1. Halo, Murmańsk? Mówi się!
Siedziałam wygodnie na kanapie, a przez okno zajmujące całą ścianę rozpościerał się widok
na jezioro przed domem. Na zewnątrz było deszczowo i wietrznie, a gospodyni właśnie
stawiała przede mną kolejny kubek z herbatą. Byłam jej naprawdę wdzięczna, bo trochę
zmarzłam: działo się to w tę sobotę, w którą nie przejeżdżał tędy żaden autobus, a jak się
okazało po półtorej godzinie sterczenia na drodze – również żadne inne auto.
– Kiitos – powiedziałam. Po fińsku znaczy to „dziękuję” i jest jednym z trzech słów,
jakie przyswoiłam sobie w tym języku w czasie poprzedniej wycieczki (drugie to keskusta,
czyli centrum, i raczej nie próbujcie bez jego znajomości próbować zjechać z drogi do
jakiegokolwiek miasta, a trzecie – „sauna”).
– Nie – zaprotestowali ze śmiechem mieszkańcy domu nad jeziorem. – Nie jesteśmy
Finami, tylko Samami.
Wcale mnie tym nie zagięli. W czasie poprzedniej wycieczki jako jedyne lapońskie słowo
przyswoiłam sobie „dziękuję”, co nie było zresztą specjalnie skomplikowane.
– Giittus – powiedziałam, zadowolona z siebie.
– Nie – protestowali nadal moi gospodarze. – My jesteśmy innymi Samami.
Należeli do grupy Skolt i posługiwali się zupełnie innym językiem.
Jak w nim powiedzieć „dziękuję”?
To proste – spasib.
W samej Finlandii żyją trzy różne grupy Samów (nazywanie ich Lapończykami jest lekko
obraźliwe): najliczniejsza posługuje się językiem północnolapońskim, a dwie pozostałe to
Skolt i Inari. Właściwie to już niedobitki i w obu tych językach mówi kilkaset osób. Skolci
pierwotnie zamieszkiwali Półwysep Kolski u brzegów Morza Barentsa, który to skrawek
ziemi po wojnie przypadł ZSRR. Większość ludzi ewakuowano wtedy w głąb Finlandii,
a potem pozwolono im się przenieść na jej północ – wybrali głównie Sevettijärvi i okolice.
Część jednak została po drugiej stronie granicy. Na honorowym miejscu w domu moich
gospodarzy stało zdjęcie ich pobratymców z Rosji.
Porozmawialiśmy chwilę o związkach języka Skolt z rosyjskim, ktoś zapytał, czy go znam,
a chwilę potem gospodyni pokazała mi, że gotuje się woda na herbatę do termosu. Kiedy się
odwracałam od kuchenki, jeden z mężczyzn podał mi słuchawkę z zachęcającym gestem:
„Mów”.
– Ałło? – usłyszałam po drugiej stronie.
Panowie zadzwonili do kuzyna w Murmańsku, żebym mogła sobie chwilę pogawędzić.
2. Mówi się, że mieszkańcy Finlandii – zarówno Finowie, jak i Lapończycy – są zamknięci
w sobie, milczący i niechętni do nawiązywania kontaktów z obcymi. Dla mnie to nieprawda –
poznałam w Finlandii równie dużo ludzi, co na każdej innej wycieczce. Z racji powszechnie
lubianych ortalionowych dresów, równie popularnych wąsów u panów i alkoholu, którego się
tu pije zdecydowanie więcej niż w innych państwach Skandynawii, czasami czułam się tam
nawet jak w domu.
Przygoda w domu Samów skończyła się tak, że odwieźli mnie z tej uczęszczanej od
poniedziałku do piątku drogi na Autostradę Arktyczną – jakieś 50 kilometrów w jedną stronę.
Jechałam już nią kiedyś, ale wtedy udało mi się dojechać może 150 kilometrów za koło
podbiegunowe. Teraz byłam przynajmniej dwa razy dalej i dopiero tutaj pojęłam, co ludzi gna
w to miejsce: prosta jak strzała, znikająca i pojawiająca się za kolejnymi pagórkami,
przecinająca pustkowia zajęte jedynie przez lasy i bagna droga, wyglądała jak autostrada
donikąd. Wieki temu Samowie przemierzali te tereny, wędrując nad Morze Arktyczne, które
było dla nich najważniejszym oknem na świat i najlepszym miejscem na sprzedaż i wymianę
towarów. Kiedy między Rovaniemi i położonym 310 kilometrów na północ od niego Ivalo –
największą fińską metropolią na północy – wytyczono szlak pocztowy, pokonanie go konno
zajmowało pięć dni. Gdy na początku ubiegłego wieku ambitny dyrektor budowy dróg
postanowił usprawnić komunikację i zbudować drogę, która pozwoliłaby wymienić konie
i renifery na coraz bardziej dostępne auta, czas przejazdu skrócił się do dwóch dni.
Dzisiaj dojazd do Rovaniemi – gładkim jak lustro asfaltem – zajmuje kilka godzin. Na trasie
nie ma już gospód i miejsc, w których wymienia się konie, tuż przed miastem wyrosła za to
niespodziewana dodatkowa atrakcja – wioska św. Mikołaja. Chociaż mocno kiczowata, jest
jednym z tych miejsc, gdzie dorosły staje się dzieckiem, a podróżujący z bagażem
podręcznym żałuje, że nie ma także bagażu nadawanego. Szaleństwo kupowania prezentów
trwa tu cały rok: w kolejnych sklepach stoją ubrane choinki, z wystaw machają sztuczne
Mikołaje, a z głośników nieprzerwanie płyną kolędy. Nie ma chyba przedmiotu ani gadżetu,
którego tutaj nie można by kupić w wersji z reniferem czy Mikołajem: kubki, koszulki,
ręczniki, koce i długopisy to banał, bo na półkach bez problemu znajdziecie także ozdobione
wizerunkiem świętego szczoteczki do zębów, widelce czy spinacze do bielizny. Jeśli
będziecie w wiosce z dziećmi, zastanówcie się jednak, zanim pójdziecie z nimi do którejś
z restauracji – studiując menu, mogą się srodze rozczarować: renifera serwują tu nie tylko
jako kotlet, ale też w wersji pita czy kebab.
Leżałam na drewnianych ławkach dokładnie na kole podbiegunowym. Z góry świeciło ostre
słońce (właściwie to było całkiem normalnym, a nawet marnym słońcem, ale mnie po
3. zimnych wieczorach i rankach na północy jawiło się jako tropikalne), z jednego sklepu
dobiegały dźwięki Last Christmas, z drugiego zagłuszały je Jingle Bells, a grupa niemieckich
turystów po chóralnym odśpiewaniu Stille Nacht na polecenie pilotki ustawiała się do zdjęcia,
które miało udokumentować, jak przechodzą linię wyznaczającą koło podbiegunowe. Kiedy
hałas nieco ucichł, w wejściu do najbliższego sklepu pewien Mikołaj odezwał się głośnym
„Ho ho ho!” (plastikowa figura reagowała tak na każdego wchodzącego klienta), a z domu
prawdziwego świętego wyjrzał na chwilę skrzat. Pora wstać i udać się na audiencję.
Spotkanie z Mikołajem – wersja dla grzecznych dzieci
Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym: po prawej stronie jest jego biuro,
po lewej – restauracja, a u wejścia do wieży zwieńczonej dachem przypominającym kapelusz
czarodzieja i napisem Santa Claus is here czuwa skrzat. Kiedy drzwi do wieży się otworzyły
i weszłam do środka, poczułam mroźne zimno. Droga do świętego wiodła najpierw przez
lodowaty krajobraz, potem szłam przez tykający mechanizm ogromnego starego zegara. Na
ścianach wisiały setki zdjęć ludzi ze świętym: młodych i starych, smutnych i uśmiechniętych,
w swetrach i garniturach. Zdążyłam pomyśleć, że poczciwy święty musi być strasznie
zapracowany, spotykając się z tyloma osobami i wysyłając tysiące kartek z życzeniami
(trzeba jednak przyznać, że te płynęły też w drugą stronę: Mikołaj otrzymał ich 15 miliardów,
a wśród narodów, które piszą do niego najczęściej jesteśmy na dumnej czwartej pozycji,
wyprzedzając w tej konkurencji m.in. Finlandię i Japonię), kiedy skrzat kiwnął mi od drzwi,
że mogę wejść do środka. Audiencja u Mikołaja odbywa się sam na sam.
Święty wyglądał dokładnie tak, jak wyglądać powinien: miał kręconą białą brodę, okulary
w srebrnych oprawkach i uśmiech nieschodzący z ust. Siedział na ławce na środku sali
i gestem dał znać, żebym do niego podeszła. Wkrótce miało się okazać, że jest nie tylko
wspaniałomyślny, ale także mądry.
– Where are you from? – zagaił.
– Puola – popisałam się moim czwartym słowem po fińsku.
– Dżien dobry – odrzekł na to Mikołaj.
Potem zapytał, czy przyjechałam do Rovaniemi autobusem, mając najwyraźniej na myśli
drogę z Polski.
– Nie, stopem – odpowiedziałam, myśląc o mojej przeprawie z Kirkenes, na co Mikołaj
odrzekł:
– Ho ho ho!
4. Na koniec życzył mi miłych wspomnień z Laponii i powiedział po polsku „Dziękuję”.
Kiedy w biurze na dole oglądałam zdjęcia, które zrobił nam skrzat, usłyszałam, jak kobieta,
która wyszła z audiencji za mną, chwali się otrzymanym od Mikołaja prezentem. Musiałam
być niegrzeczna, bo mi żadnego nie zaproponował.
Spotkanie z Mikołajem – wersja dla niegrzecznych dzieci
Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym, ale koło podbiegunowe w tym
miejscu wcale nie istnieje. Ponieważ jest umownym okręgiem wytyczonym wokół bieguna,
charakteryzującym się jednym dniem w roku, kiedy słońce w ogóle nie zachodzi (przesilenie
letnie) i jednym zimowym, kiedy wcale nie wschodzi, a biegun stale się przesuwa, wędruje
razem z nim – nawet 2 metry dziennie. Sam święty pochodzi z Turcji i w Finlandii nigdy nie
był, a pewnie też o niej nie słyszał. Informację o jego domu w górach na wschodnich
rubieżach Finlandii puścił w świat i spopularyzował pewien dziennikarz radiowy, ale
ponieważ po wojnie teren ten znalazł się niebezpiecznie blisko granicy ZSRR, Mikołaja
trzeba było w trybie awaryjnym gdzieś przenieść. Padło na Rovaniemi.
Chciałam zrobić Mikołajowi zdjęcie, ale skrzat mi nie pozwolił – po przekroczeniu wejścia
do wieży używanie własnych aparatów i kamer jest surowo zabronione. Monopol na
fotografowanie ma jedynie on, a kiedy pstryknął już dwie fotki, dał znać, że gotowe i Mikołaj
zaczął się żegnać.
Kobieta, która wyszła za mną od świętego z prezentem, sama go sobie wcześniej kupiła –
w sklepie przy jego biurze (to powszechnie stosowana praktyka).
Zostawienie adresu znajomego dziecka, aby Mikołaj mógł mu wysłać kartkę z życzeniami,
kosztowało 7 euro. Tańszy był certyfikat przekroczenia koła podbiegunowego. Być może
dlatego, że niekoniecznie się to zrobiło.
Musicie mi w to wszystko uwierzyć na słowo, bo żadnego dowodu na spotkanie ze świętym
nie mam. Za zdjęcie, które zrobił nam skrzat, w jego biurze zażyczyli sobie 25 euro (można
było go nie kupić, ale nie można było odmówić jego zrobienia, co pracownicy wioski
tłumaczyli „zbiorami do archiwum”). Oczywiście, że nie kupiłam: po wędrówce przez
lapońskie bezdroża miałam od tygodnia niemyte włosy, a obejmujący mnie Mikołaj wyglądał
dokładnie tak, jak każdy inny w dowolnym centrum handlowym.
A jednak Mikołaj istnieje
5. Pogodziłam się z myślą, że 15 kilometrów tej drogi pokonam piechotą. Była to wyjątkowa
lokalna droga i przez godzinę minął mnie tylko jeden samochód (jego kierowca
przepraszająco pokazał, że zaraz skręca).
Wtedy usłyszałam za sobą auto. Zatrzymało się z piskiem opon na poboczu, a kierowca po
obejrzeniu mapy, którą trzymałam w ręku stwierdził, że odwiezie mnie tam, dokąd chcę.
Kiedy wsiadłam i zapięłam pasy, z uśmiechem zakrzyknął:
– Myśl pozytywnie!
A potem:
– Jestem panem cukierkiem!
Mężczyzna był przedstawicielem pewnej znanej fabryki czekoladek i pochodził z Rovaniemi,
a kiedy mi wręczał torbę słodyczy, drogę przebiegł nam biały renifer.