klient. Ann-Britt Höglund i Wallander wyszli w deszcz i wsiedli do samochodu. Wallander zwlekaű z wűâczeniem silnika. — MoŇna sobie naturalnie wyobraziĺ zűodzieja, który po- peűnia bűâd. Wybija nie tĹ szybĹ. TuŇ obok jest sklep ze sprzĹtem komputerowym. — A kaűuŇa krwi? Wzruszyű ramionami. — Mógű nie zauwaŇyĺ, Ňe siĹ skaleczyű. Staű z opuszczonâ rĹkâ i rozglâdaű siĹ. Krew kapaűa w jedno miejsce i powstaűa kaűuŇa. Pokiwaűa gűowâ. Wallander zapaliű samochód. — BĹdzie sprawa o ubezpieczenie. Nic poza tym. Wrócili w deszczu do komendy. Byűa jedenasta. Poniedziaűek 26 wrzeŔnia 1994 roku. Wspomnienie podróŇy do Rzymu stawaűo siĹ coraz bar- dziej odlegűe. Jak zanikajâca fatamorgana. 3 We wtorek 27 wrzeŔnia w Skanii nadal padaűo. Meteoro- lodzy zapowiadali, Ňe po ciepűym lecie jesieº bĹdzie desz- czowa. Na razie nic nie wskazywaűo na pomyűkĹ w progno- zach. Poprzedniego wieczora, kiedy Wallander wróciű z pracy pierwszego dnia po podróŇy do Wűoch i zrobiű byle jakâ ko- lacjĹ, którâ spoŇyű z wyraÎnâ niechĹciâ, wielokrotnie próbo- waű siĹ dodzwoniĺ do Sztokholmu, gdzie mieszkaűa jego 33
  • 36. córka Linda. Na chwilĹ przestaűo laĺ i otworzyű drzwi na balkon. Irytowaűo go, Ňe Linda siĹ nie odezwaűa, by spytaĺ, jak siĹ udaűa podróŇ. Wmawiaű sobie, acz bez powodzenia, Ňe córka ma duŇo pracy. Tej jesieni podjĹűa studia w pry- watnej szkole teatralnej i pracowaűa jako kelnerka w restau- racji lunchowej na Kungsholmen. O jedenastej zadzwoniű do Bajby do Rygi. Znowu siĹ roz- padaűo i zerwaű siĹ wiatr. Niemal zdâŇyű zapomnieĺ o ciep- űych dniach w Rzymie. Prócz rozkoszowania siĹ wspaniaűâ pogodâ i sűuŇenia ojcu za towarzysza podróŇy myŔlaű o Baj- bie. Latem wybrali siĹ do Danii. Byű wykoºczony i przygnĹ- biony mĹczâcym poŔcigiem za czternastoletnim mordercâ. Pod koniec pobytu spytaű jâ, czy za niego wyjdzie. Odpowie- dziaűa wymijajâco, ale nie zamknĹűa za sobâ wszystkich drzwi. Nie próbowaűa teŇ ukrywaĺ przyczyn swoich wâtpli- woŔci. Szli niekoºczâcym siĹ wybrzeŇem w Skagen, tam gdzie spotykajâ siĹ dwie cieŔniny i gdzie wiele lat temu spa- cerowaű z ówczesnâ Ňonâ, a póÎniej odbywaű samotne prze- chadzki, kiedy cierpiaű na depresjĹ i powaŇnie siĹ zastana- wiaű nad odejŔciem z policji. Wieczory byűy niesamowicie ciepűe. Mistrzostwa Ŕwiata w piűce noŇnej przykuűy ludzi do telewizorów i wyludniűy wybrzeŇe. Zbierali kamyki i muszel- ki. I Bajba powiedziaűa, Ňe nie bardzo sobie wyobraŇa wspól- ne Ňycie z policjantem. Jej mâŇ, Karlis, major űotewskiej policji, zostaű zamordo- wany w 1992 roku. WűaŔnie wtedy jâ poznaű, podczas peű- nych zawirowaº i nierzeczywistych dni spĹdzonych w Ry- dze. W Rzymie zadawaű sobie pytanie, czy on sam naprawdĹ chce siĹ ponownie oŇeniĺ. Czy maűŇeºstwo w ogóle jest konieczne? ňâczyĺ siĹ skomplikowanymi i formalnymi wiĹ- zami, które dzisiaj prawie nic nie znaczâ? Byű w dűugim zwiâzku z matkâ Lindy, Monâ. Kiedy piĹĺ lat temu nieocze- kiwanie mu oznajmiűa, Ňe chce siĹ rozwieŔĺ, nic nie rozumiaű. Dopiero teraz przynajmniej czĹŔciowo przyjâű do wiado- 34
  • 37. moŔci powody, dla których zamierzaűa rozpoczâĺ nowe Ňycie bez niego. Zdawaű sobie sprawĹ, dlaczego tak siĹ musiaűo staĺ. Potrafiű oceniĺ samego siebie i przyznaĺ, Ňe ponosi wiĹkszâ czĹŔĺ winy, poniewaŇ grzeszyű permanentnâ nie- obecnoŔciâ w domu i notorycznym brakiem zainteresowania tym wszystkim, co byűo dla niej waŇne. JeŔli w ogóle moŇna mówiĺ o winie. Najpierw szli obok siebie. Potem ich drogi zaczĹűy siĹ rozchodziĺ tak powoli i niezauwaŇalnie, Ňe staűo siĹ to jasne dopiero po fakcie, kiedy byűo juŇ za póÎno, kiedy stracili siĹ z oczu. CzĹsto o tym myŔlaű w Rzymie. I doszedű do wniosku, Ňe chce siĹ oŇeniĺ z Bajbâ. Chciaű, Ňeby siĹ do niego przepro- wadziűa. Postanowiű kupiĺ dom pod miastem. Dom z ogro- dem. Niedrogi, ale w takim stanie, Ňeby sam mógű siĹ uporaĺ z remontem. Kupi teŇ psa, o którym marzyű od lat. I w poniedziaűkowy wieczór, kiedy w Ystadzie znowu siĹ rozpadaűo, powiedziaű o tym Bajbie. Miaű wraŇenie, Ňe kon- tynuuje rozmowĹ, którâ toczyű z niâ w myŔlach w Rzymie. Kilka razy zaczâű mówiĺ na gűos. Nie uszűo to naturalnie uwagi ojca drepczâcego w upale tuŇ obok. Uszczypliwie, ale z pewnâ ŇyczliwoŔciâ spytaű, kto tu siĹ wűaŔciwie starzeje i komu grozi pomieszanie zmysűów. Odebraűa natychmiast. Usűyszaű radoŔĺ w jej gűosie. Opo- wiedziaű o podróŇy, a potem powtórzyű pytanie sprzed kilku miesiĹcy. Przez moment miĹdzy Rygâ i Ystadem wĹdrowaűa cisza. Potem przyznaűa, Ňe myŔlaűa o tym. Nadal ma wâtpli- woŔci, nie jest ich ani mniej, ani wiĹcej. — PrzyjedÎ do mnie — powiedziaű Wallander. — Nie bĹdzie- my o tym rozmawiaĺ przez telefon. — Dobrze. PrzyjadĹ. Na razie nie ustalili terminu. Bajba pracowaűa na ryskim uniwersytecie i musiaűa planowaĺ wolne dni z duŇym wyprzedzeniem. Ale kiedy Wallander odűoŇyű sűuchawkĹ, byű niemal pewien, Ňe wkracza w nowâ fazĹ swojego Ňycia. Bajba przyjedzie i on po raz drugi siĹ oŇeni. 35
  • 38. Potem dűugo nie mógű zasnâĺ. Kilka razy wychodziű do kuchni, stawaű przy oknie i patrzyű w deszcz. BĹdzie mu brakowaűo samotnej latarni koűyszâcej siĹ na wietrze. ChociaŇ póÎno zasnâű, wczeŔnie byű na nogach. ChwilĹ po siódmej zaparkowaű przed komendâ i szybkim krokiem, w zacinajâcym deszczu, wszedű do Ŕrodka. Postanowiű od razu zabraĺ siĹ do lektury obszernego materiaűu o kradzie- Ňach samochodów. Im dűuŇej bĹdzie zwlekaű, tym wiĹkszej nabierze do tego niechĹci i straci wszelki zapaű. Powiesiű kurt- kĹ na krzeŔle dla goŔci, Ňeby wyschűa, po czym zdjâű z póűki blisko póűmetrowy plik akt dochodzeniowych. WűaŔnie za- czâű porzâdkowaĺ skoroszyty, kiedy rozlegűo siĹ pukanie do drzwi. Wallander usűyszaű, Ňe to Martinsson. — WejdÎ! — Jak ciĹ nie ma, zawsze przychodzĹ pierwszy — skonsta- towaű Martinsson. — Teraz znowu bĹdĹ drugi. — StĹskniűem siĹ za moimi samochodami — wyjaŔniű Wal- lander, pokazujâc zawalone skoroszytami biurko. Martinsson trzymaű w rĹku jakiŔ papier. — Zapomniaűem ci to daĺ wczoraj. Lisa Holgersson chciaűa, ŇebyŔ na to spojrzaű. — Co to jest? — Przeczytaj. Wiesz, Ňe policja ma siĹ wypowiadaĺ w naj- róŇniejszych sprawach. — Rozpatrzenie wniosku? — Mniej wiĹcej. Wallander nieco siĹ zdziwiű. Martinsson rzadko udzielaű mĹtnych odpowiedzi. Kilka lat temu byű aktywnym czűon- kiem liberaűów i przypuszczalnie marzyűa mu siĹ kariera po- lityczna. O ile Wallander wiedziaű, ambitne plany rozwiewaűy siĹ w miarĹ kurczenia siĹ elektoratu. Postanowiű nie komen- towaĺ wyników ostatnich wyborów. Kiedy Martinsson wyszedű, Wallander usiadű i przeczytaű to, co od niego dostaű. Skoºczyű i przeczytaű jeszcze raz. 36
  • 39. I szlag go trafiű. JuŇ dawno nie byű taki wŔciekűy. Wybiegű na korytarz i wparowaű do pokoju Svedberga, który nie miaű zwyczaju zamykania drzwi. — WidziaűeŔ to? — spytaű, wymachujâc kartkâ od Martins- sona. Svedberg pokrĹciű gűowâ. — Nie. Co to jest? — Pismo od nowo powstaűej organizacji, która chce siĹ dowiedzieĺ, czy policja nie ma jakichŔ uwag do nazwy. — Czyli? — ,,Przyjaciele Siekiery”. Svedberg tĹpo popatrzyű na Wallandera. — ,,Przyjaciele Siekiery”? — ,,Przyjaciele Siekiery”. Biorâc pod uwagĹ wydarzenia sprzed kilku miesiĹcy, pytajâ, czy ta nazwa przypadkiem nie zostanie Île odebrana. Bo bynajmniej nie zamierzajâ skal- powaĺ ludzi. — A co zamierzajâ? — JeŔli dobrze zrozumiaűem, ma to byĺ coŔ w rodzaju regionalnego stowarzyszenia, które chciaűoby otworzyĺ mu- zeum starych narzĹdzi pracy. — To chyba nieÎle brzmi. Dlaczego jesteŔ taki wŔciekűy? — Dlatego, Ňe ich zdaniem policja ma czas na takie rzeczy. OsobiŔcie uwaŇam, Ňe ,,Przyjaciele Siekiery” to dosyĺ dzi- waczna nazwa jak na regionalne stowarzyszenie. Ale najbar- dziej wkurza mnie to, Ňe musimy siĹ czymŔ takim zajmowaĺ. — Powiedz to szefowej. — Owszem, powiem. — Chyba siĹ z tobâ nie zgodzi. Teraz znowu wszyscy bĹ- dziemy w prewencji. Wallander uŔwiadomiű sobie, Ňe Svedberg ma sporo racji. Za jego pamiĹci w policji bez przerwy dokonywaűy siĹ rady- kalne zmiany. Zwűaszcza w zakresie skomplikowanego sto- sunku do mglistego i groÎnego cienia, zwanego ogóűem. Ów ogóű, nĹkajâcy niczym zmora Gűówny Zarzâd Policji i kaŇde- go policjanta z osobna, posiadaű jednâ cechĹ: niewiernoŔĺ. 37
  • 40. Obecnie, by go zaspokoiĺ, postanowiono przeksztaűciĺ szwedzki organ strzegâcy porzâdku i bezpieczeºstwa w ogól- nokrajowâ policjĹ prewencyjnâ. Nikt nie wiedziaű, jak miaűo- by to wyglâdaĺ. Szef Gűównego Zarzâdu na wszystkich bra- mach poprzybijaű swoje tezy o tym, Ňe policja powinna byĺ widoczna. PoniewaŇ nikt nigdy nie sűyszaű, Ňeby byűa niewi- doczna, praktykowanie nowej liturgii okazaűo siĹ doŔĺ utrud- nione. Utworzono juŇ piesze patrole i minioddziaűy Ňwawo pedaűujâce na rowerach. Szef Gűównego Zarzâdu miaű przy- puszczalnie na myŔli widzialnoŔĺ duchowâ. Stâd pomysű na odkurzenie koncepcji policji prewencyjnej, czyli przyjaznej, miĹkkiej jak poduszka pod gűowâ. Nikt jednak nie potrafiű wyjaŔniĺ jej zwiâzków ze wzrostem coraz brutalniejszej przestĹpczoŔci w Szwecji. W kaŇdym razie stanowiűa ele- ment nowej strategii, polegajâcej miĹdzy innymi na roz- strzyganiu, czy nowo powstaűa organizacja regionalna moŇe przyjâĺ nazwĹ ,,Przyjaciele Siekiery”. Wallander poszedű po kawĹ, wróciű do swojego pokoju i zabraű siĹ do opasűych materiaűów dochodzeniowych. Nie mógű siĹ skupiĺ, myŔlaű o ostatniej rozmowie z Bajbâ, ale w koºcu siĹ przemógű i po kilku godzinach dotarű do tego punktu, na którym siĹ zatrzymaű przed podróŇâ do Wűoch. Zadzwoniű do kolegi z Göteborga. Omówili kilka wspólnych kwestii. Kiedy skoºczyli, byűa dwunasta. Wallander zgűodniaű. Ciâgle padaűo. Wsiadű do samochodu i pojechaű na lunch do jednej ze Ŕródmiejskich restauracji. O pierwszej byű z po- wrotem w komendzie. Ledwie usiadű na krzeŔle, zadzwoniű telefon. Ebba z recepcji. — Masz goŔcia — powiedziaűa. — Kto to? — Nazywa siĹ Tyrén i chce z tobâ porozmawiaĺ. — O czym? — O ewentualnym zaginiĹciu. — Czy nikt inny nie moŇe siĹ tym zajâĺ? — Mówi, Ňe musi porozmawiaĺ z tobâ. 38
  • 41. Wallander popatrzyű na rozűoŇone przed sobâ papiery. Nie byűo tam nic aŇ tak pilnego, Ňeby nie mógű przyjâĺ zgűoszenia o zaginiĹciu. — PrzyŔlij go tutaj — powiedziaű i odűoŇyű sűuchawkĹ. Otworzyű drzwi i zaczâű porzâdkowaĺ biurko. Kiedy podniósű wzrok, w progu staű mĹŇczyzna. Wallander widziaű go po raz pierwszy. Miaű na sobie firmowy kombinezon OK. W pokoju zapachniaűo ropâ i benzynâ. Wallander podaű mu rĹkĹ i poprosiű, Ňeby usiadű. Mniej wiĹcej piĹĺdziesiĹcioletni mĹŇczyzna, który przedstawiű siĹ jako Sven Tyrén, miaű rzadkie siwe wűosy i byű nieogolony. — Chciaű pan ze mnâ rozmawiaĺ — zaczâű Wallander. — Rozumiem, Ňe jest pan dobrym policjantem — powie- dziaű Sven Tyrén. Jego akcent Ŕwiadczyű o tym, Ňe pochodzi z zachodniej Skanii, z rodzinnych stron Wallandera. — Policjanci w wiĹkszoŔci sâ dobrzy — odparű Wallander. — Wcale nie. Siedziaűem swego czasu za takie tam dro- biazgi i duŇo policjantów byűo zwyczajnie do bani. Powiedziaű to z takim naciskiem, Ňe Wallandera zatkaűo. Postanowiű puŔciĺ to mimo uszu. — Chyba nie przyszedű pan tu po to, Ňeby mi o tym po- wiedzieĺ. Chodzi o zaginiĹcie? Sven Tyrén miâű w rĹkach cyklistówkĹ OK. — W kaŇdym razie to dziwne. Wallander wyjâű z szuflady koűonotatnik i otworzyű na czystej stronie. — Zacznijmy od poczâtku. Kto ewentualnie zaginâű? I co jest dziwne? — Holger Eriksson. — Kto to jest? — Jeden z klientów. — DomyŔlam siĹ, Ňe prowadzi pan stacjĹ benzynowâ. Sven Tyrén pokrĹciű gűowâ. — RozwoŇĹ ropĹ opaűowâ na póűnoc od Ystadu. Holger Eriksson mieszka miĹdzy Högestadem i Lödinge. Zadzwoniű 39
  • 42. do biura i powiedziaű, Ňe niewiele mu zostaűo w baku. UmówiliŔmy siĹ na dostawĹ w czwartek rano. Ale kiedy przyjechaűem, nikogo nie byűo. Wallander notowaű. — Mówi pan o ubiegűym czwartku? — Dwudziestego drugiego. — A kiedy on zadzwoniű? — W poniedziaűek. Wallander zastanawiaű siĹ. — Czy nie zaszűa jakaŔ pomyűka co do dnia i godziny? — PrzywoŇĹ mu ropĹ od przeszűo dziesiĹciu lat. Nigdy przedtem nie byűo Ňadnych pomyűek. — I co pan zrobiű, kiedy siĹ okazaűo, Ňe go nie ma? — Wlew do baku byű zamkniĹty, to odjechaűem. Zostawi- űem mu wiadomoŔĺ w skrzynce pocztowej. — Co byűo potem? — Nic. Wallander odűoŇyű dűugopis. — Jak siĹ rozwozi ropĹ, to siĹ poznaje ludzi — mówiű Sven Tyrén. — Nie mogűem tego tak zostawiĺ. Holger Eriksson nie mógű nigdzie wyjechaĺ. Wczoraj po poűudniu znowu tam po- jechaűem. Po pracy. Swoim samochodem. Moja kartka ciâgle leŇaűa w skrzynce. Pod pocztâ, która przyszűa po czwartku. Wszedűem na podwórze i zadzwoniűem do drzwi. Nikogo nie byűo. Jego wóz staű w garaŇu. — Czy Holger Eriksson mieszka sam? — Nie ma Ňony. Dorobiű siĹ majâtku na sprzedaŇy samo- chodów. Poza tym pisze wiersze. Raz dostaűem od niego ksiâŇkĹ. Nagle Wallander przypomniaű sobie, Ňe w gűównej ystadz- kiej ksiĹgarni widziaű kiedyŔ nazwisko Erikssona na póűce z literaturâ regionalnâ. Szukaű czegoŔ na czterdzieste urodzi- ny Svedberga. — Jeszcze jedno siĹ nie zgadzaűo — powiedziaű Sven Tyrén. — Drzwi byűy otwarte. PomyŔlaűem, Ňe moŇe jest chory. W koºcu ma prawie osiemdziesiât lat. No to wszedűem, ale 40
  • 43. nikogo nie byűo. W kuchni zobaczyűem wűâczony ekspres. Zalatywaűo przypalonâ kawâ. I wtedy postanowiűem tutaj przyjŔĺ. CoŔ jest nie tak. Sven Tyrén wydawaű siĹ autentycznie zaniepokojony. Wallander wiedziaű jednak z doŔwiadczenia, Ňe wiĹkszoŔĺ zaginiĹĺ wyjaŔnia siĹ samoistnie. Bardzo rzadko przydarzaűo siĹ coŔ powaŇnego. — Czy on nie ma sâsiadów? — spytaű. — Dom leŇy na odludziu. — Co siĹ, pana zdaniem, mogűo staĺ? — MyŔlĹ, Ňe nie Ňyje — szybko i stanowczo odpowiedziaű Sven Tyrén. — MyŔlĹ, Ňe ktoŔ go zabiű. Wallander czekaű na dalszy ciâg. Ale siĹ nie doczekaű. — Dlaczego pan tak myŔli? — spytaű po chwili. — Bo to siĹ nie zgadza. Zamówiű ropĹ. Zawsze byű w do- mu, kiedy przyjeŇdŇaűem. Nie zostawiűby wűâczonego ekspre- su do kawy. I zamknâűby drzwi, nawet gdyby chodziűo o krótki spacer na terenie posiadűoŔci. — Czy nie miaű pan wraŇenia, Ňe ktoŔ siĹ tam wűamaű? — Nie, wszystko wyglâdaűo jak zwykle. Oprócz tego eks- presu. — To znaczy, Ňe nie po raz pierwszy byű pan u niego w domu. — Zawsze kiedy przywoziűem ropĹ, zapraszaű mnie na ka- wĹ i czytaű swoje wiersze. Chyba siĹ cieszyű z moich wizyt, bo byű dosyĺ samotny. Wallander zastanawiaű siĹ. — Powiedziaű pan, Ňe Holger Eriksson nie Ňyje i Ňe byĺ moŇe ktoŔ go zabiű. Dlaczego miaűby to zrobiĺ? Czy miaű wrogów? — Nic o tym nie wiem. — Ale byű zamoŇny? — Tak. — Skâd pan o tym wie? — Wszyscy to wiedzâ. Wallander zostawiű ten wâtek. 41
  • 44. — Dobrze — powiedziaű — przyjrzymy siĹ temu. Na pewno znajdzie siĹ jakieŔ naturalne wytűumaczenie jego nieobec- noŔci. PrzewaŇnie tak jest. Zanotowaű adres. Zdziwiű siĹ, sűyszâc, Ňe posiadűoŔĺ na- zywa siĹ ,,Samotnia”. Odprowadziű Svena Tyréna do recepcji. — Jestem pewien, Ňe coŔ siĹ staűo — powiedziaű Sven Tyrén na poŇegnanie. — To nie w porzâdku, Ňe go nie ma, kiedy przywoŇĹ ropĹ. — OdezwĹ siĹ do pana. W tym momencie do recepcji wpadű Hansson. — Kto, do jasnej cholery, zablokowaű wjazd cysternâ?! — rzuciű wŔciekle. — Ja — spokojnie odparű Sven Tyrén. — JuŇ odjeŇdŇam. — Kto to byű? — spytaű Hansson, kiedy Tyrén wyszedű. — Zgűosiű zaginiĹcie — odpowiedziaű Wallander. — SűyszaűeŔ o pisarzu Holgerze Erikssonie? — O pisarzu? — Albo o sprzedawcy samochodów. — O pisarzu czy sprzedawcy? — Podobno jest jednym i drugim. I, zdaniem kierowcy tej cysterny, zaginâű. Poszli po kawĹ. — To coŔ powaŇnego? — spytaű Hansson. — Facet byű zaniepokojony. — Chyba skâdŔ go znam. Wallander mógű polegaĺ na pamiĹci Hanssona. Kiedy wypadűo mu z gűowy jakieŔ nazwisko, najczĹŔciej wűaŔnie jego prosiű o pomoc. — Nazywa siĹ Sven Tyrén — powiedziaű Wallander. — Po- dobno siedziaű za jakieŔ drobiazgi. Hansson myŔlaű. — Wydaje mi siĹ, Ňe byű zamieszany w pobicia — odezwaű siĹ po chwili. — Dosyĺ dawno temu. — Chyba zajrzĹ do tego Erikssona. I wpiszĹ go do rejestru zgűoszonych zaginiĹĺ. 42
  • 45. Poszedű do siebie po kurtkĹ i wűoŇyű do kieszeni adres ,,Samotni”. Powinien byű najpierw wypeűniĺ formularz po- trzebny do rejestracji osób zaginionych, ale odűoŇyű to na póÎniej. Byűo wpóű do trzeciej, kiedy opuŔciű komendĹ. Ulewny deszcz zamieniű siĹ w mŇawkĹ. Idâc do samochodu, drŇaű z zimna. Pojechaű na póűnoc i bez trudu odnalazű po- siadűoŔĺ Erikssona. Zgodnie z nazwâ, leŇaűa na odludziu. Brâzowe pola opadaűy ku morzu, którego nie byűo stâd wi- daĺ. GdzieŔ na drzewie wrzeszczaűy wrony. Wallander otwo- rzyű skrzynkĹ pocztowâ. Ďadnej korespondencji. Podejrze- waű, Ňe wyjâű jâ Sven Tyrén. Wszedű na brukowane podwó- rze. Wszystko tu byűo zadbane. Wsűuchiwaű siĹ w ciszĹ. Na zagrodĹ skűadaűy siĹ trzy zabudowania. KiedyŔ byűy cztery, ale jedno albo rozebrano, albo spűonĹűo. Wallander podziwiaű sűomiany dach. Sven Tyrén miaű racjĹ. Tylko ktoŔ zamoŇny moŇe sobie na to pozwoliĺ. Zadzwoniű do drzwi. Po chwili zapukaű, nacisnâű klamkĹ i wszedű do Ŕrodka. Nasűuchiwaű. Poczta leŇaűa na stoűku obok stojaka na parasole. Na Ŕcianie wisiaűy lornetki. Jeden futeraű byű otwarty i pusty. Wallander wolno obchodziű dom. Ciâgle pachniaűo przypalonâ kawâ. Zatrzymaű siĹ przy biurku w salonie o dwóch kondygnacjach i widocznych belkach stropowych i popatrzyű na leŇâcâ na brâzowym blacie kartkĹ. Światűo byűo sűabe, wiĹc ujâű jâ w dwa palce i podszedű do okna. Wiersz o ptaku. O dziĹciole. Pod spodem widniaűa data: ,,21 wrzeŔnia 1994. Godzina 22.12”. Wallander jadű wtedy z ojcem kolacjĹ w restauracji przy Piazza del Popolo. Teraz, stojâc w tym cichym domu, miaű wraŇenie, Ňe byű to jedynie sen. OdűoŇyű kartkĹ na miejsce. O dziesiâtej w ŔrodĹ wieczo- rem Holger Eriksson napisaű wiersz. Dzieº póÎniej Sven Tyrén miaű przywieÎĺ ropĹ. Ale dzieº póÎniej go nie ma. I drzwi sâ otwarte. 43
  • 46. TkniĹty pewnâ myŔlâ, udaű siĹ na poszukiwania baku. Wedűug wskazaº licznika, byű niemal pusty. Wróciű do domu, usiadű na starym Ňeberkowym krzeŔle i rozglâdaű siĹ. CoŔ mu mówiűo, Ňe Sven Tyrén siĹ nie myliű. Ďe Holger Eriksson rzeczywiŔcie zaginâű. Po chwili wstaű i przepatrzyű sporo szafek, zanim znalazű zapasowe klucze. Zamknâű drzwi i odjechaű. Deszcz znowu przybraű na sile. TuŇ przed piâtâ byű w komendzie i wypeűniű formularz o zaginiĹciu Holgera Erikssona. Jutro z samego rana rozpocznâ poszukiwania. W drodze do domu kupiű pizzĹ, którâ zjadű, siedzâc przed telewizorem. Linda siĹ nie odezwaűa. ParĹ minut po jedena- stej poűoŇyű siĹ i niemal natychmiast zasnâű. W ŔrodĹ o czwartej rano obudziűy go nudnoŔci. Zwymio- towaű, zanim zdâŇyű dobiec do űazienki. Przy okazji dostaű biegunki. Nie miaű pojĹcia, czy zaszkodziűa mu pizza, czy moŇe przywlekű z Wűoch grypĹ Ňoűâdkowâ. O siódmej byű tak wycieºczony, Ňe zadzwoniű do komendy. Zűapaű Martins- sona. — OczywiŔcie wiesz, co siĹ staűo? — spytaű Martinsson. — Wiem tylko tyle, Ňe rzygam i mam sraczkĹ. — Dzisiaj w nocy zatonâű prom. Niedaleko Tallina. ZginĹűy setki ludzi. WiĹkszoŔĺ to Szwedzi. Na pokűadzie byűo podob- no sporo osób zatrudnionych w policji. Wallanderowi znów zbieraűo siĹ na wymioty, ale nie od- chodziű od telefonu. — W ystadzkiej policji? — spytaű z niepokojem. — Nie. CoŔ okropnego. Wallanderowi trudno byűo w to uwierzyĺ. Kilkaset osób zginĹűo w katastrofie promu? Takie rzeczy siĹ nie zdarzajâ. W kaŇdym razie nie w pobliŇu Szwecji. — Nie mogĹ dűuŇej rozmawiaĺ — powiedziaű. — Znowu bĹdĹ rzygaű. Na biurku zostawiűem formularz o zaginiĹciu Holgera Erikssona. Niech siĹ ktoŔ tym zajmie. 44
  • 47. Rzuciű sűuchawkĹ na wideűki i w ostatniej chwili dopadű űazienki. Kiedy wracaű do űóŇka, zadzwoniű telefon. To byűa Mona. Jego eksmaűŇonka. Natychmiast siĹ zanie- pokoiű. Kontaktowaűa siĹ z nim tylko wtedy, kiedy coŔ siĹ dziaűo z Lindâ. — Rozmawiaűam z Lindâ — powiedziaűa. — Nie byűo jej na promie. Dopiero po dűuŇszej chwili zrozumiaű, o czym mówi. — Masz na myŔli ten prom, który zatonâű? — A niby co miaűabym mieĺ na myŔli? Kiedy ginâ setki ludzi, dzwoniĹ do córki, Ňeby siĹ upewniĺ, czy wszystko w porzâdku. — Naturalnie masz racjĹ. Nie kojarzĹ najlepiej, bo jestem chory. WymiotujĹ. Mam grypĹ Ňoűâdkowâ. Czy moŇemy po- rozmawiaĺ innego dnia? — Chodziűo mi tylko o to, ŇebyŔ siĹ nie niepokoiű. Po skoºczonej rozmowie Wallander siĹ poűoŇyű. Przez chwilĹ myŔlaű o Holgerze Erikssonie i o katastrofie promu. Miaű gorâczkĹ. Wkrótce zasnâű. Mniej wiĹcej w tym samym czasie przestaűo padaĺ. 4 Po kilku godzinach zaczâű przegryzaĺ sznur. Caűy czas towarzyszyűo mu uczucie, Ňe za chwilĹ zwariu- je. Nic nie widziaű, bo coŔ zasűaniaűo mu oczy i pogrâŇyűo Ŕwiat w ciemnoŔciach. Nic nie sűyszaű, bo to, co wetkniĹto mu w uszy, szczelnie przywieraűo do bűon bĹbenkowych. Jedyne dÎwiĹki byűy w nim, przypominaűy szum, który chciaű siĹ wydostaĺ na zewnâtrz. Najbardziej dokuczaűo mu to, Ňe nie moŇe siĹ ruszyĺ. Dlatego miaű wraŇenie, Ňe jest na dobrej drodze do obűĹdu. Choĺ leŇaű poziomo na plecach, wydawaűo mu siĹ, Ňe z zawrotnâ szybkoŔciâ spada w otchűaº. MoŇe 45
  • 48. byűa to jedynie halucynacja, wyraz jego wewnĹtrznego roz- kűadu. Szaleºstwo powoli dzieliűo jego ciaűo i ŔwiadomoŔĺ na czĹŔci, które nie miaűy juŇ ze sobâ nic wspólnego. Za wszelkâ cenĹ próbowaű siĹ trzymaĺ rzeczywistoŔci, zmuszaű siĹ do myŔlenia. DziĹki przytomnoŔci umysűu i opa- nowaniu moŇe znajdzie odpowiedÎ na to, co siĹ staűo. Dla- czego nie jest w stanie siĹ ruszaĺ? Gdzie jest? I z jakiego powodu? Ďeby nie daĺ siĹ ponieŔĺ panice i zdűawiĺ czajâcy siĹ obűĹd, staraű siĹ zachowaĺ kontrolĹ nad czasem. Z niesa- mowitâ dyscyplinâ liczyű minuty i godziny. PoniewaŇ ocknâű siĹ w ciemnoŔciach, zwiâzany i rozciâgniĹty na plecach, nie istniaű Ňaden poczâtek. Równie dobrze mógű siĹ tutaj urodziĺ. W tym doznaniu tkwiűo Îródűo obűĹdu. W przebűyskach ŔwiadomoŔci usiűowaű siĹ wczepiĺ w cokolwiek, co wyda- waűo siĹ mieĺ zwiâzek z rzeczywistoŔciâ. Od czego mógűby wyjŔĺ. Na przykűad, na czym leŇy. To nie byűo przywidzenie. Wiedziaű, Ňe ma pod sobâ coŔ twardego. Koszula podsunĹűa siĹ powyŇej lewego biodra, wyczuwaű chropowatâ powierz- chniĹ. Kiedy próbowaű siĹ ruszyĺ, drapaűa mu skórĹ. LeŇaű na cementowej posadzce. Dlaczego? Jak siĹ tam znalazű? Wracaű do ostatniego normalnego punktu wyjŔcia, zanim opadűy go te nagűe ciemnoŔci. Ale juŇ tam nie wszystko byűo jasne. Niby wiedziaű, co siĹ staűo, a jednak nie wiedziaű. Przestawaű rozróŇniaĺ przywidzenie od prawdy i wpadaű w panikĹ. Wtedy szlochaű. Krótko, gwaűtownie, i równie gwaű- townie milkű, poniewaŇ nikt nie mógű go usűyszeĺ. Nie miaű zwyczaju pűakaĺ, kiedy nikt go nie sűyszaű. Nie zaliczaű siĹ do tych, którzy pűaczâ wyűâcznie w samotnoŔci. WűaŔciwie tylko tego jednego byű pewien. Ďe nikt go nie sűyszy. Gdziekolwiek jest ta przeraŇajâca cementowa posadz- ka, czy unosi siĹ w kompletnie mu obcym wszechŔwiecie, czy w dobrze znanym, w pobliŇu nie byűo nikogo. Nikogo, kto by go usűyszaű. 46
  • 49. Prócz czajâcego siĹ obűĹdu pozostaűo mu jedynie kilka punktów oparcia. Wszystko inne mu odebrano, nie tylko toŇ- samoŔĺ, ale i spodnie. ZbliŇaűa siĹ póűnoc, nastĹpnego dnia miaű jechaĺ do Nairobi. Zamknâű walizkĹ i usiadű przy biur- ku, Ňeby po raz ostatni przejrzeĺ dokumenty. Widziaű to bar- dzo wyraÎnie. Nie miaű wtedy pojĹcia, Ňe jest w poczekalni Ŕmierci, którâ ktoŔ dla niego przygotowaű. Paszport leŇaű na biurku po lewej stronie. W rĹku trzymaű bilety lotnicze, a na kolanach, w plastikowej koszulce, byűy dolary, karty kredytowe i czeki podróŇne, które zamierzaű potwierdziĺ. Zadzwoniű telefon. Wszystko odűoŇyű i podniósű sűuchawkĹ. PoniewaŇ byű to ostatni ludzki gűos, jaki usűyszaű, kurczo- wo siĹ go chwyciű. Stanowiű ostatnie ogniwo űâczâce go z rze- czywistoŔciâ, które przynajmniej na razie chroniűo go przed obűĹdem. ňadny, miĹkki i przyjemny gűos. Miaű pewnoŔĺ, Ňe sűyszy go po raz pierwszy. Dzwoniűa kobieta, której nigdy przedtem nie spotkaű. Chciaűa kupiĺ róŇe. Najpierw przeprosiűa, Ňe za- kűóca mu spokój o tak póÎnej porze, bardzo jej jednak zale- Ňaűo na tych róŇach. Nie powiedziaűa, dlaczego. Ale od razu jej uwierzyű. Nikt przecieŇ nie bĹdzie kűamaű w takiej spra- wie. Nie pamiĹtaű, Ňeby zadaű jej lub sobie pytanie, co siĹ staűo, dlaczego dopiero w nocy, kiedy wszystkie kwiaciarnie sâ pozamykane, przypomniaűa sobie, Ňe musi mieĺ róŇe. Ale siĹ nie wahaű. Mieszkaű blisko kwiaciarni, jeszcze nie spaű. Mógű to zaűatwiĺ w niespeűna dziesiĹĺ minut. Teraz, leŇâc w ciemnoŔciach i cofajâc siĹ myŔlami, uŔwia- domiű sobie, Ňe jednego nie potrafi wyjaŔniĺ. Wiedziaű, Ňe kobieta, która do niego zadzwoniűa, jest gdzieŔ w pobliŇu. Miaűa wiĹc jakiŔ powód, by wybraĺ wűaŔnie jego. Jaki? Kto to jest? WűoŇyű pűaszcz i opuŔciű mieszkanie. W rĹku trzymaű klu- cze do kwiaciarni. Owiaűo go chűodne powietrze. WczeŔniej tego wieczora lunâű deszcz. Zatrzymaű siĹ przed drzwiami od ulicy. PamiĹtaű, Ňe je otworzyű i wszedű do Ŕrodka. A potem Ŕwiat eksplodowaű. 47
  • 50. Nie wiedziaű, ile razy — kiedy panika na chwilkĹ ustĹpo- waűa — przemierzaű w myŔlach ten krótki odcinek. Spodzie- waűem siĹ, Ňe spotkam tĹ kobietĹ koűo kwiaciarni. Tymcza- sem nikogo tam nie byűo. Mogűem wróciĺ do domu. Mogűem siĹ zezűoŔciĺ, Ňe ktoŔ mi zrobiű gűupi Ňart. Ale ja spokojnie otworzyűem drzwi, przekonany, Ňe ona przyjdzie. PrzecieŇ powiedziaűa, Ňe bardzo jej zaleŇy na róŇach. A kto kűamie w sprawie róŇ? Ulica byűa pusta. Nie miaű co do tego Ňadnych wâtpliwoŔ- ci. Zaniepokoiű go tylko jeden drobiazg. GdzieŔ w pobliŇu staű samochód z wűâczonymi reflektorami. Kiedy siĹ odwró- ciű do drzwi, Ňeby je otworzyĺ, byű za jego plecami. Potem wszystko sczezűo w ostrym biaűym Ŕwietle. Istniaűo tylko jedno wytűumaczenie. Przyprawiaűo go o hi- steryczny strach. KtoŔ na niego napadű. Z tyűu w ciemnoŔ- ciach czaiű siĹ ktoŔ, kogo nie zauwaŇyű. Ale Ňeby tym kimŔ miaűa byĺ kobieta, której zaleŇaűo na róŇach? Od tego momentu niczego juŇ nie potrafiű ogarnâĺ rozu- mem. I wtedy z ogromnym wysiűkiem przysunâű zwiâzane rĹce do ust i zaczâű przegryzaĺ sznury. Poczâtkowo szarpaű je jak wygűodzony drapieŇnik rzucajâcy siĹ na padlinĹ. Bar- dzo szybko wyűamaű sobie zâb w dolnej szczĹce. Przeszyű go ból, na szczĹŔcie krótkotrwaűy. Potem — porównujâc siĹ ze schwytanym zwierzĹciem, które odgryza wűasnâ nogĹ, Ňeby siĹ uwolniĺ — juŇ siĹ nie spieszyű. Gryzienie suchych i twardych sznurów przyniosűo mu po- ciechĹ. Nawet gdyby miaűo siĹ to skoºczyĺ poraŇkâ, trzymaűo obűĹd na odlegűoŔĺ, pozwalaűo w miarĹ jasno myŔleĺ. Napad- niĹto na niego i uwiĹziono. Dwa razy w ciâgu dnia albo w nocy tuŇ obok siebie sűyszaű chrobot. Po chwili dűoº w rĹ- kawiczce raczej stanowczo niŇ brutalnie otwieraűa mu usta, wlewaűa chűodnâ wodĹ i wsuwaűa sűomkĹ, przez którâ piű ciepűawâ zupĹ. Potem znów byű sam w ciemnoŔciach i ciszy. NapadniĹto na niego i skrĹpowano. LeŇaű na cementowej posadzce. KtoŔ utrzymywaű go przy Ňyciu. PomyŔlaű, Ňe jest tu od tygodnia. Staraű siĹ zrozumieĺ, dlaczego. To z pewnoŔ- 48
  • 51. ciâ pomyűka. Po co kogoŔ wiâzaĺ i skazywaĺ na ciemnoŔĺ? Przeczuwaű, Ňe obűĹd braű siĹ z przeŔwiadczenia o czymŔ, do czego nie miaű odwagi siĹ przyznaĺ. Ďe to nie byűa pomyűka. Ďe chodziűo wűaŔnie o niego. I co dalej? Ten koszmar byĺ moŇe nigdy siĹ nie skoºczy, a on nigdy nie pozna powodów. Dwa razy w ciâgu dnia albo w nocy dostawaű wodĹ i zu- pĹ. Dwa razy ktoŔ chwytaű go za nogi i przeciâgaű do otworu w posadzce. Byű w samej koszuli. Kiedy siĹ zaűatwiű, prze- suwano go z powrotem na miejsce. Niczym nie mógű siĹ podetrzeĺ. Poza tym miaű zwiâzane rĹce. Smród wűasnych odchodów. I zapach perfum. Czy w pobliŇu byű jakiŔ czűowiek? Kobieta, która chciaűa kupiĺ róŇe? Czy tylko dűonie w rĹkawiczkach? Po posiűkach i wizytach w toalecie unosiű siĹ sűaby, ledwie wyczuwalny zapach perfum. Dűonie i perfumy nie braűy siĹ znikâd. Naturalnie próbowaű rozmawiaĺ z tymi dűoºmi. GdzieŔ musiaűy byĺ usta. I uszy. Ktokolwiek mu to zrobiű, powinien go wysűuchaĺ. Ilekroĺ czuű dotyk rĹkawiczek na twarzy i ra- mionach, prosiű, piekliű siĹ albo wystĹpowaű w roli wűasnego adwokata, rozumnie i spokojnie. ,,KaŇdy — argumentowaű, to popűakujâc, to siĹ zűoszczâc — nawet czűowiek zwiâzany i pozbawiony wszelkich praw, powinien znaĺ powód, dla którego tych praw go pozbawiono. Inaczej wszechŔwiat nie miaűby sensu”. Nie prosiű o uwolnienie. Chciaű siĹ dowiedzieĺ, dlaczego jest wiĹziony. Nic wiĹcej. Tylko tyle. Nie doczekaű siĹ odpowiedzi. Prócz râk nie byűo nic, Ňad- nych ust ani uszu. Nawet peűne rozpaczy okrzyki nie miaűy wpűywu na ich reakcjĹ. Sűomka w usta, sűaby zapach perfum — to wszystko. Przeczuwaű swój koniec. Trzymaűo go przy Ňyciu upor- czywe Ňucie sznurów. Choĺ po tygodniu zdoűaű jedynie nad- gryÎĺ twardâ powierzchniĹ, tylko w tym upatrywaű swojego ewentualnego wybawienia. Gdyby nie poszedű do kwiaciarni 49
  • 52. po bukiet róŇ, za tydzieº wracaűby z podróŇy. Teraz byűby gdzieŔ w gűĹbi kenijskiego lasu peűnego orchidei, gdzie by siĹ rozkoszowaű najpiĹkniejszymi zapachami Ŕwiata. Za tydzieº, kiedy nie wróci, Wania Andersson zacznie siĹ zastanawiaĺ, co siĹ staűo. MoŇe juŇ siĹ zastanawiaűa. Biuro podróŇy po- winno chyba mieĺ jakâŔ kontrolĹ nad swoimi klientami. Zapűaciű za bilet, ale nie stawiű siĹ na lotnisku Kastrup. Wania Andersson i biuro podróŇy to jego jedyne deski ratunku. Tymczasem, by zachowaĺ resztki rozumu, bĹdzie przegryzaű sznury. Wiedziaű, Ňe jest w piekle. Ale nie wiedziaű, dlaczego. W zĹbach jego szansa na ewentualne ocalenie. Gryzű i pűakaű. Chwytaűy go skurcze. Ale nie przestawaű gryÎĺ. * Urzâdziűa pomieszczenie jak miejsce ofiarne. KtoŔ, kto o tym nie wie, nigdy nie odkryje tej tajemnicy. Znaűa jâ tylko ona. KiedyŔ byűo tutaj duŇo maűych pokoi. Niskich, o ponu- rych Ŕcianach, z gűĹboko osadzonymi w grubych murach okienkami, przez które ledwie sâczyűo siĹ Ŕwiatűo. Tak to zapamiĹtaűa, gdy przyjechaűa do tego domu po raz pierwszy. Ciâgle mogűa przywoűaĺ wspomnienie tamtego lata. Jej ostat- nie spotkanie z babciâ, która umarűa parĹ miesiĹcy póÎniej, wczesnâ jesieniâ. Siedziaűa pod jabűoniâ i wyglâdaűa jak cieº. Miaűa niemal dziewiĹĺdziesiât lat i chorowaűa na raka. Siedziaűa nieruchomo, niedostĹpna, wnukom nie wolno byűo zakűócaĺ jej spokoju, nie mogli krzyczeĺ ani siĹ do niej zbliŇaĺ, chyba Ňeby sama tego chciaűa. Jeden jedyny raz babcia przywoűaűa jâ do siebie skinie- niem dűoni. Podeszűa z lĹkiem. StaroŔĺ byűa czymŔ nie- bezpiecznym, czaiűy siĹ w niej choroby i Ŕmierĺ, mroczne otchűanie i trwoga. Ale babcia popatrzyűa na niâ z űagodnym uŔmiechem, którego rakowi nie udaűo siĹ pokonaĺ. MoŇliwe, Ňe coŔ do niej powiedziaűa. Tak, byűa babcia i byűo wspaniaűe 50
  • 53. lato. Niesamowicie dawno temu. W 1952 lub 1953 roku. Na dűugo przed katastrofami. Wtedy wűaŔnie byűo duŇo maűych pokoi. Wszystko siĹ zmieniűo pod koniec lat szeŔĺdziesiâtych, kiedy to ona staűa siĹ wűaŔcicielkâ tego domu. W wyburzeniu Ŕcian dziaűowych, które moŇna byűo usunâĺ bez ryzyka, Ňe zawali siĹ dach, pomogli jej kuzyni, műodzi mĹŇczyÎni, skorzy do demonstro- wania swojej tĹŇyzny fizycznej. Ona teŇ waliűa műotem, aŇ drŇaű caűy dom i sypaűy siĹ tynki. Kiedy opadű pyű, zobaczyűa przestronne pomieszczenie z duŇym chlebowym piecem poŔrodku, który postanowiűa zostawiĺ i który teraz tronowaű w jej salonie, przypominajâc przedziwnâ skaűĹ. KaŇdy, kto do niej przychodziű, nie mógű wyjŔĺ ze zdziwienia i z za- chwytu. Dom, choĺ stary, w niczym nie przypominaű innych podobnych domów. Przez nowe okna wpadaűo mnóstwo Ŕwiatűa. JeŔli chciaűa posiedzieĺ w póűmroku, zamykaűa solid- ne dĹbowe okiennice, które obstalowaűa. Wyeksponowaűa starâ drewnianâ podűogĹ i belki stropowe. KtoŔ porównaű to pomieszczenie z kaplicâ. Sama zaczĹűa je traktowaĺ jak prywatne sanktuarium. Kiedy byűa sama, miaűa wraŇenie, Ňe jest w centrum Ŕwiata. Ogarniaű jâ bűogi spokój, czuűa siĹ bezpiecznie. Nie zawsze mogűa odwiedzaĺ swojâ katedrĹ. CzĹsto zmie- niaű siĹ rozkűad jej zajĹĺ. Nieraz siĹ zastanawiaűa, czy nie powinna sprzedaĺ tego domu. Műoty nie byűy w stanie zbu- rzyĺ wszystkich wspomnieº. Nie potrafiűa siĹ jednak wyrzec salonu z duŇym piecem, tâ biaűâ skaűâ, którâ zostawiűa. Piec staű siĹ czĹŔciâ niej samej. Czasami patrzyűa naº jak na swój ostatni szaniec. Potem przyszedű list z Algieru. I wszystko siĹ zmieniűo. JuŇ nie myŔlaűa o opuszczeniu tego domu. W ŔrodĹ 28 wrzeŔnia przyjechaűa z Hässleholmu do Vollsjö parĹ minut po trzeciej. Po drodze wstâpiűa do sklepu. 51
  • 54. Wiedziaűa, co chce kupiĺ. Zastanawiaűa siĹ tylko nad sűom- kami. Na wszelki wypadek wziĹűa jedno opakowanie. Ekspe- dientka skinĹűa gűowâ. UŔmiechnĹűa siĹ do niej, powiedziaűa kilka sűów o pogodzie, a potem rozmawiaűy przez chwilĹ o katastrofie promu. Zapűaciűa i udaűa siĹ do swojego domu na obrzeŇach mieŔciny. NajbliŇszych sâsiadów nie byűo. SpĹ- dzali w Vollsjö tylko jeden miesiâc w lecie. Byli Niemcami, mieszkali w Hamburgu i przyjeŇdŇali do Skanii w lipcu. Wtedy siĹ witali — i to wszystko. Otworzyűa drzwi. Zatrzymaűa siĹ w przedpokoju i nasűu- chiwaűa. Potem weszűa do salonu i stanĹűa przy piecu. Cisza. Chciaűa, Ňeby na Ŕwiecie byűo tak cicho. Ten w piecu nie mógű jej sűyszeĺ. Wiedziaűa, Ňe Ňyje. Jego oddech i pűacz tylko by jej przeszkadzaűy. PomyŔlaűa, Ňe powodowaű niâ tajemny impuls. Wtedy, kie- dy postanowiűa nie sprzedawaĺ domu i nie lokowaĺ pieniĹ- dzy w banku i kiedy zostawiűa piec, którego przeznaczenie staűo siĹ jasne po otrzymaniu przesyűki z Algieru, uŔwiada- miajâcej jej, co musi zrobiĺ. Z zamyŔlenia wyrwaű jâ sygnaű zegarka. Za godzinĹ przyjdâ goŔcie. Przedtem powinna nakarmiĺ mĹŇczyznĹ leŇâcego w piecu. Niedűugo opadnie z siű i nie bĹdzie mógű siĹ broniĺ. WyjĹűa z torebki harmonogram. Ma wolne od niedzieli po poűudniu do wtorku rano. Wtedy siĹ to stanie. Wyciâgnie go i powie, o co chodzi. Jeszcze nie zdecydowaűa, jak go zabije. Byűy róŇne moŇ- liwoŔci. Miaűa czas. PrzemyŔli to, co zrobiű, i bĹdzie wiedzia- űa, jak powinien umrzeĺ. Poszűa do kuchni podgrzaĺ zupĹ. PoniewaŇ dbaűa o higie- nĹ, umyűa plastikowy kubek, w którym mu jâ podawaűa. Do drugiego kubka wlaűa wodĹ. Codziennie zmniejszaűa porcje. Dostawaű wyűâcznie tyle, Ňeby przeŇyű. Kiedy wszystko byűo gotowe, wűoŇyűa rĹkawiczki, wyperfumowaűa siĹ za uszami i weszűa do salonu. W piecu za kilkoma luÎnymi kamieniami byűy drzwiczki zespolone z blisko metrowej dűugoŔci rurâ, które ostroŇnie mogűa wyciâgnâĺ. Zanim umieŔciűa mĹŇczyz- 52
  • 55. nĹ w piecu, wstawiűa tam duŇy gűoŔnik, wsunĹűa drzwiczki na miejsce i puŔciűa muzykĹ na peűny regulator. Nic nie byűo sűychaĺ. Pochyliűa siĹ, Ňeby go widzieĺ. PoűoŇyűa mu rĹkĹ na nodze. Nie poruszyű siĹ. Zaniepokoiűa siĹ, czy przypadkiem nie umarű. Nie. Sapaű. Jest osűabiony, pomyŔlaűa. Niedűugo czas oczekiwania dobiegnie koºca. Kiedy zjadű, pozwoliűa mu skorzystaĺ z otworu i wsunĹűa drzwiczki. Potem pozmywaűa, ogarnĹűa kuchniĹ, usiadűa przy stole, wypiűa kawĹ i przejrzaűa gazetkĹ zakűadowâ. Zgodnie z nowymi stawkami, od lipca wűâcznie miaűa zarabiaĺ sto siedemdziesiât cztery korony wiĹcej. Spojrzaűa na zegarek. Robiűa to co jakieŔ dziesiĹĺ minut. Ten nawyk staű siĹ czĹŔciâ jej toŇsamoŔci. Ďycie i praca wymagaűy starannie dopra- cowanych harmonogramów. Nic nie sprawiaűo jej wiĹcej przykroŔci niŇ odstĹpstwo od nich. Nie istniaűy Ňadne ale. Zawsze czuűa siĹ za to osobiŔcie odpowiedzialna. Wiedziaűa, Ňe koledzy Ŕmiejâ siĹ za jej plecami. Bolaűo jâ to, lecz nic nie mówiűa. Cisza byűa czĹŔciâ niej samej. Jej mechanizmem. Ale nie od poczâtku. PamiĹtaűa swój gűos z dzieciºstwa. Mocny i űagodny. Cisza przyszűa póÎniej. Kiedy zobaczyűa krew. I matkĹ na stole, bliskâ Ŕmierci. Nie krzyczaűa. Ukryűa siĹ w ciszy. Tam byűa niewidzialna. Staűo siĹ to wűaŔnie wtedy, gdy pűaczâca i krwawiâca mat- ka pozbawiűa jâ siostry, na którâ tak dűugo czekaűa. Spojrzaűa na zegarek. Wkrótce przyjdâ. Byűa Ŕroda. Wola- űaby, Ňeby zawsze spotykaűy siĹ w Ŕrody. Wprowadzaűoby to okreŔlony porzâdek. Musiaűa jednak stosowaĺ siĹ do har- monogramu, na który nigdy nie bĹdzie miaűa wpűywu. Ustawiűa piĹĺ krzeseű. Z myŔlâ o kameralnym nastroju nie chciaűa zapraszaĺ wiĹcej osób. Wytworzenie swoistej zaŇyűoŔci, która oŔmieliűaby te kobiety do mówienia, wcale 53
  • 56. nie byűo takie proste. Weszűa do sypialni i zaczĹűa zdejmo- waĺ sűuŇbowy strój. Jedna zdjĹta czĹŔĺ garderoby — jedna modlitwa. Wspominaűa. Matka opowiedziaűa jej o Antoniu, którego na dűugo przed drugâ wojnâ Ŕwiatowâ spotkaűa w pociâgu miĹdzy Kiloniâ a Monachium. Nie znaleÎli miejsc siedzâcych i przypadkiem stanĹli obok siebie w zatűoczonym i zadymio- nym korytarzu. Byűa noc. Za brudnymi szybami migotaűy Ŕwiateűka statków na Renie. I Antonio powiedziaű, Ňe zostanie katolickim ksiĹdzem. Mówiű, Ňe msza zaczyna siĹ juŇ wtedy, kiedy ksiĹŇa siĹ przebierajâ, Ňe zgodnie z rytuaűem poddajâ siĹ procesowi oczyszczenia. KaŇdej zdejmowanej lub wkűa- danej czĹŔci garderoby byűa przypisana inna modlitwa. Z kaŇdâ czĹŔciâ garderoby przybliŇali siĹ do swojej ŔwiĹtej misji. OpowieŔĺ matki o spotkaniu z Antoniem na zawsze wryűa jej siĹ w pamiĹĺ. Teraz, kiedy uzmysűowiűa sobie, Ňe i ona jest kapűankâ, która podjĹűa siĹ wielkiej misji krzewienia spra- wiedliwoŔci, zaczĹűa patrzeĺ na zmianĹ ubrania jak na coŔ wiĹcej niŇ zwyczajnâ czynnoŔĺ. Ale odmawiane przez niâ modlitwy nie miaűy nic wspólnego z Bogiem. W chaotycz- nym i niedorzecznym Ŕwiecie Bóg byű najbardziej niedo- rzeczny. I nieobecny. Modliűa siĹ do siebie sprzed lat, zanim wszystko siĹ dla niej skoºczyűo, zanim matka pozbawiűa jâ tego, czego najbardziej pragnĹűa, i zanim ponurzy mĹŇczyÎni zaczĹli jâ przeszywaĺ Ňmijowatym spojrzeniem. Przebieraűa siĹ i kierowaűa modlitwy do dziecka. WűoŇyűa na siebie ubranie z miĹkkiego materiaűu w ciepűych kolorach i miaűa wraŇenie, Ňe zmienia siĹ jej skóra, Ňe nawet ona staje siĹ czĹŔciâ jej dzieciºstwa. Na koºcu wűoŇyűa perukĹ i okulary. Wybrzmiaűa ostatnia modlitwa: ,,Patataj, patataj, konik nie ma imienia, nie ma imienia, nie ma imienia...” Na podwórze wjechaű pierwszy samochód. Przyjrzaűa siĹ swojej twarzy w duŇym lustrze. Nie byűa to Śpiâca Królewna, która obudziűa siĹ z koszmaru, tylko Kopciuszek. 54
  • 57. Wszystko gotowe. Jest kim innym. WsunĹűa sűuŇbowy strój do plastikowego pokrowca, wygűadziűa narzutĹ na űóŇku i opuŔciűa sypialniĹ. Choĺ nikt prócz niej by tam nie wszedű, przekrĹciűa klucz w drzwiach i nacisnĹűa klamkĹ, Ňeby siĹ upewniĺ, czy zamknĹűa. Zjawiűy siĹ tuŇ przed szóstâ. Jedna z kobiet nie przyszűa. Poprzedniego dnia wieczorem dostaűa bóli i zostaűa odwie- ziona do szpitala. Dwa tygodnie przed terminem. MoŇliwe, Ňe juŇ urodziűa. Postanowiűa jâ odwiedziĺ nastĹpnego dnia. Chciaűa jâ zobaczyĺ. Chciaűa zobaczyĺ jej twarz po tym wszystkim, co przeŇyűa. Potem wysűuchaűa ich relacji. Od czasu do czasu zapisy- waűa coŔ w notatniku. Ale byűy to tylko liczby. Bez przerwy ukűadaűa harmonogramy. Cyfry, godziny, odlegűoŔci. Taka za- bawa towarzyszâca jej od zawsze i coraz bardziej przypomi- najâca zaklinanie rzeczywistoŔci. Nie musiaűa niczego noto- waĺ. Wszystkie sűowa wypowiadane zalĹknionymi gűosami, udrĹka, której miaűy odwagĹ daĺ wyraz, gűĹboko zapadaűy jej w pamiĹĺ. Widziaűa, Ňe odczuwajâ ulgĹ. MoŇe tylko przez chwilĹ, ale czym jest Ňycie jak nie chwilâ? Jeszcze jeden harmonogram. Nakűadajâce siĹ na siebie godziny. Ďycie moŇ- na porównaĺ do wahadűa. Koűysze siĹ miĹdzy cierpieniem i uŔmierzaniem bólu. Zawsze. Bez koºca. Stamtâd, gdzie siedziaűa, mogűa widzieĺ duŇy piec. Salon spowijaű ciepűy póűmrok. Kobiece Ŕwiatűo. I piec podobny do nieruchomej, gűuchej skaűy poŔrodku oceanu. Rozmawiaűy przez dwie godziny. Potem wypiűy herbatĹ w kuchni. Znaűy datĹ nastĹpnego spotkania. Nigdy nie miaűy wâtpliwoŔci co do terminów, które im wyznaczaűa. O wpóű do dziewiâtej wyszűa z nimi na podwórze. Po- dawaűa dűoº na poŇegnanie i przyjmowaűa wyrazy wdziĹcz- noŔci. Kiedy zniknâű ostatni samochód, wróciűa do domu. 55
  • 58. W sypialni przebraűa siĹ, zdjĹűa perukĹ i okulary i wziĹűa sűuŇbowy strój w plastikowym pokrowcu. W kuchni umyűa filiŇanki, po czym pogasiűa wszystkie Ŕwiatűa i wziĹűa torebkĹ. Przez moment staűa przy piecu. Byűo bardzo cicho. OpuŔciűa dom. MŇyűo. Wsiadűa do samochodu i pojechaűa do Ystadu. Przed póűnocâ byűa juŇ w swoim űóŇku i spaűa. 5 W czwartkowy poranek Wallander obudziű siĹ wypoczĹ- ty. DolegliwoŔci Ňoűâdkowe zniknĹűy bez Ŕladu. Wstaű parĹ minut po szóstej. Termometr za kuchennym oknem poka- zywaű plus piĹĺ stopni. Niebo przesűaniaűy ciĹŇkie chmury. Ulice byűy mokre. Ale nie padaűo. Byű w komendzie chwilĹ po siódmej. Panowaű tu jeszcze poranny spokój. Idâc korytarzem do swojego pokoju, zasta- nawiaű siĹ, czy udaűo im siĹ odnaleÎĺ Holgera Erikssona. Zdjâű kurtkĹ i usiadű. Na biurku leŇaűo kilka kartek z nume- rami telefonów. Ebba przypominaűa mu o wizycie u optyka. Kompletnie o tym zapomniaű. Wiedziaű jednak, Ňe to koniecz- ne. Musi mieĺ okulary do czytania. Gdy zbyt dűugo ŔlĹczaű nad papierami, zaczynaűa go boleĺ gűowa, litery siĹ zlewaűy i rozmazywaűy. Niedűugo skoºczy czterdzieŔci siedem lat. CóŇ, wiek dawaű o sobie znaĺ. Na innej kartce prosiű o kon- takt Per Åkeson. PoniewaŇ Åkeson byű rannym ptaszkiem, od razu wybraű numer do prokuratury, która mieŔciűa siĹ w gmachu komendy. Dowiedziaű siĹ, Ňe Åkeson caűy dzieº bĹdzie w Malmö. OdűoŇyű kartkĹ i poszedű po kawĹ. Potem, odchyliwszy siĹ na krzeŔle, próbowaű obmyŔliĺ strategiĹ dochodzenia w sprawie przemytu samochodów. W prze- stĹpczoŔci zorganizowanej najczĹŔciej jest jakiŔ sűaby punkt, nadwâtlaűe ogniwo, które moŇe pĹknâĺ, jeŔli siĹ je dostatecz- nie mocno obciâŇy. Ďeby zapewniĺ sobie cieº szansy na 56